2010-10-11

Otworzyłem najpierw jedno oko, a potem drugie. Za oknem znany dobrze hałas – remontują drogę. Powoli zaczyna do mnie docierać, że jestem w domu, w swoim łóżku, co po dwóch tygodniach bardzo zorganizowanego zwiedzania i wczesnych pobudek jest jednak miłą odmianą.  Idę do łazienki postanawiam zweryfikować to co powiedział Arek, nasz przewodnik. A mianowicie, że to kraj, w którym nie można stracić na wadze. Staję na wadze i patrzę na zmieniające się wskazania wyświetlacza. Po chwili cyferki stabilizują wskazania i już wiem, że dwa kilogramy przybyły. Cóż, trzeba będzie z tym powalczyć… Ale był warto… Cofam się w takim razie w czasie o dwa tygodnie.

Jumbo Jet w barwach British Airways wylądował po 10 godzinach lotu z Londynu na lotnisku w Dżoburgu (fonetyczna lokalna nazwa Johannesburga – JoBurg) w piątek rano, ponad godzinę przed czasem po spokojnym i bezproblemowym locie. Miejsca na nogi było bardzo dużo, zaryzykowałbym, że od tej strony był to najlepszy lot na długi dystans jaki miałem przyjemność. Ponieważ nie ma nic bez wad, z drugiej strony było to prawie najgorsze jedzenie na pokładzie jakie spotkałem, choć nic nie przebije w tym względzie jedzenia z linii Cathay Pacific.

Wracam jednak do rzeczywistości. Jest poniedziałkowy poranek i mamy za sobą pełne trzy dni zwiedzania okolic Dżoburga. Naszym pilotem jest Arek, który mieszka tutaj od ponad 20 lat i wszystko co mówi pokazuje że jest bardziej burski od Burów (miejscowych białych). Stale podkreśla jak mu się tutaj powiodło, i jak mu się tutaj świetnie żyje i w ogóle. Mimo wszystko, między wierszami czuję, że jest to takie trochę na siłę zagadywanie rzeczywistości. Ale nie o jego historii jest ta relacja, więc pozostawię to w swojej pamięci. Od strony profesjonalnej, jak na razie nie mam żadnych zastrzeżeń. Arek organizuje wszystko bardzo dobrze, wszystko dzieje się o czasie, jest dobrym poziomie.

Zobaczymy co będzie po dwóch tygodniach, bo jak w kawale który wczoraj usłyszałem „Czym różni się biały od rasisty? Dwoma tygodniami…” dwa tygodnie mogą wszystko zmienić. Kawał bardzo kontrowersyjny, ale podobnie określenia słyszałem od osób mieszkających przez więcej niż kilka tygodni w Londynie. Łatwo być zwolennikiem równouprawnienia mieszkając w kraju całkowicie jednolitym kulturowo i rasowo. Ale znowu wchodzimy na śliski grunt. Wracam więc do tego co widziałem.

Johannesburg jest brzydki. Właściwie nie wiem co powiedzieć więcej. Nie widać żadnego centrum w sensie miejsca zgromadzeń ludzi, nic w rodzaju rynku, placu głównego czy czegokolwiek w tym rodzaju. Dżoburg widziany z góry, z perspektywy 55 piętra najwyższego wieżowca jest bardzo regularnie ułożony na planie regularnej siatki ulic. Domy w centralnej części miasta są wysokie, typowe dla miejskiej zabudowy. Poza centrum zabudowa wyraźnie się obniża, a całość dzielnic mieszkalnych stanowi niska, najwyżej jednopiętrowa zabudowa. Prawie nie widać tak popularnych u nas apartamentowców czy nawet szeregówek. Na horyzoncie widać wielkie żółte hałdy piasku pochodzącego z przerabianego w kopalniach złota. To chyba najbardziej charakterystyczna część widoku miasta. Bardzo chciałbym napisać coś miłego o tym mieście, ale nie potrafię. Wrażenia podobne jak z ubiegłego roku z Limy. Także tam nie chciałbym więcej wrócić. Ale zobaczyć trzeba. Oczywiście moje wrażenia są powierzchowne i naiwne, bardzo spontaniczne, bo co można powiedzieć o mieście, które widzi się przez kilka godzin, ale tak właśnie odbiera je większość turystów. Arek, jako tubylec twierdzi, że gdyby nie prowadzenie wycieczki, nie miałby żadnego powodu aby jechać do Dżoburga. Nie ma po co. Na ulicach raczej brudno. W samym centrum nieliczne stragany obsługiwane przez czarnych (afroamerykanów ?). Biali przemykają samochodami pomiędzy domem, pracą i miejscami rozrywki i odpoczynku. Cóż, w tym kraju, o powierzchni prawie cztery razy większej od Polski, żyje 48 milionów ludzi, z czego 3 miliony białych, 44 miliony czarnych i milion ludzi innych kolorów skóry, głównie hindusów i chińczyków. Jak ma być w takim razie na ulicach?

Życie białych toczy się w osobnych dzielnicach, w domach z ogrodzeniami z betonu o wysokości co najmniej 2 metrów, zwieńczonych drutem kolczastym i kilkoma rzędami drutów pod napięciem. Mimo tych zabezpieczeń, wszystkie okna są zakratowane, a podwórek pilnują bulteriery amstafy i rottweilery. W domach w sejfach zamknięte są karabiny maszynowe i pistolety wraz z zapasem amunicji. Strzelanie jest częścią codziennego życia i brak tej umiejętności dyskwalifikuje z przynależności do grupy.

Status społeczny zależy tutaj od tego gdzie mieszkasz, czym jeździsz i jak się ubierasz. W sumie nic zaskakującego, ale w środowisku Burów te elementy PR są najważniejsze. Jeśli nie mieszkasz w odpowiedniej dzielnicy, nie jeździsz odpowiednim samochodem, to nawet jeśli jesteś biały, nie będziesz należał do grupy, nie będą z Tobą robili interesów, czyli będziesz poza nawiasem.

Pierwszego dnia, po przelocie przez centrum Dżoburga i lunchu w restauracji w centrum handlowym, znaleźliśmy się w hotelu. Zakwaterowani zostaliśmy w Randburgu (dzielnica Dżoburga), jakieś 30 min od centrum w hotelu sieci Mercure. Bardzo przyzwoity standard, nie można się niczego czepić. Okolica bardzo odludna, w zasadzie nie ma po co wychodzić poza ogrodzony i strzeżony teren hotelu. Poza tym, nie do końca jest jasne czy i na ile jest bezpiecznie. Arek plącze się w zeznaniach i raz opowiada o tym jak jest bezpiecznie, po czym porusza tematy zabezpieczeń w domach i problemów ze złodziejstwem. Na wszelki wypadek rezygnuję z typowego dla mnie szwendania się po okolicy z aparatem. Nie chciałbym go stracić. Podobno najgorzej z bezpieczeństwem jest właśnie w dużych miastach. Zobaczymy.

Kończąc temat Dżoburga, szukam jakichś porównań. Może później mi się uda. Na razie pod hasłem Dżoburg mam w oczach szarość, mgliste powietrze i brud.

 

  • bezpieczeństwo
  • pozostałości
  • panorama
  • Mandela Square
  • to nie jest kraj dla szczupłych ludzi ...