Podróż 40 mil od raju - PROLOG



2009-12-04
 

Kupcy arabscy określali ją jako krainę szczęśliwych niespodzianek, z kolei średniowieczny podróżnik Marco Polo nazwał ją najwspanialszą wyspą świata. Legat papieski ponad sześćset lat temu pisał : “zgodnie z miejscową legendą, z Cejlonu do raju jest 40 mil. Można tutaj usłyszeć dzwięki rajskich fontann”. Amerykański tuz słowa pisanego, powieściopisarz Mark Twain uważał ją za „piękną i wspaniale tropikalną”. Mahatma Gandhi był przekonany, że naturalne piękno Sri Lanki, bo o niej tu mowa, jest niedoścignione na całej kuli ziemskiej. Z kolei jeden z moich ulubionych przewodników traktuje, iż : “ kto sądzi, że mu nie będzie dane dostąpić prawdziwej rajskiej szczęśliwości, ten może przynajmniej odwiedzić Sri Lankę”.

Czyż na podstawie takich epitetów, tak wyniosłych słów, patetycznych uniesień, przypisywanych wyspie, jest jakikolwiek sposób, by oprzeć się pokusie jej ujrzenia, czy można odwrócić wzrok od widoków przez nią roztaczanych, czyż wypada być głuchym na kuszące dzwięki owych rajskich fontann?

Sri Lanka siedziała mi w głowie od zawsze. Od zawsze, a może jeszcze dłużej, chłonąłem relacje, artykuły, opowiadania naocznych świadków traktujących o tym cudownym miejscu. Mój jedyny lankijski znajomy, Randżit, interesującymi opowieściami o swoim kraju, skutecznie podsycał cejlońskie pragnienie. Dlaczego tak było, w sumie nie wiem. Jakoś ta Sri Lanka na tyle mi w głowie namąciła, na tyle w pozytywnym świetle zaeksponowała się, że odtąd jakaś niewidzialna siła mnie tam przyciągała. A pociągało mnie wszystko co ze Sri Lanką było związane. Umysł trawił i przyswajał na jakże pozytywny sposób wszelkie informacje lankijskie, pozwalając urosnąć owemu miejscu do rangi mitu, legendy, magicznego marzenia. Oczami wyobraźni widziałem zieloną szatę wyspy, czarującą cudownymi górami, plantacjami herbaty, niezwykłymi oazami przyrody. W myślach przemierzałem dziewicze lasy do dzisiaj porastające wyspę, tropiłem ślady lampartów, odbywałem wędrówki trekkingowe, dostarczałem pożywki ciału, chcącemu trawić czas na łonie niesamowicie płodnej w tym miejscu przyrody. Zaspokajałem również swoje, jakże żądne nowych informacji, pobudki intelektualne, czytując o miejscach dawnych cywilizacji cejlońskich, o potężnych starożytnych stolicach wyspy, o okresie kolonializmu krwawym mieczem torującym swą drogę. Przyswajałem tajniki buddyzmu, który coraz większe spustoszenie czynił w moim dotychczasowym spojrzeniu na świat i kwestie religii. Wreszcie snułem marzenia o zachodach słońca nad złocistymi plażami, otoczonymi smukłymi palmami, wyobrażałem sobie jakim błogim stanem musi być samo wylegiwanie się w tak urokliwym miejscu.

Pamiętam jak dziś moje komentarze pisane do relacji osób, które Sri Lankę miały sposobność wizytować. Pamiętam swojego rodzaju żal mieszający się z zazdrością, że innym już było dane, że inni już byli, że mieli okazję przekonać się o słuszności wyniosłych sądów i opinii na temat owej wyspy. Przypominam sobie, że każdy z tych, na smętną nutę pisanych komentarzy, stanowił swojego rodzaju przyrzeczenie jak narychlejszego odwiedzenia Cejlonu. Ostatnie z owych wtrąceń do relacji innych podróżników i wczasowiczów, zamieszczanych na różnych portalach podróżniczych (również i na Kolumberze) miały miejsce pod koniec ubiegłego już roku. Któż by wówczas przypuszczał, że w niedługim czasie ziści się jedno z moich jajwiększych podróżniczych marzeń, ba jedno z marzeń z samego szczytu - marzenie o Sri Lance, o smakowaniu pełnią zmysłów owej westfalskiej szynki (określenie nadane wyspie przez Holendrów), o wysłuchiwaniu dźwięków raju, o przemierzaniu rajskich ogrodów. Życie bywa przewrotne, czasem daje sposobność spełniania marzeń, smakowania najpiękniej wypieczonych straw, najwykwintniejszego pobudzenia zmysłów, w momencie, gdy się tego najzupełniej nie spodziewamy.

W połowie listopada mój sen o Sri Lance przestał chcieć być jedynie śnionym, przeistoczył się w realną możliwość odbycia podróży po miejscach tyle razy w jawie schodzonych, przygodach tyle razy odbytych. Wszystko to za sprawą niesamowicie przystępnej cenowo oferty lotniczej. Wprawdzie podobnie konkurencyjna była na Kubę, ale raz że w tych stronach świata już miałem sposobność bywać, dwa – mimo wszystko sen o Sri Lance siał większe spustoszenie w moich myślach niźli wyobrażenia o kraju Fidela. Pozostało skompletować skład wyprawy, zorganizować plan podróży i wreszcie przekroczyć tę magiczną granicę oddzielającą świat snów od rzeczywistości. Jak to jednak zwykle bywa, niektóre sprawy mają to do siebie, że najnormalniej w świecie lubią się komplikować. Po tym jak towarzysze wielu wspólnych włóczęg, z różnych względów, nie mogli mi towarzyszyć, zacząłem tracić wiarę w pomyślność wyprawy. Jako osoba towarzyska, żądna dzielenia się emocjami i odczuciami, dodatkowo z uwagi na wyższe koszty ponoszone przy samodzielnych wojażach, zacząłem się wahać nad zasadnością samotnej wyprawy w tak odległy i egzotyczny zakątek świata. Marzenia targające wyobraźnią, senne jawy, wreszcie żądza podróży wzięły jednak górę. Postanowiłem jechać nawet samemu. By odgonić pukające w czoło, mimo wszystko coraz mniej intensywnie, wątpliwości, tegoż samego popołudnia zabukowałem bilet, zamykając sobie tym samym możliwość odwrotu. Niech się dzieje wola boska, ja jadę realizować marzenia, jadę na Sri Lankę, a reszta mnie nie interesuje.

Będąc nie za bardzo przy wierze, zamieściłem mimo wszystko anons na kilku portalach podróżniczych zapraszający ewentualnych chętnych do przyłączenia się do mojej wyprawy. O dziwo spośród kilkunastu mniej lub bardziej (bardziej jednak mniej) poważnych odzewów, jeden był konkretny i dzięki starannym i sprawnym zabiegom jego autora, zdołał on, na kilka już tylko dni dzielących od wylotu, załatwić wszelkie formalności. Tym samym towarzysz podróży, póki co jeszcze wirtualny, się znalazł. Jak się później okazało Marcin, bo takie nosi imię, mimo pewnych problemów osobistych, był rzetelnym i sympatycznym towarzyszem doli podróżniczej, co sprawiło że póki co przekonałem się do “forumowej” drogi poszukiwania towarzystwa.

Pozostało zorganizować plan wyprawy. Wydawałoby się, że w kraju o powierzchni pięciokrotnie mniejszej od Polski (65,6 tys km2), gdzie dodatkowo jego północna część jest wyłączona z możliwości eksplorowania, zorganizowanie sobie planu wojaży nie powinno stanowić problemu. Mimo mojej dosyć zaawansowanej wiedzy o tym kraju, wszak marzącemu nie wypadało nie wiedzieć o meritum swoich marzen, w miarę zagłębiania się w lekturę, wertowania masy przeróżnych portali, forów i stron podrózniczych, uzmysławiałem sobie, że 15 dni w tym kraju nie pozwoli na spenetrowanie wszystkich miejsc, do których omamiony marzeniami o Sri Lance umysł rwał.

A Sri Lanka ma się czym pochwalić. To wręcz zdumiewające, że na tak skąpej w kilometraż kubaturze, mieści się taki natłok atrakcji.

Wiedziałem, że leżenie na plaży to nie dla mnie, choć bez choćby krótkiego rzucenia okiem na nie obyć się nie może. Sporty ekstremalne, trekking - jak najbardziej, ćwiczenia dla ciała, w dodatku w tak niezwykłych miejscach, są wrecz wskazane. Jako miłośnik historii, osba ciekawa doznań kulturowych, zdawałem sobie sprawę, że muszę zaczerpnąć, liznąć innej niż tylko książkowa, wiedzy o Sri Lance, jej historii, kulturze, religii, ludziach. W ten sposób drogą żmudnych przemyśleń, mało przyjemnych skreśleń, opracowałem swój plan podróży – kilka dni śladem dawnej cywilizacji lankijskiej, tropem kulturowym wyspy, potem aktywność pod każdą postacią na cudownym lankijskim łonie natury (zwłaszcza górskim), aż wreszcie błogi relaks na plaży. A że z tego wyszedł prawie idealny krąg wokół wyspy - tym bardziej wypada przyklasnąć autorowi koncepcji :)

  • Mapa moich wojazy