Podróż Snowdonia - Kraina Nadmiaru (rekonesans) - [Ganllwyd]



Trzy dni w deszczu i... słońcu. Na przemian. Góry, lasy, doliny, jeziora, wodospady, rzeki, morze, plaża... I znów: góry, lasy... Cztery zamki - w tym trzy z listy UNESCO, a czwarty najbardziej malowniczy. Niewyobrażalnie kręte drogi, po których przejechaliśmy przeszło pięćset kilometrów. Spanie w aucie i moknięcie przy ognisku. Zatłoczone miasteczka i odludne pustkowia. Aha... i jedna elektrownia atomowa. Nieczynna... Tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie z jednym z najpiękniejszych zakątków Wielkiej Brytanii - Snowdonią.

Yr Eryri - Krainę Orłów - jak nazywają ją miejscowi, mieliśmy w planach od wieków. Każda dyskusja na temat wyjazdu, kończyła się jednak stwierdzeniem: "choćby na pobieżny objazd, potrzebujemy minimum tygodnia!". A urlopu na Wyspy, mimo wszystko, szkoda.

Postanowiliśmy: bez względu na wszystko - czyli głównie pogodę - ruszamy w piątek po południu, na weekendowy rekonesans. Co zobaczymy, to nasze. I przynajmniej będziemy wiedzieli gdzie warto wrócić.

Bioły i Skowron, którzy mieli nam towarzyszyć, nie wytrzymali presji i... wyjechali już w czwartek w nocy, z ambitnym planem zdobycia o poranku drugiego szczytu Snowdonii - Cadair Idris. Skończyło się na tym, że dwie minuty po osiemnastej, w piątek, zaleźliśmy ich kompletnie przemoczonych, ale zadowolonych w zajeździe Tyn-y-Groes w Ganllwyd.

Wniosek z przygody chłopaków był oczywisty: przy deszczu padającym właściwie w każdą stronę, silnym wietrze i ledwie kilkumetrowej widoczności, zdobywanie jakichkolwiek szczytów, nie ma sensu. Postanowiliśmy więc mierzyć trochę niżej. Na początek padło na wodospady Rhaeadr Du, znajdujące się dosłownie kwadrans spacerem od zajazdu.

(Nie)Fortunnie, czekając aż przejdzie kolejna deszczowa chmura, zagadaliśmy się z miejscowymi popijającymi w pubie piwo (bo co innego można robić w deszczowe piątkowe popołudnie w środku pustkowia?!). Standardowy zestaw pytań: skąd, po co, na co i dlaczego... Okazało się, że na tym odludziu wciąż jesteśmy ciekawostką. Szczególnie, że nie przyjechaliśmy tu "za chlebem", ale w poszukiwaniu przygody. Poza tym, gościnność sympatycznych tubylców wynikała z faktu, że w jedyną w okolicy Polkę, byli zapatrzeni jak w obrazek. No i... przynajmniej połowa Ganllwyd była na jej weselu gdzieś pod Radomiem. Zanim, zaalarmowana przez - jak się później okazało - własnego szefa Agnieszka pojawiła się w Tyn-y-Groes, znaliśmy już cały jej życiorys.

Wieczorek zapoznawczy trochę się nam przedłużył, ale mimo późnej pory i wciąż padającej mżawki, zdecydowaliśmy się na szybki wypad nad wodospady. Oczywiście z Agą jako przewodnikiem.

To bez dwóch zdań złośliwość losu: przez sześć tygodni w Północnej Walii nie spadła niemal kropla deszczu, co, jak na ten region, graniczy z klęską suszy. Aż do czwartku - dzień przed naszym przyjazdem. Chociaż, bez deszczu wodospady pewnie nie wyglądały tak spektakularnie i, jak mawiają miejscowi, te piękne góry nie byłby takie piękne. Co prawda, to prawda...

Las Coed-y-Brenin, czyli Las Królów - najstarszy i największy las w Walii - przez który przepływa krótka, ale bystra i poprzecinana wodospadami rzeka Gamlan, wygląda o tej porze roku jak tropikalna puszcza. Mimo kilku tygodni "suszy", zieleń jest niesamowicie soczysta, a ukryta w mroku gruba warstwa mchów pokrywa kamienie i konary drzew. Do tego jeszcze szum niezliczonych strumieni i huk Rhaeadr Du albo Czarnych Wodospadów. W liczbie mnogiej, bo składają się nań dwa duże - w sumie prawie dwudziestometrowe - progi i masa mniejszych kaskad. Nazwa wodospadów pochodzi od koloru jednej z półek skalnych, przerywających koryto Afon Gamlan.

Błotnistą ścieżką wracamy do Tyn-y-Groes. Nad wodospady wrócimy jutro, przy, miejmy nadzieję, bardziej sprzyjających warunkach. Teraz czas na grilla i piwo z miejscowymi. Integracja posunęła się tak daleko, że chłopaki skorzystali z uprzejmości Willa - walijskiego Anglika, albo angielskiego Walijczyka - i załapali się na noclegu niego w domu. My, nie chcąc nadużywać gościnności, zdecydowaliśmy się na pokój w zajeździe.

Przy okazji... Z niemałym zdziwieniem zauważyłem, że Walijczycy z północy (w przeciwieństwie do tych z południowych Dolin), na co dzień rozmawiają po Walijsku. I nie jest to, bynajmniej, język, który łatwo wpada w ucho!

Rano pogoda bez zmian: pada! Jedziemy po chłopaków. Ci jeszcze śpią, bo impreza z pubu przeniosła się do domu Willa i skończyła nad ranem. Trudno, my idziemy nad wodospady.

Gdy wracamy, nasi towarzysze są już gotowi. Znaczy... prawie. Spotykamy się na trasie między Ganllwyd a Dolgellau. Tylko tam udało im się znaleźć śniadanie.

Deszcz nie ustępuje, więc odpuszczamy sobie wypad w góry. Decydujemy się na kolejne - zdaniem tubylców z pubu bardziej widowiskowe - wodospady, kilka kilometrów na północ.

Pierwszy z nich - Pistyll Cain - jest absolutnie olśniewający! Ma prawie pięćdziesiąt metrów wysokości i spada w głęboki wąwóz o stromych, skalistych ścianach, porośniętych gdzieniegdzie paprociami.

Kilkaset metrów dalej, rzekę Mawddach przełamuje Rhaeadr Mawddach. Tłem dla tego, nieco mniej widowiskowego wodospadu, są pozostałości kopalni złota: zawalone budynki, ściany z okami i drzwiami, przez które można zaglądać do najstarszego walijskiego lasu, rury, pręty, blacha... Niby postindustrialny śmietnik, ale na tyle już zawłaszczony przez naturę, że stanowi jej integralny element.

Swoją drogą, skojarzenia z alaskańską "gorączką złota" nasuwają się same.

Parę kroków dalej w górę rzeki, dochodzimy do pięknego kamiennego mostu. Tu zawracamy. Na niebie zaś coraz jaśniej. Słońce coraz śmielej przedziera się przez chmury. Będzie dobrze! Musi być! Na wszelki wypadek jednak, rezygnujemy ze szczytów i jedziemy nad morze.

  • W drodze przez Snowdonię
  • Rhaeadr Du
  • Rhaeadr Du
  • Rhaeadr Du
  • Rhaeadr Du
  • Coed-y-Brenin
  • Coed-y-Brenin
  • Coed-y-Brenin
  • Coed-y-Brenin
  • Rhaeadr Du
  • Rhaeadr Du
  • Rhaeadr Du
  • Wąwóz rzeki Cain
  • Pistyll Cain
  • Pistyll Cain
  • Rhaeadr Mawddach
  • Rhaeadr Mawddach
  • Rhaeadr Mawddach
  • Afon Mawddach
  • Afon Mawddach
  • Most na rzece Mawddach