Plan był ambitny. Plan był idealny – Wenecja, Toskania, Dolomity, samochodem. Dłuuugie urocze wakacje – zwiedzanie, wspinanie, sielsko i anielsko. Ale cóż, tym razem się nie udało. Musiało być szybko i krótko, a więc samolotem.
Przed wyjazdem z nieba lał deszcz, Odra wystąpiła z brzegów, a ja z nosem w monitorze, przywalona papierami pracowałam świątek, piątek z przerwami na obiady i na zdecydowanie za krótki sen. Poubierana na cebulę wsiadałam do samolotu. Start. Samolot przez chwilę przebijał się przez gęste chmury, a ja przerażona tym co za oknem, siedziałam jak sparaliżowana. Za chwilę widok jaki ukazał się moim oczom wprawił mnie w zgoła inny nastrój. Urocza mięciutka pierzynka i błękit nieba wywołał u mnie prawdziwą euforię. Cóż, dla Voyagera to chleb powszedni, a dla mnie niezapomniane i niekoniecznie powtarzalne wspomnienie, tym bardziej, że w tej podróży nie czułam morskiej bryzy, nie spoglądałam po horyzont, nie bujałam się na asfaltowych wstęgach.... kanapek z jajem nie było, mapy nie pomarszczyłam, a wietrzyk nie zdołał mi nawet grzywki podnieść . Wrażenie z 1,5 godzinnego lotu w tą i tyleż samo z powrotem i widok za okienkiem musiały zrekompensować moje cierpienie.