Podróż Bułgaria od środka, czyli o zbawiennym braku planu
Ta podróż zaczęła się wcześniej (o tak). Ale bułgarskie wybrzeże tak bardzo różni się od tego, co dzieje się w "inlandzie", że właściwie od Kardżali zaczął się nie nowy etap, ale całkowicie nowa podróż. Dlaczego do Kyrdżali wytłumaczyłam już tu.
Do samego miasta docieramy autobusem z gatunku "luksusowych" - jest klimatyzacja, nie ma tłoku, jedzie tylko 5 godzin, jest nawet TV. Pan kierowca puszcza film z VHS :) Chwilę się nawet cieszymy, bo film ewidentnie po angielsku, ale niestety okazuje się, że w Bułgarii w trosce o śpiących podróżnych nie włącza się głosu a film pokazywany jest z napisami po bułgarsku. Spokojnie więc wracamy do oglądania krajobrazów. Pan siedzący obok częstuje wódką z butelki po mineralnej, ale dla nas jeszcze za wcześnie a alkoholu wystarczy z wydychanego przez niego powietrza.
Docieramy na miejsce bez specjalnych przygód. Nie wiemy, czy nasz host otrzymał wiadomość, nie wiemy, czy znajdziemy internet, nie wiemy co dalej, pora więc na papierosa :) Na stacji pusto. Kilka babuszek i jeden "Jezus" albo "Robinson" (zdania mamy podzielone) z brodą, długimi włosami i boso. Jakoś od razu wiemy, że to David, nasz gospodarz.
Z jakiegoś powodu nie pamiętamy, że David mieszka pod Kyrdżali, kiedy więc wyjeżdżamy taksówką za miasto zaczyna się myślawka. Zdajmkapelusz jak zwykle spokojna, ja zastanawiam się, jak to będzie umrzeć na bułgarskiej wsi. W końcu docieramy na miejsce (15 km to kawał drogi, w nocy, w taksówce, w nieznanej okolicy). I wtedy zaczynamy sobie przypominać - faktycznie remontuje starą szkołę, którą kupił jakiś czas temu, żeby urządzić w niej eko-hostel. Hostel ma się nazywać Happy Hippie. Hippie już znacie, Happy to suczka, która dzielnie pilnuje bramy i pochłania niewiarygodne ilości jedzenia. Duet idealny.
Na miejscu czeka już na nas Beth - wolontariuszka z Bath, która pomaga Davidowi w remoncie. Aha, żeby nie było za prosto, David jest z RPA.
Witają nas po bułgarsku - piwem, plackiem z serem i rakiją. Ta ostatnia smakuje jak śliwkowy clerasil. Nie, przesadzam. Jest smaczna, ale tak piekielnie mocna, że po łyku zaczynam prawie płakać i tak, popijamy piwem. Pierwszy raz podczas wyjazdu cieszę się, że przez leki nie mogę pić. Zdajmkapelusz może i nie wykręci się z kolejnych shotów. Noc jest piękna, wszyscy wstawieni/pijani/śpiący. Opowiadamy historie z najdziwniejszych podróży, momentów, jakieś okruchy wspomnień. David najwyraźniej był wszędzie. Beth ma 19! lat i widziała pół świata.
W dodatku wszyscy wreszcie po angielsku (wiem, to uwaga godna "polskiego turysty" i ja wcale nie oczekuję, że każdy na świecie będzie mówił po angielsku, ale cieszymy się, że można swobodnie porozmawiać). Umieramy cicho w naszym "barłogu" wczesnym rankiem.
Z poczuciem, że Kyrdżali to był doskonały strzał.
WSZYSTKIE ZDJĘCIA Z HAPPY HIPPIE by ZDEJMKAPELUSZ:)
Nieznośna ciężkość bytu 2008-08-30
Poranek nadchodzi wyjątkowo późno. Dla mnie dzień zaczyna się ok. 12. Zdejmkapelusz choruje do 18. W ten sposób uczymy się, że rakija jest niebezpieczna w ilościach przekraczających jeden łyk.
Nie czekając, aż zwłoki Zdejmkapelusz ożyją postanawiam iść do sklepu, który mijaliśmy poprzedniej nocy. Wydawało się, że jest blisko. Tak się wydawało. Po drodze dogania mnie Happy i dzięki niej ta wyprawa zyskuje nowy aspekt - WSZYSCY mieszkańcy okolicznych wiosek pytają o Davida. Droga okazuje się o wiele dłuższa niż przypuszczałam a słońce piecze niemiłosiernie.
Widoki kompensują jednak wszystko. Czuję się trochę jak na księżycu. Po turystycznym wybrzeżu nagle jesteśmy na księżycu. Góry są piękne, wioski maleńkie i prawie wyludnione. Wszędzie cisza. Gdzieś w dole widać rzekę, dalej przepiękne jezioro. Trawa sucha i żółta zieleni się tylko przy małych studniach.
Pani w sklepie mówi po bułgarsku, ja po rosyjsku/polsku i strasznie dobrze się przy tym obie bawimy. Drobne nieporozumienie owocuje zakupem kefiru zamiast mleka i bułek z dżemem zamiast sera, ale kto by się tym przejmował :)
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że te 8 km samotnego spaceru to najintensywniejsze wspomnienie z całego wyjazdu i moment, w którym problemy z Warszawy zupełnie znikły.
Z rzeczy konkretnych:
Hostel Happy Hippie jeszcze nie działa. Kiedy tylko ruszy pełną parą dam znać.
Niecierpliwi mają dwie opcje:
1. użytkonicy HospitalityClub mogą odszukać Davida na stronie HC - jeśli nie będzie akurat w podróży, pewnie chętnie Was przyjmie
2. można też iść w ślady Beth, która skorzystała z helpx.net i pracowała u Davida w zamian za nocleg i wyżywienie
Jedno jest pewne - to miejsce pozwla się wyciszyć, pomyśleć i odpocząć. Ale ostrożnie, życie w Happy Hippie wciąga - byli tacy, którzy przyjechali na tydzień i zostali kilka miesięcy.
Łyk historii 2008-08-31
Kolejnego dnia postanawiamy wyjechać z Happy Hippie zanim przyjdzie nam do głów zostanie tam na zawsze.
Po drodze do Kyrdżali postanawiamy zwiedzić Perperikon i Tatul - dwa starożytne miejsca kultu. W wyprawie towarzyszą nam Taksówkarz-poliglota i Pirat - "największy w tej części Europy miłośnik osłów". Sama podróż jest przednią zabawą. Właściwie nie do końca wiadomo w jakim języku kto mówi, ale dogadujemy się doskonale.
Tatul:
podobno ludzie osiedlali się tam już 4000 lat p.n.e! W centrum miasta, na szczycie skały znajduje się grób, w którym rzekomo pochowany był Orfeusz - nie jesteśmy w stanie ocenić na ile ta historia pokrywa się z prawdą, ale nas ujmuje i Tatul robi ogromne wrażenie.
Perperikon:
jest dużo większy i dużo bardziej niedostępny. Tu pierwsze obrzędy miały podobno miejsce już 5000 lat p.n.e. To tu Aleksander Wielki miał się dowiedzieć, że zawładnie światem. Tu też istniała świątynia Dionizosa. Budowle robią niesamowite wrażenie. (aż żałuję, że mam tak liche zdjęcia)
Oba miejsca zdecydowanie warto zobaczyć. Do Perperikonu organizowane są wycieczki z Kyrdżali - szczegółów niestety nie znam. Do Tatula najwyraźniej trzeba się wybrać na własną rękę, nie powinno być jednak problemów z autostopem, a taksówka z Kyrdżali pewnie nie kosztuje więcej niż 40 PLN.
Zmiana planów na lepsze - ujęcie pierwsze 2008-09-01
Do Kyrdżali docieramy w końcu późnym popołudniem. Chcemy jechać do Grecji (jesteśmy 70!!!!!km od greckiego wybrzeża), okazuje się jednak, że najlepsze połączenie (czytaj. jedyne połączenie) autobusowe prowadzi przez Sofię. I tak chciałyśmy tam dotrzeć. No i ciągle mamy gazetkę Wizzaira więc w Sofii nie zginiemy. Nie musimy nawet rzucać monetą, żeby zdecydować, kiedy jedziemy - dziś już za późno.
I tu dygresja: wszędzie w Bułgarii okazywało się, że autobusy długodystansowe kursują o dziwnie wczesnych porach. Nie wiem, czy w Polsce też tak jest, tu unikam autobusów, ale w Bułgarii większość wyrusza przed 17, dlatego jeśli musicie gdzieć dotrzeć konkretnego dnia warto sprawdzić połączenia dzień wcześniej, inaczej może Was spotkać przykra niespodzianka.
Postanawiamy jednak nie jechać do Davida. Kto wie, jak może się zakończyć pożegnanie (no more rakija, no more!). Zostajemy więc z plecakiem i brakiem noclegu w Kyrdżali.
Zwiedzanie zaczynamy od szopskiej w barze przy stacji, gdzie bułgarski dziadek postanawia bez żenady gapić się przez cały posiłek znacznie przyśpieszając nam metabolizm. Potem marsz z plecaczkiem (co za pech, że nie mamy zdjęć plecaka - imponujące bydlę) po ulicach Kyrdżali. Salwy śmiechu na widok dziwnych pomników i nagle, kiedy już zaczynamy szukać najtańszego hotelu odzwya się kolejny host z HC. Uratowane. Rado odbiera nas z centrum i zabiera do domu, gdzie pierwszy raz od wyjazdu biorę ciepły prysznic (zdejmkapelusz cwaniara załapała się na ciepły na jednym z campingów).
Wieczór jest przezabawny. Dowiadujemy się o istnieniu warmshowers.org , strony dla cyklistów szukających noclegu. Pijemy lokalne piwo lub ajran, gadamy do późna z kelnerką, która z każdym piwem lepiej mówi po angielsku i naszym uroczym gospodarzem.
Sofia, Oslo, Bern i Warszawa 2008-09-02
Do Sofii docieramy wczesnym popołudniem. Nie wiemy, czy mamy nocleg. Mamy gazetkę Wizzair, dzięki której wiemy, gdzie jest najciekawszy hostel w mieście. Niestety nie potrafimy zlokalizować ulicy na mapie.
Postanawiamy więc ... napić się kawy.
Jak zwykle okazuje się, że to dobra decyzja. W pewien sposób jesteśmy królowymi odpoczywania w drodze do "niewiadomokąd" - jakoś zawsze trafiamy na w odpowiednie miejsce, w odpowiednim czasie.
Zdejmkapelusz zamawia kawę i zostaje mianowana Australijką przez równie jak my zagubione trio 2 Norwegów i Szwajcara. Dzielnie wspólnie szukamy na mapie hostelu wymieniając kurtuazyjne "what's your name". Tu zaczyna się kilkudniowy maraton śmiechu.
Norwedzy noszą piękne imiona "Gail" i "Bent", co w natywnych anglofonach zawsze budzi wiele radości. Szybko zyskują miano: norweskie księżniczki i dostarczają rozrywki w stylu pajtonowskim, która niestety z czasem ewoluuje w męczącą manierę powtarzania bezsensownych żarcików każdej napotkanej osobie.
Szwajcarska "wiewiórka" - Christian, na początku skrajnie nieśmiały, cichutki okazuje się niesamowitą maszyną do produkcji rozbrajających uwag i sprawia, że przez kolejne dni rżymy wszyscy troje jak opętani.
Ale do konkretów:
Art Hostel - jeśli wybieracie się do Sofii i nie marzycie o wczesnym chodzeniu spać - to idealne miejsce. Hostel urządzony w stylu artystyczno-eklektycznym, pełno ciekawych backpackersów, przemiła obsługa, niskie ceny (10 euro od osoby za łożko w dormie) i bar w piwinicy, w którym impreza trwa niemal całą dobę. Gorąco polecam wszystkim, którzy chcą poznać ciekawych ludzi.
Wszystkie informacje o hostelu macie tu
Sofia punkt po punkcie 2008-09-03
Następuje lekkie przesunięcie pór dnia. Wieczór przesuną się na wczesne rano, poranek na południe. Wyruszamy zwiedzać Sofię wraz z Wiewiórą. I to jest doskonała i straszna decyzja. Doskonała, bo śmiejemy się cały czas, zupełnie bez powodu, lub z rzeczy tak absurdalnych, jak fakt, że zabytki na naszej mapie mają numerki.
Zwiedzamy dzielnie w dużą ilością przerw na kawę, jedzenie, kawę, jedzenie, kawę. Wszyscy zgodnie orzekamy, że koniecznie trzeba zobaczyć łaźnie. Szukamy więc numeru z naszego przewodnika, a tam niespodzianka - łaźnie są, ale zamknięte.
Śmigamy podśmiewając się do największej cerkwii - Soboru Aleksandra Newskiego. Po drodze mijamy numerki od 1-21, żaden jednak nas nie kusi.
Cerkiew jest imponująca, choć nie większa od osiedlowych kościołów w Polsce. Zdobiona pięknie i ten piękny, duszny zapach w środku - strasznie go lubię.
Przed cerkwią znajdziecie mnóstwo straganów z pamiątkami: od badziewnych czapeczek I love Bulgaria, przez stare pocztówki, zdjęcia z czasów wojny, po pełne umundurowanie. Trafiają się rzeczy niesamowite, ale ceny zazwyczaj są obłędne.
Zwiedzanie Sofii kończymy w opisanym w Wizzairowym magazynie (jeszcze raz dziękujemy Ci, Wizzit) barze Khambara. Opis i zdjęcia znajdziecie tu . To miejsce jest niesamowite przynajmniej z trzech powodów:
1. wchodzi się do niego przez szopę, a właściwie drzwi do szopy przyklejonej do restauracji, ani szopa, ani restaracja, ani budynek obok nie mają numerów. Znalezienie Khambary nie jest więc łatwe, ale zdecydowanie warte wysiłku.
2. na miejscu wita nas muzyka na żywo w klimacie starego kina, wnętrze jest małe i wieczorami może być tłoczno, ale atmosfera rekompensuje brak miejsca do siedzenia
3. znów spotykamy najdziwniejszy przekrój ludzi - tym razem jesteśmy dużą grupą (do teamu z nami i wiewiórką dołączają Tom i Jerry - wyprawa pod znakiem dziwnych imion), więc nie rozmawiamy z lokalnymi, ale te twarze opowiadają historie
A późnym wieczorem planujemy wyjazd do Grecji - podejście drugie
Zmiana planów na lepsze - ujęcie drugie 2008-09-03
W nocy trwa impreza w barze. Padamy nad ranem, bo transport do Grecji mamy o jakiejś nieludzko wczesnej godzine. Jeszcze pożegnać się z Christianem i spać.
Taaak. Na skutek zupełnie niezrozumiałych dla nikogo włącznie z nami rozmów decydujemy się jednak jechać do Veliko Tarnovo, które jest po drodze do ... Rumunii. Czyli dokładnie w przeciwnym kierunku niż Grecja :)
Jak Feniks z pociągu 2008-09-04
Z Sofii do Veliko jedzie się dłuuuuuuuuugo. Bardzo długo. Bilety są tanie jak barszcz (ok. 40 PLN), widoki za oknem przepiękne, na początku przedzieramy się przez góry - niesamowite, szkoda, że czasu mało. W pociągu duszno jak diabli, wysiadamy więc zmęczeni, ale szczęśliwi jak dzieci (aha, zapomniałam wspomnieć, że jedziemy z Wiewiórką - 3 dzień bólu przepony).
W Veliko lądujemy późnym popołudniem i za sprawą "Cholernego Jankesa" spotkanego w pociągu postanawiamy iść do centrum w poszukiwaniu hostelu. Zawracamy, kiedy okazuje się, że wskazana przez tego amerykańskiego pajaca droga prowadzi na most, w krzaki, na wylotówkę z miasta, wielki ślimak, brak chodnika, dorgę nie dla zmęczonych ludzi z plecakami. Na stacji łapiemy taksówkę i do centrum docieramy za 3 lewa (6 PLN!) - cowboy twierdził, że taksówki są strasznie drogie - niech go szlag.
Hostel, który znalazł wcześniej Christian jest zamknięty, idziemy więc dalej po pięknym Veliko, szukając czegokolwiek. Tak trafiamy do kolejnej oazy - Phoenix Hostel.
Phoenix Hostel to odnowiony stary domek w samym centrum Veliko. Prowadzi go urocza para Walijczyków: Cathy i Nick. Za łózko płacimy 10 Euro, dostajemy pachnącą pościel, śliczne łazienki, pyszne śniadanie i towarzystwo przeuroczych gospodarzy - raj.
Wieczorem Cathy mówi, że na zamku (w Veliko jest zamek) odbędzie się pokaz świateł. Pokazuje nam drogę na mapie i pędzimy. Co za spektakl. Kiczowate, imponujące show. (niestety nie mam zdjęć, ale macie pokaz z youtuba). Nie jest to sztuka wysokich lotów, ale zdecydowanie warto zobaczyć, problem w tym, że organizatorzy nie podają terminów pokazu, wiadomo tylko, że jeśli się dzieje, to zwykle zaczynają ok. 21.
Fajna restauracja: Architects' Club. Plac Velchova Zavera 14, na przeciwko hotelu Yantra. Miła obsługa, świetne jedzenie, dobre wino i widok na miasto - doskonały wybór na kolację
Okolice Veliko 2008-09-05
Do Grecji - podejście trzecie 2008-10-25
Wysiadka, wsiadka - nocna przesiadka 2008-10-25
Przygody pociągowe były, a jakże. Bo jakie to my bez przygody, choćby drobnej. W Sofii nasz pociąg dzielił się na dwa. Nasz wagon, naturalnie, nie jechał do Grecji. Zatem przesiadka. Zdejmkapelusz pognała po zakupy za resztki kasy, a ja na peronie w roli ciecia bagażowego, bez specjalnego pojęcia co dalej, za to z e skajowym ociskiem na zaspanej twarzy. I jak zwykle wzbudziłam litość obcych ludzi (tak mi przypadkiem wychodzi, nie celowo, żeby nie było).
Grzecznie sobie odpaliłam papieroska i stoję. A tu śpieszy pan mundurowy, pewnikiem kolejarz, i coś mi tam świergocze. Jak prawdziwa polska turystka nie skumałam nic. Mówię więc, że ja obca, po angielsku mówię. A pan miły dalej swoje. No to gaszę papierosa, ale ten, że nie o palenie (poznaję po kiwaniu głową i szerokim uśmiechu). JAk on uśmiech, to ja uśmiech. To on uśmiech szerzej, ja szerzej. Doszliśmy tak do pokazywania zębów mądrości, aż się chłop w końcu skupił i po niemiecku, czy "szlafen". Już się miałam obruszyć, kiedy mi z ręki bilet wyjął i sam doczytał, że siedzące tylko. Kucną więc imitując siad, ja pokręciłam głową i w ten sposób rozwikłaliśmy problem komunikacyjny a pan zaprowadził sierotkę (szarmancko niosąc część siat) pod właściwy wagon.
Zdejmkapelusz wpłynęła na peron i zaczęło się gramolenie. Przedział znalazłyśmy, numerki z biletu też. Ale jakoś tak mało seksi wyglądała straszna rodzinka w środku. Stary, wielki dziad (taki był, nie będę przebierać w słowach), wielka baba i wielki bachor (tak na oko ze 12 lat, ale wielki jak szafa).
Zgrabnie więc wylazłyśmy z przedziału - koszmaru i odnalazłyśmy naszych wcześniejszych towarzyszy. Okazali się bardzo grzecznymi rumuńskimi chłopcami, którzy grzecznie modlili się przez większość drogi.
Nie wiem, jak zdejmkapelusz, ale ja spałam jak zabita. Pomimo panującej najwyraźniej w Bułgarii mody na testowanie w pociągach dzwonków telefonu marki Nokia. Bardzo głośne testowanie.
Nakarmić trawą i z głowy - posmak Gruzji 2008-10-25
Na Thassos docieramy stopem. Dość oryginalnym: Gruzińskim wesołym autobusem. Doskonale się bawimy nie rozumiejąc nic/prawie nic/kompletnie nic. Jest doskonale gospodarze karmią nas co chwilę. Kiedy odmawiamy konsumpcji mortadeli tłumacząc, że my mięsa niet, rozlega się gromki śmiech. I panowie stwierdzają, że doskonały z nas materiał na żony, bo można napaść jak kozy, więc w utrzymaniu tanie.
Wysadzają nas po drodze, prawie na miejscu, gdzie spotykają się z przemiłą panią, która zabiera nas swoim autem do samego portu. Prom pływa poza sezonem (a to już wrzesień, więc sezon się skończł) co dwie godziny. Czekamy więc grzecznie w pięknym popołudniowym słońcu i niestety stwierdzamy, że zjemy już na miejscu (wielki błąd, wieeeelki błąd).
Prom płynie ok. 1,5 h, a głód nas prawie kosi z nóg. Ale widoki boski, więc nawet narzekać trudno.
Docieramy już po zmierzchu i na myśl o poszukiwaniach noclegu, jak pod Sozopolem dostaję dreszczy. Okazuje się jednak, że w porcie wita nas znak "camping 0,8km. Przyjemną alejką nad brzegiem, przy szumie fal. Gdyby nie głód byłoby wręcz relakcująco. Camping faktycznie jest i jest otwarty. Ciemno jak diabli, więc wybieramy miejsce po latarnią i tam rozstawiamy nas imponujący namiot. I pędem na kolację.
I tu praktyczna uwaga: ceny na thassos zupełnie warszawskie. Kolacja dla 2 osób z przystawkami i winem ok. 80 PLN, więc zupełnie rozsądnie. A jedzenie pyszne.
Rano okazuje się, że nasz camping leży prawie na plaży. Z namiotu widać morze i życie znów jest piękne. Kolejne dwa emeryckie dni spędzamy głównie na plaży, jedzeniu, spaniu i boskim relaksie.
Jeśli dożyję emerytury chcę mieszkać na Thassos i wypasać kozy. Bo kozy są. Zdejmkapelusz, pierwszy raz w Grecji wymarzyła sobie, że żeby było grecko musi być wyspa i kozy. Nie było więc wyjścia. Musiały być :)
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Pamiętam Bułgarię z połowy lat 70-tych, z czasów jeszcze bardziej "siermiężnego sojalizmu" niż w Polsce. Był to wówczas bardzo popularny wakacyjny kierunek dla wszystkich obywateli tzw. "demoludów". Mimo wszechobecnego wówczas brudu, dziadostwa i monstrualnej biurokracji mam dość miłe wspomnienia z pobytu w tym kraju. Po pierwsze - były to wspaniałe, beztroskie, studenckie lata, po drugie - kraj był wtedy chyba tak samo piękny jak i dziś i po trzecie - spędziłem tam wakację z wówczas przyszłą, a obecnie nadal aktualną moją żoną. Zwiedziliśmy wówczas prawie całe wybrzeże i Sofię. Dziękuję za przypomnienie Bułgarii, która na pewno zasługuje na większe zainteresowanie naszych turystów.
-
dopiero teraz tu dotarłam i okazuje się, że mam jeszcze sporo "starych", ciekawych relacji na Kolumberze do przeczytania:) plusik ode mnie za lekki, pełen energii i humoru styl :)
-
modelowa relacja ;)
a tak na serio: wciągająco i fajnie opisujesz te wasze podróżne perypetie - czekam na resztę! -
HC zawsze warto - tubylcy to najlepsza część wielu podróży. Nie musisz się "odwdzięczać". Wiem, bo czasem jestem też "gospodarzem" - sama obecność fajnych ludzi, ich opowieści, dziwne zwyczaje, muzyka z ich stron, albo grana przez nich, zupełnie niespodziewane wrażenia z Warszawy - to już jest "odwdzięczenie" i to wystarczy :)
Co do specyfików lokalnych, to mam dramatyczne wspomnienia po wódce ryżowej z Mongolii - odmówić się nie dało, szło więc z kubków "na raz" aż do czasu, kiedy gospodarz stwierdził "dość" - w tym czasie już nie potrafiłam wstać - a kolejny dzień był koszmarem na pustyni ( dosłownie) - eh koloryt lokalny
A taksówki i w Warszawie potrafią podnieść ciśnienie. Najbardziej ekstremalna to jednak nocą na przejściu Ukraina- Rumunia. Jedna pani z wyprawy musiała obficie popijać wódką, żeby uniknąć zawału :) -
"stresy taksówkowe" - do lasu, czy do celu? - to jedne z moich ulubionych stresów w podróży. oczywiście "najprzyjemniej" jest w pierwszej taksówce, tej z lotniska. pamietam jak w hawanie, o trzeciej nad ranem, po nagłej zmianie planów przez kolesia, u którego mielismy spać, przez jakąś godzinę dojeżdżaliśmy, a później błądzilismy po mieście. przeżyliśmy... w marrakeszu, co prawda w dzień, też jakoś dziwnie niepokoił mnie smród padliny dobiegający z palmowego gaj, przy którym zwalniał taksówkarz... w stambule z kolei, miałem zupełnie poważne i całkiem uzasadnione obawy o własne życie, kiedy driver wzrostu metr-dwadzieścia i ledwie wyglądający zza kierownicy pędził po ulicach ze średnią prędkością 140 km/h bluzgając przy tym po turecku, trąbiąc, mrugając wszystkim długimi światłami i zmieniając bez przerwy pas jazdy, po czym nagle... zatrzymał się w ciemnej uliczce, wysiadł i zniknął na jakieś piętnaście minut.... ehh... dla takich chwil się żyje:-)
testowanie lokalnych preparatów to też temat rzeka... z najmniej sympatycznych pamiętam dwudniowe odchorowywanie kubańskiego rumu pitego naulicy starej hawany pod TuKolę - tamtejszy substytut coca-coli. bolało...
i muszę chyba w końcu się skusić na HC, CS, albo inną formę konaktów z tubylcami, bo choć zdecydowanie należę do ty budget turystów, mam jakieś niezrozumiałe opory (wynikające raczej z faktu, że nie wiem, czy będę mógł sę odwdzięczyć, niż że coś nie bedzie grało)
pzdr
i... feliz viaje... siempre:-) -
myślę, że zatrułam się bułką. rakija była pyszna i złego słowa nie dam na nią powiedzieć.