Podróż Hatari! - Masai Mara



Nasza przygoda z Afryką zaczęła się nieco wcześniej w postaci serii zastrzyków przeciwko różnym egzotycznym chorobom. Następnie zaczęlismy szukać przelotu do Nairobi, który by nas nie zrujnował. Kiedy to udało się nam załatwić zaczęliśmy się już na dobre przymierzać do dalekiej podróży. 

Nasza trasa wiodła przez Amsterdam, gdzie mieliśmy 4-godzinną przesiadkę. Alegdy po krótkim wypadzie do śródmieścia wracamy na lotnisko i idziemy do naszego terminalu to patrząc po pasażerach już się można było zorientować, że udajemy się w egzotyczne strony. Zaczelo dawac o sobie znac zmeczenie i wieksza czesc lotu przedrzemalismy. O ósmej lądujemy w Nairobi, jest już ciemno. Kupujemy wizę i jak urzednik nas zapewnia jest wielokrotna, co jest ważne bo będziemy jeszcze jechali do Tanzanii i wracali do Kenii. Wszystkie napisy na lotnisku są w suahili lecz większość jest dublowana po angielsku. Odbierając bagaż wpadamy na Heather, która akurat przyleciala z Mombasy. Witamy się serdecznie i jedziemy wcześniej zamówionym przez agencje samochodem do hotelu. W hotelu przy pysznym kenijskim piwie Heather nam opowiada o swoich pierwszych wrażeniach z Afryki jako, ze przyjechala kilka dni przed nami. Resztę czasu spędzimy razem. Heather kiedyś pracowała razem z Mariolą i choć ich zawodowe drogi się już rozeszły, to przyjaźń pozostała. Kiedys już, w trojke objechalismy Kostaryke. Mimo, ze jestesmy 140 km na południe od równika pogoda jest wyśmienita, sucho i tylko 17*C więc trzeba założyc cos ciepłego. Częściowo bierze sie to z wysokości, bo miasto leży na wysokości prawie 2000m.

Śpi nam sie bardzo dobrze przy takiej pogodzie nie mowiąc już tym, że zmęczenie też swoje robi. Ponieważ mamy czas przestawiony o 8 godzin to budzimy sie o 5 rano, czyli w środku nocy, bo słonce wstaje dopiero o 6:30. Jemy pyszne śniadanie a później łapiemy taksówkę i jedziemy do Jane, agentki, przez którą rezerwowaliśmy hotel. Agencja jest na przedmieściach, które toną w tropikalnej zieleni. W mallu są dwie maszyny z gotówka, lecz z żadnej się nie da wyciągnać pieniędzy na nasze karty więc wymieniamy $200 w banku. Z Jane cześciowo ustalamy nasz dalszy pobyt oprocz 3 dni w rezerwacie Masai Mara w Kenii również tygodniowe safari w Tanzanii. Niestety nie da się przekroczyć granicy miedzy parkami Masai Mara i Serengeti i będziemy musieli wrocić do Nairobi czyli dołożyć jakieś 1000 km po wertepach. 

Od Jane jedziemy do słynnej w calej Afryce restauracji zwanej Carnivor. Je się tam mięso z dzikich zwierząt. Dziś w menu jest zebra, antylopa eland, impala, krokodyl i struś. Przed obiadem pijemy miejscowego drinka – dawa, ktory wszedł do naszego stałego repertuaru i przy każdej towarzyskiej okazji robi furorę. Z restauracji jedziemy na występy folklorystyczne, które odbywają sie w dużej rotundzie. Oglądamy kilkanaście tańców połączonych ze śpiewami z różnych stron Kenii. Widownię stanowią prawie wyłącznie dzieci ze szkół podstawowych, które ustawione w długiej kolejce do wejścia wszystkie chciały się z nami witać. Po występie jedziemy do parku z żyrafami, gdzie można je karmić. Widok i przeżycie absolutnie niezapomniane, gdy te wysokie na 5 metrów zwierzęta z wielką gracją podchodziły do nas i nachylając długie szyje jadły nam z ręki. Miały szorstki język i bardzo sie przy tym śliniły. Na koniec wracamy do hotelu, lecz musimy jeszcze długo negocjowac cenę z taksówkarzem. 

Śpimy jak zabici, lecz rano budzimy się wcześnie rześcy i wypoczęci. Samochód z kierowcą się spóźnia, więc zabijamy czas siedząc w pięknym ogrodzie i czytamy przewodniki. Z godzinnym opóźnieniem wyruszamy do rezerwatu Masai Mara. Oprócz naszej trójki jedzie jeszcze młoda para – on Holender, ona Kandyjka niemieckiego pochodzenia.

 Na ulicach Nairobi panuje duży ruch. Wreszcie wyjeżdżamy z miasta i naszym oczom ukazuje sie piękny widok z góry na Wielką Dolinę Riftową. Droga staje się coraz gorsza. Mamy kłopoty z samochodem, ktory ledwo ciągnie nawet pod małe wzniesienie a za nami rozpościera sie gęsty dym. Nasz kierowca Musa daje nam wykrętne odpowiedzi, lecz my z Adrianem się na nie nie dajemy nabrać. Domyślamy się, ze musiały pójść pierścienie. Co chwila musimy stawać i studzić silnik. Na jednym z postojow mijają nas pasterze masajscy ze stadem krów. Przez krotkofalówke Musa sprowadza pomoc. Dalszą drogę pokonujemy innym Land Roverem. Samochód jest otwarty więc zdrowo wieje, lecz bez przygód docieramy do obozu położonego na obrzeżach Masai Mara.

 O czwartej jemy późny lunch i zaraz jedziemy do rezerwatu. Widzimy wesoło biegające koczkodany, różne odmiany gazel i antylop; pasące się zdala żyrafy, które gdy kluczą wśród drzew wygladają jak dinozaury; wielkie słonie wachlujące sie potężnymi uszami wyrywają trąbą snopki trawy i pakują sobie ją do pyska i pasące sie stada zebr ciekawie nam sie przygladają. Na koniec przy zachodzącym słońcu natrafiamy na duże stado Iwów, które nie zwracając na nas większej uwagi obchodzą nasz samochód i idą dalej.  

 Śpimy w namiotach. Jest w nich zresztą wszystko, łącznie z ciepłą wodą doprowadzaną z piecyka, w którym tlą się kłody drewna. Obok biegają koczkodany więc musimy dobrze zasznurować wejście aby nie mieć niespodziewanych nieproszonych gości. Przez cala noc trwa koncert. Co 2 godziny wychodzą na scenę inne zwierzęta i dają popis swoich możliwości głosowych. Często się budzimy, bo brzmienie niektórych jest bardzo osobliwe. Wieczorem chrzakają małpy, w nocy turkotają bushbabies, które z wyglądu przypominają misia koala, a przed świtem słychać smiech hien.

 Po śniadaniu wyruszamy otwartym Land Roverem do Masai Mara. Po drodze zatrzymujemy się w wiosce Masajów. Najpierw z kacykiem negocjujemy cenę. Za 1500 shillingów ($20) możemy wejść i wszystko sfotografować. Jesteśmy również zaproszeni do chaty zrobionej z krowiego łajna. W środku jest bardzo ciemno, bo nie ma okien a są tylko małe szpary, przez ktore wydostaje się dym z paleniska na środku izby. Dowiadujemy sie, że tylko kobiety mają swoje etatowe chaty, w których mieszkają z dziećmi i małymi cielętami, które są jeszcze za małe aby pójść z całym stadem na pastwisko. U Masajów panuje wielożeństwo, lecz żony mogą mieć „przyjaciół". Gdy mąż przychodzi do jednej ze swoich żon, ale u wejścia jest dzida innego mężczyzny, to znaczy, że dzis musi szukać szczęścia gdzie indziej. 

 Kobiety wychodzą na środek wioski i zaczynaja śpiewac. Przyjaznym gestem zapraszają Mariolę do siebie. Słowa są proste i Mariola śpiewa razem z nimi. Wszystkie zerkają z niemniejszą ciekawością na Mariolę jak my na nie. Następnie kierujemy się do rezerwatu. Musa jest Masajem i włada biegle trzema językami: masajskim, suahili i angielskim. Tu się wychował i zna świetnie przyrodę i zwyczaje zwierząt, przy tym jest gawędziarzem i chętnie dzieli sie wszystkim co wie. Po drodze pokazuje nam różne rośliny opisując ich wlaściwości i zastosowanie. Te mają liście jak papier ścierny, tamte miękkie i służą do spania, to jest roślina dezodorant, sok tamtej rośliny jest bardzo trujący a korzeń tej służy jako antydotum na sok poprzedniej, a na owoce tej rośliny nie ma żadnego lekarstwa – ofiara musi umrzeć w przeciągu kilku godzin.

 Kierujemy się na południowy zachód w strove Tanzanii i Serengeti. W drodze widzimy różne gazele i antylopy, slonie, zebry, strusie i lwy – najwieksze stado w Kenji, 42 sztuki. Przejeżdżamy granicę na rzece Mara i jesteśmy w Tanzanii. Tu widzimy hipopotamy i krokodyle. Strażnicy tanzanijscy, wyraźnie zaprzyjaźnieni z naszym kierowcą pozwalają nam wyjść z samochodu i podejść bliżej do rzeki. Wokół nas biegają małe małpki. Zaczynamy wracać po drodze szukając jeszcze leopardów i lampartów, lecz bez powodzenia.

 Znowu mamy przygodę z samochodem – musimy wymienić koło. Zdawałoby się prosta rzecz, lecz nie na sawannie pełnej dzikich zwierząt. Musa pełen obaw wybiera miejsce, gdzie jest w miarę niska trawa – to ułatwia obserwacje czy nie podkrada się do nas lew. Adrian i ja pomagamy Musie i w trójke zmieniamy koło podczas gdy dziewczyny wypatrują czy nie zblizają sie drapieżniki. Obawy okazały sie w pełni uzasadnone gdyż kawałek dalej wylegiwało się całe stado Iwów.

 Wracamy już po ciemku. W swiatłach reflektorów migają nam pojedyncze hieny. Po jedenastu godzinach jazdy po wertepach dojeżdżamy na miejsce. Jemy pyszną kolację, zmywamy z siebie wiele warstw kurzu i szybko zasypiamy przy akompaniamencie nocnych zwierząt.

Dziś zanim wstało slońce wyruszamy na poranną obserwację życia zwierząt. Marzeniem byłoby zabaczyć polujące Iwy. Słońce wschodzi dopiero za pół godziny. Jest dość chłodno. Mariola ma na sobie grubą bluzę ale jeszcze owija się grubym kocem. Natrafiamy na stado Iwów ale sądząc po ich zaokraglonych brzuchach są już po posiłku. Jedna Iwica zaczyna się do nas niebezpiecznie zbliżać chcąc się z nami „pobawić". Siedzimy w otwartym samochodzie wiec nam do zabawy nieskoro. Kierowca zawarczał silnikiem i skręca w bok. Lwica przystaje a później odchodzi. Wracając do obozu zauważyliśmy wielkie stado żyraf. Korzystając z okazji, że jesteśmy już poza terenem rezerwatu kierowca zjeżdża z drogi i podjeżdża bliżej. Przystajemy i zachwyceni się im przyglądamy. W pewnym momencie żyrafy zaczęły biec. Przez chwilę im towarzyszymy jadąc obok poczym wracamy spowrotem na drogę.

Po śniadaniu wyruszamy do Nairobi. Na głównej drodze w pewnym momencie zauważyliśmy mijające nas na dużej prędkości samochody – to kierowcy rajdu Safari robią rozpoznanie trasy, bo za kilka dni ma się rozpocząć rajd. Opowiadam Adrianowi o sukcesach Zasady w tym rajdzie w latach 70-tych.

  Musa nadmienia, ze niedaleko od drogi jest wioska, gdzie się urodził i wychował. Namawiamy go aby nas tam zabral, to tylko 20 km. Droga jest fatalna, kurz jest tak gęsty, ze za nami nic nie widać. Sa wielkie dziury i musimy zwolnic, wtedy obłok kurzu nas dogania. Zaczynamy wątpic czy dobrze zrobiliśmy jadąc tu. Wreszcie jest wieś. Wątpie by zablodzili tu kiedykolwiek jacyś turyści. Gdy na chwile przystajemy natychmiast otaczają nas ciekawskie dzieci robiąc mnóstwo halasu. Dzieciaki chętnie pozują do zdjecia i każde chce nas dotknać.

 Musa wraca i jedziemy do jego matki. Mama zaprasza nas do chaty. Na środku izby tli sie ognisko. Mama proponuje, ze nam coś ugotuje lecz bardzo serdecznie dziękujemy tłumacząc się brakiem czasu. później za pomoca syna nas przeprasza, że nie może nam pokazać swoich krów ponieważ są akurat na pastwisku. Majątek Masajów jest mierzony ilościa krow, jak nam wcześniej wytłumaczył Musa, stąd niepocieszona mina starszej kobiety zdaje się nam mówić ile straciliśmy. Na tym nie koniec. Po chwili przychodzi siostra Musy, która już jest kobieta z innej epoki. Też nas zaprasza do swojego domu ale jakże innego. Nie jest to żaden luksus ale dom jest murowany i ma drzwi i okna. Pani przynosi nam do picia sok a raczej kompot z jakichś miejscowych owoców. Kątem oka patrzymy się po sobie co zrobić, i po krotkim wahaniu wszystko wypijamy. Żegnamy się wymieniając dużo grzeczności i na pożegnanie robimy sobie pamiatkowe zdjęcia. Docieramy do Nairobi, żegnamy sie z Kanadyjczykami i jedziemy do naszego hotelu.

 

  • Masajowie, Kenia
  • Masajowie, Kenia
  • Jedna z nas tu cos nie pasuje...
  • Z wizyta we wsi masaiskiej
  • Masai Mara
  • Pozdrowienia od malego slonika
  • Masai Mara, Kenia
  • Romantyczna para, Masai Mara
  • Ruchome wieże
  • Maly problem z samochodem.
  • Masai Mara
  • Ruchome wieze
  • Drzewo kaktusowe, Kenia
  • Pozar stepu w Masai Mara
  • Gnu w Masai Mara
  • Dzieci masajskie
  • Dzieci masajskie, Kenia
  • Krokodyle nad rzeka Mara