2006-11-05

Na Kubę zawsze miałem zamiar się wybrać i to, jak swego czasu reklamowały agencje turystyczne, "przed odejściem Fidela". Kiedy więc świat obiegły alarmujące wieści, że brodaty compañero ma się gorzej niż zwykle, nie pozostało nic jak tylko poszukać, znaleźć, zapłacić, spakować się i lecieć... Dlatego nie będzie tu żadnego rozwlekłego wstępu o państwach na taką czy inną literę [vide: relacja z Maroka]. Ale jak większość moich "podróży" i ta hawańska była inspirowana. W tym przypadku jechałem z głową pełną obrazów zaczerpniętych z lektury kubańskich pisarzy. Część z nich jest wpleciona w treść tych wspomnień... Może na kogoś podziałają równie inspirująco?

Ruszyliśmy w niedzielę, 5. listopada. W czteroosobowej ekipie. Najpierw z Victorem do Londynu, później z Iberią do Madrytu i po trzy-i-półgodzinnym opóźnieniu z Madrytu do Hawany. Latanie... cóż... standardowo... kiepskie żarcie, ciasno, pasażerowie przede mną i wszelkie te kwestie, o których zawsze się wspomina, gdy mówi się o tym jaka to lipa lecieć 10 godzin nad Atlantykiem. Tym razem doszła jeszcze jakaś burza, która wyrwała mnie ze snu na pięć godzin przed dotarciem do celu. Trzęsło jak cholera...

Na miejsce dotarliśmy z odpowiednim opóźnieniem, ale temperatura już na dzień dobry/dobry wieczór poprawiła nam nastroje. Rozpoczął się długi i trudny proces przekraczania kubańskiej granicy. Samolot o tej porze był tylko jeden (1), czyli około 250-300 pasażerów. Niewielu, porównując na przykład z takim Heathrow, z którego startowaliśmy, skąd na minutę startuje pewnie z sześć i ląduje nie mniej.

Aha... mała dygresja... po tych nieszczęsnych, niedoszłych zamachach na londyńskie lotniska, wprowadzono nowe zasady bezpieczeństwa, które zabraniają wnoszenia na pokład samolotów startujących i lądujących w UK praktycznie większości rzeczy. Nie wolno zabierać żadnych kosmetyków ani przyrządów kosmetycznych, płynów, kremów, zapalniczek.... jednym słowem można zabrać niewiele, co jest raczej upierdliwe, gdy ma się w perspektywie kilkanaście godzin podróży. Szczególnie bolesne było dla mnie pożegnanie z zapalniczką, bo myśl o niemożności zapalenia papierosa w Madrycie i szukanie ognia po dotarciu do celu w środku nocy, po prostu mnie przerażała. No ale kazali to dałem... Trudno... Coś się zrobi.

Maleńka inter-dygresja... Na lotnisku w Madrycie jest sklep muzyczny... Boże!!! Chciałbym większość płyt jakie mieli na półkach! Poza tym, nie można tam kupić tabletek przeciwbólowych, a mnie okrutnie łupała głowa. Zdesperowany zapytałem jakąś pannę, czy przypadkiem nie ma tabletki na zbyciu... Miała! Byłem uratowany. Kobiety zawsze mają tabletki przeciwbólowe...

I druga dygresja... Obywatele polscy wjeżdżający na Kubę zobowiązani są posiadać wizę lub tzw. kartę turystyczną (tarjeta de turista), której my oczywiście nie mieliśmy, ale w przewodniku, na stronach... kogoś-tam... i w agencji gdzie kupowaliśmy bilety, powiedziano nam, że taką kartę można kupić na lotnisku u przedstawicieli linii lotniczych latających na Wyspę. Dlatego też pierwsze kroki skierowałem właśnie tam. Jak się obawiałem, sympatyczny pan w garniturze poinformował mnie, że to totalna bzdura i oni niczego nie sprzedają, ale... Ale tuż za rogiem jest firma, która, między innymi, zajmuje się takimi sprawami. Jest tylko jeden problem - gościu nie był pewny, czy firma sprzedaje wizy podróżnym nieposiadającym brytyjskiego paszportu. Ups...

Diamond-coś-tam - owa firma, okazała się maleńkim biureczkiem wciśniętym pomiędzy przedstawiciela Croatia Airlines i kantor, w którym babka walczyła z niemówiącą ni w ząb po angielsku Rosjanką. Czując wsparcie słowiańskich fluidów ruszyłem do ataku, niefortunnie przerywając ślicznej Murzyneczce proces czyszczenia nadzwyczaj długich paznokci.

Karty owszem, znalazły się... dwie, czyli o dwie za mało, a w dodatku Murzyneczka bardzo nieufnie oglądała nasze paszporty, kilka razy upewniając się, czy Polska na pewno jest członkiem UE. Kiedy w końcu utwierdziłem ją w tym oczywistym fakcie, dziewczę zdecydowało, że musi skonsultować się z centralą i zaczęła nadzwyczaj długimi paznokciami wybierać kolejne numery z mikroskopijnej komórki. Kilka nieudanych prób zdecydowanie ostudziło mój entuzjazm, ale... "ducha nie gaście"... "wróć za pół godziny" usłyszałem. Jakie to szczęście, że czasem miewam głupie pomysły, takie jak, na przykład, wyjazd 6 godzin przed czasem.

Po pół godzinie wróciliśmy z Popsterkiem, jak zwykle wracają koszmary, tyle że tym razem staraliśmy się być słodsi niż miód i syrop klonowy. Taktyka okazała się jak najbardziej skuteczna, bo dwie pierwsze karty dostaliśmy bez problemów. Pozostało więc tylko podlizywać się tak bardzo, by nasza chwilowa wybawicielka wpadła na pomysł, żeby załatwić z centrali jeszcze dwie. Udało się i koniec końców wszyscy mieliśmy małe zielone papierki, które oficjalnie kosztują 25 dolarów, a za które nas skasowano po 30 funtów od sztuki...

  • Hawana
  • Hawana
  • Hawana
  • Hawana
  • Hawana
  • Hawana
  • Hawana