Czas na velką srandę, czyli niezły ubaw - długo i cierpliwie szukamy przyjemnej knajpki na Starówce (wszędzie głośno albo głośno+masakryczne karaoke), aż trafiamy do pubu Aligator! Ach, Aligator, nareszcie wnętrze, w którym czujemy się jak ryby w wodzie. Gęsto od dymu, nie ma gdzie usiąść, nie ma praktycznie gdzie stać, ale wszyscy radośnie unoszą kufle taniego piwa i wyrykują classicrockowe przeboje. Jeśli tam traficie, przyuważcie wśród obsługi potężną Helgę, co jedną ręką przenosi chyba z dziesięć kufli, a pewnie i orzechy jakoś pomysłowo rozgniata.
Po Aligatorze wyjątkowo chce mi się spać, ale sranda to sranda - jedziemy z Fero do Harleya. Wstęp 20 SKK i ło-hoł. Gdyby Słowacy kręcili murzyńskie teledyski, to pewnie tu - są białe kozaczki, są parasole, wielki dęsflor i hip-hop z głośników. Słowacy rozpoznają w nas egzotyczną krew i ochoczo konwersują, my przez moment rozważamy spędzenie dwóch tygodni w Bratysławie, ale zwycięża rozsądek i o czwartej grzecznie śpimy już w swych robotniczych łóżeczkach za 10 euro od osoby, jeśli mnie pamięć nie myli.
Adres tego wygodnego przybytku:
Hotel Puls
ul. Galvaniho coś tam.