W: Po wyjazdach letnich, a przed jesiennymi, wracamy na Kolumbera, by nadrobic zaległości.
Odgrzewane dania smakują gorzej (T:poza kapuśniakiem, który smakuje lepiej), ale dla porządku doprowadzimy do końca naszą relacje z ubiegłorocznej podróży.
Otóż przerwaliśmy naszą opowiastkę na dworcu w Ljubljanie. Teraz pojedziemy ekspresowo dalej.
Z ciepłego legowiska na dworcowej posadzce wyrywa nas nad ranem odgłos wjeżdżającego na peron pociągu do Zagrzebia. W półśnie zajmujemy miejsca w osobowym, następne otwarcie oczu na granicy, a potem na dworcu w Zabrzebiu.
Przemarsz z plecakiem po nowym mieście, bakpakerska rutyna: jedzenie, internet, szukanie nowego domu.
Dobrzy ludzie z CS dają nam dach nad głową. Gdzieś na przedmieściach Zagrzebia, między torami kolejowymi a bagnistym placem budowy, odbiera nas Jasna. Młoda Chorwatka mieszka wraz z mężem na wsi niedaleko stolicy i w domowym zaciszu oddaje się bez reszty gotowaniu. Gotowanie jest w tym domu religią, kuchnia świątynią, a Jasna kapłanką poświęcającą dni całe na pieczenie chleba, przyrządzanie przetworów, ciast, potraw prostych i wymyślnych. I absolutnie żadnej chemii! (T: produktów pochodzenia zwierzęcego z resztą też nie. Kto by powiedział, że ciasto z bitą śmietaną sojową może być tak dobre?)
Sam Zagrzeb jest kameralny, może nieco krakowski. Penetrujemy uliczki Starego Miasta i tylko raz od oddalamy się od centrum, na cmentarz Mirogoj. Największa nekropolia Chorwacji przypomina warszawskie Powązki, za wysokim murem, w kasztanowych alejkach, stoją groby przedstawicieli wyższych sfer, kontury kamiennych Matek Boskich przez lata zmiękczył deszcz.
Koniec kontemplacji, czas w drogę.
Chorwacki epizod trwał tylko kilka dni, ale to i tak o parę więcej niż planowaliśmy.