Podróż Pozdrowienia z Maroka - Casablanca i El-Jadida



Choc Maroko od paru lat zaczelo sie pojawiac w naszych planach podrozniczych to tegoroczny wyjazd byl wrecz nieplanowany i zywiolowy. Decyzja wyjazdu zapadla nagle, i o dziwo, doszla do skutku. Przelom marca i kwietnia wydawal sie idealny i rzyczywistosc to potwierdzila, bo aure mielismy naprawde znakomita. 

 

Lot do Madrytu minal nam szybko. Tu jednak musielismy poczekac 3 godziny na nasz samolot do Casablanki, ktore spedzilismy rozmawiajac przez Skype z rodzina popijajac pyszna kawe cappuccino, ktora miala nas utrzymac w stanie jako takiej przytomnosci.

 

Casablanca wita nas ladna pogoda. Po odprawie paszportowej bierzemy nasze bagaze i staramy sie odnalezc miejsce, skad odchodzi pociag do miasta. Trafiamy na peron, pociag juz stoi i czeka, lecz najpierw musimy kupic bilety, a kolejka jest jak po cytryny - dluga i szeroka a bileter jest tylko jeden, powazny, skupiony i flegmatyczny. Z rozkladu wynika, ze mamy jeszcze 10 minut, a nastepny pociag odchodzi dopiero za poltorej godziny... Uff! Udalo sie! Nie bardzo wiemy jak daleko jest do naszej stacji. Udaje nam sie od wspolpasazerow i konduktora dowiedziec, ze mamy okolo pol godziny czasu. Wysiadamy na stacji Casa Voyageur w centrum Casablanki. Szukamy telefonu, gdyz nasz iPhone nie dziala. Jest. Rozmieniamy banknot na drobne i Mariola dzwoni do wlasciciela mieszkania, ktore na 4 dni wynajeli Krzysiek i Aneta. Podjezdza Dacia, a z niej wysiada korpulentny Francuz, epigon lepszych czasow kolonialnych Casablanki. Jadac na miejsce Francuz pokazuje nam jeszcze gdzie jest supermarket. Kamienica jest juz nieco zubozala, ale kiedys pewnie prezentowala sie calkiem niezle, zreszta jak cala Casablanca. 

 

Mieszkanie jest na czwartym pietrze. Jest winda, ktora jest mikroskopijna i kursuje dopiero od wysokiego parteru... Mieszkanie jest w pewnym, nazwijmy to nieladzie, wiec Francuz wzywa sprzataczke. My w miedzyczasie idziemy cos kupic do jedzenia. Supermarket jest 7 minut od domu. Ceny jakies takie troszke dziwne. Sery prawie w cenie koniaku, ale oliwki, nawiasem mowiac przepyszne, bardzo tanie. Bardzo dobre marokanski Merlot tanszy od miejscowego piwa... Wracamy obladowani do domu. Tu juz sie krzata sprzataczka. Mariola jej mowi, ze brakuje recznikow i papieru toaletowego, ale dziewczyna sie tak jakos patrzy zaklopotana.

--Parlez-vous français?-- pyta Mariola, przeczuwajac, ze cos jest nie tak.

--Non, madame-- odpowiada dziewczyna.

Hmm, znajomosc francuskiego w Maroku nie jest taka oczywista.

 

Jemy cos lekkiego i padamy scieci z nog. Budzimy sie po 2 godzinach i zaczynamy przez okno wypatrywac Anety i Krzyska, ktorzy jako zatwardziali frankofile postanowili leciec z Montrealu przez Paryz i mieli przyleciec okolo 5 godzin po nas. W pewnym momencie widzimy elegancka pare z walizkami i mapa ustalajaca kierunek gdzie dalej sie udac. Zbiegamy wiec szybko w dol i sie witamy w bramie. Ostatni raz widzielismy sie wszyscy razem 8 lat wczesniej... Ale ten czas szybko leci. Rozmowy przy winie trwaja do pozna w nocy.

 

Rano po sniadaniu wybieramy sie do meczetu Hassana II. Jest nas 4 dorosle osoby a taksoweczki filigranowe, zmiesci sie do nich tylko trojka pasazerow, wiec musimy zlapac 2 taxi. Przy placeniu okazuje sie, ze nie mamy drobnych. Kurs wynosi 5 dirhamow a my mamy 20-dirhamowy banknot. No i nie ma rozwiazania - taksowkarz wyraznie liczy na duzy napiwek, ale nadjezdzaja nasi "Kanadyjczycy" i nas ratuja przed szastaniem pieniedzmi. Krzysiek w dziecinstwie spedzil w Casablance 4 lata, wiec zna wszystkie tutejsze triki. Meczetu Hassana jeszcze wowczas nie bylo i jak sie pozniej okazuje, ta piekna budowla jest w zasadzie jedynym krokiem do przodu w Casablance, bo jak twierdzi Krzysiek, 40 lat temu miasto prezentowalo sie o wiele lepiej. 

 

Po zwiedzeniu meczetu, ktory jest bodajze jednym z dwoch w Maroku, do ktorego wolno wejsc giaurom, lapiemy "grand" taxi - starego Mercedesa, do ktorego pakujemy sie wszyscy razem. Ustalamy z gory cene, aby pozniej nie bylo nieporozumien i robimy ture po miescie. Konczymy w porcie, gdzie idziemy do rekomendowanej przez przewodnik LP restauracji. Jedzenie rzeczywiscie jest wysmienite, zwlaszcza smazone sardynki. Posiliwszy sie wracamy spacerkiem do domu. 

 

Na drugi dzien w trojke z Aneta jedziemy do El-Jadida, a Krzysiek w tym czasie postanowil w pojedynke pochodzic po miejscach, ktore pamietal z dziecinstwa, jak szkola, do ktorej chodzil czy dom, w ktorym mieszkal. Eleganckim autobusem dojezdzamy w 1:45 na miejsce i mamy 2 i pol godziny na ogladniecie starego portugalskieg fortu i miasta przed odjazdem autobusu. 

 

Po zobaczeniu tego, co bylo do zobaczenia, wstepujemy na kawe i wracamy na dworzec. Staramy sie ustalic z ktorego stanowiska ma odjechac nasz autobus. Z napisow niewiele sie mozemy zorientowac, bo wypisane po arabsku tablice bardziej przypominaja zapis trzesienia ziemi niz powrotny cel naszej podrozy. Po paru minutach juz pol dworca wie, ze trojka bialych jedzie do Casablanki i gdy nadjezdza nasz autobus wszyscy z usmiechem i duma nam to oznajmiaja.

Wieczorem Krzysiek przy winie snuje swa opowiesc o sentymentalnym spacerze, ktory w pojedynke odbyl podczas naszej nieobecnosci. Casablanca, ktora pamieta sprzed 40 lat dzis wyglada jak podstarzala i zaniedbana kobieta. Kiedys kwitnaca, czysta, pelna elegancko ubranych ludzi i takich samochodow, z dumnie prezentujacymi sie gmachami na glownych ulicach. Dzis zaniedbana, brudna z odrapanymi elewacjami... Wizyta w dawnej szkole i kamienicy, w ktorej niegdys mieszkal byly przygnebiajace. Ale wino marokanskie jest jednak znakomite... 

  • Casablanca, meczet Hassana II
  • Casablanca, meczet Hassana II
  • Casablanca, meczet Hassana II
  • Casablanca, meczet Hassana II
  • Casablanca, meczet Hassana II
  • Casablanca, meczet Hassana II
  • Casablanca, meczet Hassana II
  • El-Jadida, Maroko
  • El-Jadida, Maroko
  • El-Jadida, cysterny
  • El-Jadida, cysterny
  • El-Jadida
  • El-Jadida
  • Casablanca, meczet Hassana II