Podróż Barcelona - kataloński cud Gaudiego - W drodze do i koczowanie...



Moje czterdzieste urodziny postanowiliśmy wraz z żoną i córką uczcić w gorącej i intrygującej Barcelonie. Wróciliśmy co prawda dwa tygodnie wcześniej z prawie całomiesięcznej, dość męczącej wyprawy własnym autem po Bałkanach, ale teraz miał to być przyjemny, kilkudniowy wypad samolotem.

Dzięki tanim przelotom można dzisiaj zwiedzić większość miast, nie tylko w Europie. Do tej pory niedalekie kraje poznawaliśmy w ramach corocznego rodzinno-koleżeńskiego autotouru, czasem wylatywaliśmy też na zwyczajne wakacje z biurem turystycznym, a ostatnio dzięki tanim liniom lotniczym udało nam się poznać między innymi Londyn i Oslo. Teraz czas na Barcelonę, do której dolecieliśmy tuż przed północą, a właściwie wylądowaliśmy w Reus leżącym ok. 120 km od stolicy Katalonii.

Dojazd do samej Barcelony autobusem linii Igualdina za 23 euro od osoby z biletem powrotnym zajął nam ponad godzinę. Co dziwne po raz pierwszy nam się zdarzyło, że na takim podmiejskim lotnisku nie był podstawiony od razu autobus dla przylatujących, na który czekaliśmy może z pół godziny. Tak więc dopiero ok. 1.30 w nocy wysiedliśmy na barcelońskiej Sants Station. I co dalej? Planowaliśmy przekoczować gdzieś do rana, bo nasz zarezerwowany hostel kwaterował dopiero od godziny 8.00. Była dość ciepła noc więc park koło dworca Sants wydawał się dobrym pomysłem. Niestety praktycznie cały park był już okupowany przez turystów w podobnej sytuacji do naszej, jak też przez chyba zwykłych włóczęgów. Postanowiliśmy zmierzać w kierunku hotelu, który miał znajdować się w odległości ok. 2 km. Już na alei Tarradellas znaleźliśmy wolne ławki pośród drzew i nie pozostawało nam nic innego jak z nich korzystać. Moja żona z córką odśpiewały mi sto lat i grzecznie poszliśmy spać.

Ja jednak czuwałem z jednym otwartym okiem zerkając na szwendających się co jakiś czas przechodniów wracających do domów z wieczornych balang i zwykłych nocnych wałęsaczy oraz nasze bagaże, które mogły stać się ich łupem. Zastanawiałem się też jak niecodziennie przyszło mi zaczynać dzień mojego jubileuszu. Mimo tych niewygód wolę chyba takie urodziny niż sztampową imprezę w knajpce. Poza tym to dopiero początek dnia, a właściwie to nawet jeszcze noc, gdyż dookoła ogarniała nas spokojna ciemność. Po paru godzinach drzemki, gdy ujrzałem wstającą z ławki żonę prostującą kręgosłup przekazałem jej pałeczkę czuwania, a sam wróciłem do parku przy Sants Station, by zrobić kilka nocnych fotek stojących tam rzędem latarni morskich, które są jednym z moich ulubionych motywów. Gdy wróciłem po kilkunastu minutach, zaczęło świtać. Zobaczyliśmy, że nasz odcinek drzewiastej alejki mieści się na wprost więzienia. Dochodziła godzina szósta rano, było już widno, przelatujące mewy zaczęły robić co jakiś czas niezły wrzask, więc nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko udać się wprost do hostelu.

Przyjemny poranny spacerek tylko nas zachęcił do jak najszybszego rozłożenia się na łóżkach. Kupiliśmy po drodze trochę świeżych owoców i napoje, po czym zaczęliśmy szukać miejsca naszego noclegu. Niestety Rezydencja San Marius II, pomimo godziny 8.00 rano, była zamknięta, a na dzwonienie domofonem nikt nie odpowiadał. Ogarnęła nas bezradność, zacząłem dzwonić na telefon komórkowy spisany wcześniej z oferty internetowej, ale też nikt nie odbierał. Gdy tak staliśmy bez pomysłu przed zamkniętymi drzwiami, uchylił je wychodzący pan z córką. Spytałem po angielsku o możliwość wejścia i obsługę, na co on po polsku opowiedział, że poczekamy sobie trochę, bo oni lubią sobie pospać. Co? Niemożliwe.

Znów koczowaliśmy, tym razem na schodach. Po jakiejś pół godzinie przyszedł portier, ale okazało się, że odpowiada on za całą kamienicę, a nie hostel, który mieści się tylko na drugim piętrze. Poradził nam by dzwonić domofonem do skutku, aż się ktoś obudzi. Dzwoniliśmy, ale obudzili się jedynie zakwaterowani tam turyści z Francji, którzy nas wpuścili jedynie na hostelowy hol, a co gorsza poinformowali nas, że obsługa może przyjść dopiero koło dwunastej w południe. No ładnie, a specjalnie przecież wybrałem tę lokalizację, bo podkreślali w swojej ofercie, że check in jest już od 8.00, gdy tymczasem inne hostele i pensjonaty kwaterowały dopiero w godzinach 12-14.00.

Dobra, w takim razie dość koczowania, zamiast do wygodnych łóżeczek idziemy gdzieś na kawę. Na dole portier zagadnął nas czy udało nam się dostać do hostelu, a gdy się dowiedział o naszej sytuacji zaczął dzwonić pod inny numer domofonu budząc w końcu osobę z obsługi. Pośpiesznie wróciliśmy się zameldować, a zaspana ciemnoskóra Hiszpanka nie kryła swojego obruszenia. Na szczęście wskazała nam pokój, ale tylko z jednym łóżkiem. Co gorsza, nie znała za grosz angielskiego, a nasz hiszpański ograniczał się do kilku słów i rozmówek w ręku. Jak ją zrozumieliśmy, miało to być tylko tymczasowe rozwiązanie dopóki zarezerwowany przez nas pokój się nie zwolni. Szczęściem w całym tym bałaganie było to, że akurat z jednego z pokoi wyprowadzali się inni turyści, więc po krótkiej zmianie pościeli zajęliśmy cztery kąty z dwoma łóżkami. Trzecie obiecano nam wstawić później, ale kasę musieliśmy zapłacić z góry za cały pobyt. Cóż chcieliśmy taniego noclegu, to mamy. Ważne, że już jest gdzie złożyć nasze strudzone ciała.

  • Barcelona sants latarnie2
  • Barcelona sants latarnie1