Zawsze marzyłam o podróży do Australii. Może to się zaczęło, gdy w szkole podstawowej przygotowywałam album na zaliczenie z biologii  (pewnie pamiętacie takie albumy, brało się kilka kartek bristolu,  wklejało trochę zdjęć z wybranej dziedziny, malowało się stwora czy  krzaczek, pisało jakieś teksty, po czym mocowało kartki wstążeczką na  krótszym boku i oddawało do sali biologicznej, gdzie moc takich albumów  podpierało już ściany i szklane gablotki). W każdym razie zrobiłam taki  album o australijskiej faunie i czytając różne książki na temat  Australii zainteresowałam się tym krajem.A może to było  wcześniej, po przeczytaniu książki „Tomek w krainie kangurów”, gdy  słusznie i platonicznie kochałam się w Tomku i zazdrościłam Sally tego,  że niósł ją na rękach, a przy okazji niechcący przyswajałam wiedzę  podawaną w przypisach...Hmm... na pewno fascynacja  Australią zaczęła się wcześniej, niż w siódmej klasie podstawówki, kiedy  to zdecydowałam się na wzięcie udziału w międzyszkolnym konkursie  geograficznym, który każdego roku obejmował wiedzę z innego kontynentu.  Ja oczywiście liczyłam na konkurs wiedzy o Australii, słusznie  zakładając, że nikt w okolicy nie wie o Australii więcej, niż ja.  Niestety, trafiła się Afryka, co spowodowało głębokie moje rozczarowanie  i marny koniec kariery konkursowicza – bo po co się uczyć o  Kilimandżaro, skoro Uluru w duszy gra... Koniec końców przeszłam do II  etapu, tylko dzięki temu, że pytania opierały się o znajomość liczby kopyt u antylop.Sama  nie wiem, kiedy to się zaczęło, fakt faktem – to była moja zdecydowanie  PIERWSZA MIŁOŚĆ.Długo czekałam na okazję odwiedzenia tego z  pewnością pięknego kraju. Naczytałam się i naoglądałam sporo, w  międzyczasie zakochałam się w misiach koala i wchłonęłam wszelkie  możliwe informacje na ich temat, włącznie z aborygeńskimi legendami. Do  tej pory w niektórych kręgach mam przezwisko „koala”, a nadal dzielnie  bronię misiów, gdy ktoś ośmieli się urazić ich dumę, zarzucając im  pijaństwo lub narkomaństwo.W końcu stwierdziliśmy, że "jak nie  teraz, to kiedy" – i zaczęliśmy zbierać pieniądze na wyprawę.Od  początku założyliśmy, że nie jedziemy na żadną wycieczkę zorganizowaną,  gdyż chcemy zobaczyć Australię po swojemu, we własnym tempie. Na  początku myśleliśmy o trzech tygodniach, ale szybko doszliśmy do  wniosku, że miesiąc to absolutne minimum, a i to przy okrojonej trasie.Przyznaję,  rzuciliśmy okiem w kierunku wycieczek zorganizowanych. Byliśmy między  innymi w biurze podróży, gdzie w folderze  przeczytałam opisy wypraw do Australii, które prześladują mnie aż do  dziś przy wpisaniu w Google hasła „wycieczka do Australii”. Bo ile  razy można czytać ofertę kolejnego biura piszącego o „leżeniu płaskim”  lub „spontanicznych, bezwiednie wydawanych okrzykach zachwytu”?Wycieczka  zorganizowana byłaby fajna, gdyby nie: cena, trasa wycieczki, obejmująca  niektóre miejsca, na których nam nie zależy tak bardzo, kosztem tych  moich prywatnych „must see” no i wizja tego, iż tak droga wycieczka ma  miejsce tylko wtedy, kiedy potwierdzi się wielkość grupy. Nie, nie, nie!Po  ustaleniu, kiedy lecimy (połowa października 2007) zaczęliśmy się powoli  przygotowywać. Ponownie wspomnę: więcej zdjęć chętni znajdą na www.calanaprzod.net .             
        Podróż Australia - z wizytą w koalkowie - Wprowadzenie, czyli skąd i dlaczego
                              
                  2007-10-13                
                          
            
                    
        
        
          
         
        