Na styczeń 2009 od dawna planowaliśmy jakąś naprawdę fajną i daleką podróż. Początkowo miał to być wypad do Tajlandii z przyjaciółmi, z którymi byliśmy wcześniej w Meksyku. Już zaczęłam planowanie trasy i przeglądanie internetu pod tym kątem, znalazłam bilety lotnicze w akceptowalnej cenie i... okazało się, że w Bangkoku są zamieszki i kłopoty na lotnisku, a znajomi nie mogą jechać.
Zaczęło się się zastanawianie – co robimy? Na myśl o tym, że może nas coś uziemić na lotnisku, trochę nam się Tajlandii odechciało. Zostaliśmy w dwójkę, dopadło nas lenistwo i entuzjazm nieco opadł. W sumie był już koniec listopada i nie zostało zbyt wiele czasu do dogodnego dla nas terminu, a nie bardzo chcieliśmy i mogliśmy przesunąć urlop. Zdecydowaliśmy się poszukać jakiejś objazdowej wycieczki z biurem podróży i tym sposobem zobaczyć coś fajnego, bez wielkiego wysiłku. Cały wieczór przeglądania ofert i - wybraliśmy Indie. Daliśmy sobie dzień na zastanowienie.
Rano wstałam,włączyłam TVN24 i przy śniadaniu (wiem, że to źle brzmi, ale taka jest prawda) obejrzałam relację z Bombaju – kiedy smacznie spałam terrorytyści zaatakowali hotele... Indii też mi się chwilowo odechciało i powoli już mi zaczynało być wszystko jedno – i tę właśnie chwilę słabości wykorzystał mój mąż, który od dawna marzył o Afryce;)
Kenia i Tanzania? Moja pierwsza reakcja: nie ma mowy – malaria! Poza tym w Afryce jest milion innych chorób, a my nie zdążymy ze szczepieniami. Do listy tego, czego się boję, poza wysokością i obcymi, możecie dołożyć kolejną rzecz – nie ostatnią bynajmniej - choroby. Okazuje się jednak, że „dla chcącego, nic trudnego”. Jakimś cudem udało nam się wypełnić „żółtą książeczkę” niezbędnymi wpisami i zdecydowałam się jednak pojechać. Wiem, że dla wielbicieli przyrody zabrzmi to jak bluźnierstwo, ale ja jakoś nigdy nie bylam fanką filmów o lwach i Serengeti nie było moim marzeniem. Trochę się nawet bałam, że tygodniowe safari zmęczy mnie i znudzi po dwóch dniach i potem będę marudzić. Myliłam się – i to jak! Ale, jak mawia Wołoszański – nie uprzedzajmy faktów.
Styczeń szybko nadszedł i zaopatrzeni w muggę, worek malaronu i aviomarinu (bo tam, na tych wertepach, na pewno trzęsi e okrutnie) wylecieliśmy do Mombasy. Na miejscu, w hotelu, byliśmy o pierwszej w nocy, a rano trzeba było wstać po 5.00, bo punkt 6.00 mieliśmy wyruszyć w stronę Tanzanii. Raczej sobie nie odpocznę - to mają być wakacje? Na korytarzu minęło nas parę jaszczurek, co spowodowało, że obwinęłam łóżko moskitierą ze szczególną starannością.