Podróż Fuerteventura. Kawałek Sahary na oceanie - Trafiamy na pustynię



Wszystko zaczęło się od konieczności wykorzystania kilku dni zaległego urlopu z poprzedniego roku jak również chęci odpoczynku od codzienności, wygrzania ciał po długiej i mroźnej zimie oraz możliwości aktywnego spędzenia czasu w jakimś niezbyt odległym miejscu... i tyle. Nie nastawialiśmy się na nic specjalnego, ale postawiliśmy sobie kilka warunków. Większość „klasycznych” lokalizacji europejskich odpadła na starcie, gdyż szukaliśmy miejsca uważanego (jeszcze) za dość spokojne i nieco mniej popularne (przynajmniej wśród rodaków). Gdy okazało się, że kilku naszych znajomych na słowo „Fuerteventura” zareagowało pytaniem w stylu: „To gdzieś na Karaibach?” uznaliśmy, że ten pomysł może się sprawdzić. A zatem: lecimy na Kanary.

Słowo Fuerteventura etymologicznie oznacza silny wiatr lub też wielką przygodę. Oba te stwierdzenia dobrze oddają charakter tej drugiej co do wielkości (zaraz za Teneryfą), najstarszej (liczy sobie 20 milionów lat), a jednocześnie najmniej zaludnionej (ok. 87 tysięcy mieszkańców) wyspy Archipelagu Kanaryjskiego. Fuerteventura jest położona najbliżej afrykańskiego wybrzeża, gdyż tylko 100 kilometrów oddziela ją od Maroka. Silne wiatry, które są stałymi mieszkańcami tej wyspy przywiewają piasek z Afryki, który stworzył główny skarb wyspy - rozległe, naturalne i piękne plaże. Najsłynniejszą z nich jest Playa de Sotavento de Jandía, na której co roku odbywają się międzynarodowe zawody w windsurfingu. Inną cechą charakterystyczną wyspy są bardzo sporadyczne opady i utrzymująca się przez cały rok na stałym poziomie temperatura. Dużym natomiast problemem mieszkańców jest niedostatek wody, zaś ich głównym źródłem dochodu jak nietrudno się domyślić jest turystyka (poza rybołówstwem, uprawą aloesu, warzyw i owoców oraz hodowlą kóz). Główne ośrodki turystyczne na wyspie to Corralejo, Costa Calma, Morro Jable oraz Calheta de Fuste.

Z deszczowej i zachmurzonej Warszawy wylatujemy z końcem marca i po niecałych 5 godzinach lotu lądujemy na lotnisku Aeropuerto de Fuerteventura położonym tuż nad oceanem. Port lotniczy zlokalizowany jest 5 km od centrum Puerto del Rosario - stolicy wyspy. Z lotniska czeka nas jeszcze ponad godzinna podróż do naszego hotelu w miejscowości Costa Calma położonej na półwyspie Jandía.

Podczas przejazdu obserwujemy pierwsze krajobrazy i uświadamiamy sobie, że trafiliśmy na pustynię, a wokół jest pusto i monotonnie. Dookoła widać niewysokie stożki wulkaniczne i skały. Najwyższy szczyt wyspy to góra Jandía (807 m) położona w południowo-zachodniej części Fuerteventury. Bliżej mijanych hoteli widać trochę zasadzonych krzewów i drzew, które wnoszą życie w ten monotonny, brązowo-żółty krajobraz. Na zboczach pasą się kozy, a z pustynnych przestrzeni wyłaniają się wiatraki - charakterystyczny element tutejszego krajobrazu, służące do pompowania wody, pozyskiwania energii lub mielenia ziaren. Ze zmielonego jęczmienia, kukurydzy lub pszenicy wyrabia się gofio - miejscowy przysmak. Zmieloną mączkę dodaje się do lodów, naleśników i wielu innych dań.

W drodze do hotelu po raz pierwszy spotykamy się ze sztuką legendarnego artysty kanaryjskiego Cesare Manrique. Na środku mijanego przez nas ronda stoi oryginalna rzeźba wietrzna - olbrzymia konstrukcja z metalowych prętów, z łopatkami obracającymi sie na wietrze. Z tego miejsca dostrzegamy już na horyzoncie charakterystyczny kształt naszego hotelu. Wnętrze budynku, jak i jego otoczenie zaskakuje nas swoim wysokim standardem. Co ciekawe w trakcie naszego pobytu dowiedzieliśmy się, że król Hiszpanii Juan Carlos podczas odwiedzin wyspy zatrzymuje się właśnie w R2 Rio Calma i jak sam przyznaje jest to jego ulubiony hotel. Dla nas jednakże największą zaletą tego miejsca jest jego położenie - na wzniesieniu, w spokojnej okolicy, ok. 800 m od centrum miejscowości Costa Calma.

Po szybkim rozpakowaniu się i chwili odpoczynku wyruszamy na nasz pierwszy spacer, aby jeszcze przed kolacją zapoznać się z najbliższą okolicą. Kierując się główną ulicą położoną równolegle do plaży mijamy kolejne hotele, sklepy z pamiątkami i niewielkie markety. Utwierdzamy się w przekonaniu, że Costa Calma jest miejscowością dosyć sztuczną, niejako stworzoną z myślą o gościach z zagranicy... ale prawdę mówiąc to niczego innego się nie spodziewaliśmy. Mimo wszystko spaceruje się całkiem miło, wokół jest czysto, spokojnie, a powietrze jest świeże i ciepłe.

Po tym krótkim zapoznaniu się z okolicą oraz miejscowymi cenami wracamy do hotelu na obiadokolację. Hotelowy bufet zapewnia tak duży wybór, że aż trudno się na coś zdecydować. W efekcie tego na naszych talerzach pojawia się totalny „mix” składający się z co ciekawszych dań. Kucharze stojący przy ladach na oczach gości smażą mięso i ryby, robią koktajle owocowe, kroją świeże owoce. Do dań rybnych i mięsnych można wybierać spośród różnego rodzaju makaronów, ryżu i ziemniaków - w tym również popularne kanaryjskie "papa arrugadas" (ziemniaki w mundurkach) z ostrymi i łagodnymi sosami. Jako miłośniczka wyrobów mlecznych muszę też nadmienić o dużym wyborze serów, wytwarzanych głównie z koziego mleka. Z bardziej nietypowych dań wieczorem często serwowane były owoce morza, na przykład krewetki, małże czy ośmiornica. O istnieniu w restauracyjnym menu tej ostatniej dowiedzieliśmy się dopiero, gdy nieopatrznie wylądowała na talerzu mojego małżonka, który z lekkim zdziwieniem dostrzegł kawałki odnóży z mackami. Brzmi strasznie, ale smakuje bardzo dobrze (podobno). Na deser najbardziej upodobaliśmy sobie sałatkę owocową i lody. Zwłaszcza te o oryginalnym smaku z dodatkiem gofio były przepyszne.
Ale pierwsza kolacja to dopiero przedsmak tego co czeka na nas na wyspie...

  • Fuerteventura z okien samolotu
  • Fuerteventura z okien samolotu
  • Farma wiatrowa w Costa Calma
  • Rzeźba wietrzna autorstwa Cesare Manrique