Australia zawsze mi sie jawiła jako jeden z najegzotyczniejszych lądów na świecie. Tajemnicza, odległa i inna od wszystkiego innego. Po przeczytaniu w dzieciństwie "Tomka w krainie kangurów" mój apetyt na ten kraj-kontynent wzrósł jeszcze bardziej, lecz wiara w możliwość odbycia takiej podróży była cienka, gdyż w tamtych czasach taka podróż była czystą fantazją. Lecz los sie w pewnym momencie obrócił i marzenie stało się rzeczywistością. Ponieważ przez wiele lat wodziłem tęsknym wzrokiem po mapie Czerwonego Kontynentu, więc miałem już od dawna pomysł co zobaczyć, rzecz była tylko w tym by wybrać jedynie najciekawsze miejsca i logicznie ułożyć trasę i ustalić środki lokomocji. Gdy kupiliśmy bilet na 31 dni, zaczęliśmy robić rezerwacje na słynny The Ghan, którym chcieliśmy pojechać z Adelajdy do Alice Springs. To udało nam się załatwić prawie po naszej myśli, teraz jeszcze tylko kilka przelotów Qantas na ich pass i szkielet naszej podróży juz jest ustalony! Ruszamy! 

Lecz na lotnisku O'Hare mamy małą niespodziankę - przy okienku biletowym sympatyczny urzędnik biorąc nasze paszporty do ręki pyta:  -Czy mają państwo wizę australijską? -To potrzeba?  Nasze brwi uniosły się z niedowierzaniem do góry. Widząc nasze nietęgie miny urzędnik uśmiechnał się i rzekł: -Obawiam się, ze tak! Ale proszę się nie martwić, mogą je państwo kupić tu, tak będzie lepiej... Później jeszcze zaczął konferować w tej sprawie z jakąś urzędniczką, która długo i zawile nam tlumaczyła, że ponieważ lecimy przez Sydney, to lepiej żebyśmy tę wizę mieli... Suma sumarum wizy zakupiliśmy i ruszyliśmy w podróż. Pierwszym przystankiem było Los Angeles. Tu po krótkiej przerwie rozpoczeliśmy dalszą podróż na wschód.  

Podróże przez Pacyfik zawsze są pełne uroku, no bo jak tu nie nazwać takiego zjawiska: wyruszamy o 23 w niedzielę i po 15 i 1/2 godzinnym locie lądujemy w Sydney, gdzie już jest wtorek rano. Dzieje się tak za sprawą przekroczenia międzynarodowej granicy dnia. W Sydney musimy wysiąść z samolotu, obejść lotnisko, przejść przez kontrolę osobistą by z powrotem wsiąść na ten sam samolot... Na lot do Melbourne została tylko garstka pasażerów. Przesiadamy sie na wolne miejsca koło okna. Zmęczone stewardessy tez rozproszyły się po samolocie probując się zrelaksować na ostatniej prostej lotu. Wszyscy są na luzie. 

W Melbourne jestesmy poznym rankiem. Poniewaz nasz pokoj w lotniskowym hotelu jeszcze nie jest gotowy to jemy na lotnisku pozne sniadanie. Wracamy do hotelu, dostajemy pokoj i wreszcie mozemy odespac 25-godzinna podroz. Wieczorem skaczemy do miasta. Jest juz ciemno - w koncu jest teraz zima. Widok tramwajow przypomina nam bardziej Europe niz daleka Australie. Postanawiamy sie przejechac, wiec wsiadamy do pierwszego, ktory nadjezdza. Trzeba kupic bilet w automacie za 2 AUSD. Przygladam sie bilonowi i zakladam, ze najwieksze monety to przynajmniej jednodolarowki, ale okazuje sie, ze to tylko nominal $0.5. Pytam jakiegos mlodego czlowieka, czy aby ma rozmienic banknot $10. Niestety nie ma. Pytam co sie stanie jesli ktos spradzi, ze nie mam biletu, a ten na to: Eee, nawet jesli przyjdzie kontrola, to przeciez panstwo sa cudzoziemcami... Dobre podejscie maja ci Australijczycy :-) Po paru przystankach i tak wysiadamy, bo tylko chcielismy zazyc przyjemnosci samej jazdy. 

Na drugi dzien wynajmujemy samochod aby nim dojechac do Adelajdy. Po drodze zatrzymujemy sie jeszcze w srodmiesciu Melbourne, a po paru godzinach wyruszamy w droge. Naszym pierwszym przystankiem jest male miasteczko gornicze Ballarat. Tu nocujemy w B&B w starym zabytkowym jak na australijska rzeczywistosc domu. Wlascicielka pokazuje nam podziemna czesc domu. W dawnych czasach, gdy nie bylo klimatyzacji, zycie przenosilo sie do podziemi w poszukiwaniu wytchnienia od dokuczliwego upalu.

  • Uwaga pingwiny! Phillip Island
  • Melbourne
  • Melbourne
  • Melbourne
  • Pingwin