2009-12-31

Podróż Gemona del Friuli 1999 - Laboratorio Internazionale della Comunicazione

Opisywane miejsca: Kranj, Gemona del Friuli, Padwa, Wenecja (384 km)
Typ: Album z opisami

Wszystko zapięte na ostatni guzik. Za trzy godziny odjeżdża mój pociąg - jadę do Gemony przez Słowenię, gdyż chcę odwiedzić koleżankę w Kranj. Jestem spakowana, zrobiłam najważniejsze zakupy dla domu na pięć tygodni, kiedy mnie nie będzie. Przed chwilą odebrałam z naprawy trzy rowery, które czekają w bagażniku, i jadąc w stronę domu robię jeszcze ostatnie zakupy, parę rzeczy o których zapomniałam.

Wchodzimy do supermarketu biegiem i po paru minutach wychodzimy. Idę w kierunku samochodu - torba z zakupami wypada mi z ręki. Samochodu nie ma... nie ma ... nie ma ...

Wpadam w popłoch. Ani przez moment nie myślę o tym, jak poradzę sobie bez samochodu. Jedyne o czym myślę - NIE MOGĘ JECHAĆ!!! 

Na kurs chciałam jechać od lat, wciąż nie było to możliwe. Rok temu zdecydowałam się wbrew wszystkim i wszystkiemu - jadę. Wybłagałam urlop, zaryzykowałam zostawieniem rodziny na cały ten czas. Dostałam stypendium, które teraz przepadnie...

Moja córka jest o wiele bardziej opanowana niż ja. Bezceremonialnie bierze od przechodnia komórkę i dzwoni do kolegi, żeby natychmiast przyjechał. Po czym z biura sklepu dzwonimy na policję.

Po głowie mi przebiega stado myśli - niemożliwe, kto i po co ukradłby tego grata! To przez te rowery, ten najnowszy leżał na górze, pewnie myśleli, że to nowe rowery, pewnie wybebeszyli samochód gdzieś niedaleko w lesie, tylko jak go szybko znaleźć...

Kiedy tak stoimy przed sklepem, podchodzą do nas jacyś faceci. - Panie coś zgubiły? - Coś...? No tak, samochód. - O, to ciekawe, bo u nas jeden zginąl a inny się znalazł! - mówią coś bez ładu bez składu i prowadzą nas na parking dla ciężarówek na przeciwko sklepu.

Widzi pani, ten łańcuch był zerwany, pani samochodem staranowali łańcuch żeby wywieźć stąd toyotę... Nic nie rozumiem, łańcuch jest zamknięty na kłódkę... Otwierają, prowadzą nas za tira, zasłaniającego parking - i tam co widzę - mój samochód!!! Kątem oka widzę, że cały, zamknięty, na oko w środku nic nie brakuje...

- Pojadę, pojadę, muszę jechać - myślę gorączkowo - tylko jak to zrobić, policja wezwana, musimy czekać...

W tym momencie jednocześnie wjeżdżają policjanci i kolega mojej córki. Tłumaczę policjantom, że samochód się dziwnym trafem znalazł, i pytam czy córka może w moim imieniu złożyć zeznania, bo ja mam za dwie godziny pociąg do Ljubljany. Na szczęście policjanci zgadzają się, więc nie czekając na szczegóły wsiadam do samochodu Tomka i pędzimy do domu.

Miałam zostawić dzieciom obiad, miałam się przed wyjezdem wykąpać, miałam... - nic już nie zdążę, szybko się przebieram, zarzucam plecak, całuję rodzinę, głaszczę psy i ruszamy.

Zajeżdżamy pod sklep, tu jak widać, moja córka w doskonałej komitywie żegna się z policjantami. Ci jeszcze pytają mnie, czy chcę wnieść skargę, tłumacząc mi jakoś dziwnie, że ta sprawa należy do niewyjaśnialnych... Samochód jest nieuszkodzony (prócz małego wgniecenia, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami kiedy pociąg zaraz odjedzie), nic z niego nie zginęło. Trochę mnie dziwi ta beztroska policjantów, ale najważniejsze, że mogę jechać. Podpisuję, wsiadamy, pędzimy na dworzec, modląc się, żeby już nic więcej nas nie zatrzymało.

Na Centralny wpadamy w ostatnim momencie, ale okazuje się, że pociąg do Wiednia ma 3 godziny spóźnienia! Co zrobić z tym wielkim ładunkiem emocji jaki mam w sobie??? Nagle mam czas... Siedzimy i usiłujemy zrozumieć całą tę dziwną aferę z samochodem, parkingiem i policjantami... Powoli wszystko układa się w całość.

Najwyraźniej było tak: kiedy weszłyśmy do supermarketu, w którym klienci spędzają z reguły co najmniej 20-30 minut, mój samochód a raczej jego zawartość, zainteresował złodziei... Żeby nie wzbudzać podejrzeń, w jakiś sposób przepchnęli go na teren parkingu, za tira.Tam prawdopodobnie chcieli wyjąć z niego zawartość, po czym ponownie postawić go na miejscu.

I w tym momencie ktoś, kto zapewne obserwował nas w sklepie, zauważył, że jesteśmy już przy kasie, było za późno, żeby przepchnąć samochód z powrotem. Zagrożeni konsekwencjami po przybyciu policji, złodzieje wymyślili naprędce historyjkę, która kompletnie nie trzymała się kupy - o tym, że mój samochód jacyś inni złodzieje wykorzystali jako taran, aby ukraść z ich parkingu inny samochód, którego zresztą nikt nie szukał...

Historyjka jak z filmu przygodowego dla dzieci, tylko dlaczego policjanci nie zauważyli w niej nic podejrzanego?... Na to ostatnie pytanie było trudniej odpowiedzieć niż na wszystkie inne...

Cokolwiek by to miało oznaczać, zagrożenie tak nagle jak się pojawiło, tak samo nagle zniknęło - miałam samochód, czekałam na pociąg. Pojawiło się następne - trzy godziny opóźnienia, a co będzie, jeśli ucieknie mi pociąg do Ljubljany? W Wiedniu mam według rozkładu dwie godziny czasu, to dość, żeby znaleźć odległy nawet peron, ale dwa minus trzy to ... - czy opóźnienie się zmniejszy?

Jadę, próbuję spać, w głowie mi huczy... ukradli mi samochód (to w sumie nieźle brzmi, jak się ma takiego grata;), znalazłam samochód, jadę do Gemony, spóźnię się, i co wtedy - następny pociąg do Ljubljany jest wieczorem - jak zawiadomię Mariję? - i na nowo - ukradli - znalazłam - spóźnię - Gemona - Marija - samochód - Lab...

Rano okazuje się, że nadrobiliśmy godzinę. Czyli, przyjedziemy do Wiednia w momencie odjazdu pociągu do Ljubljany... Jest szansa, ale czy czy tamten pociąg poczeka?... Rezerwuję miejsce przy drzwiach, pociąg staje, wyskakuję (jak nigdy, bo przecież boję się schodzić, również ze schodów...), w biegu pytam konduktora - Ljubljana? - ten pokazuje mi ręką kierunek. Po schodach, biegiem, plecak ciąży, szybciej, szybciej! Widzę, że nie biegnę sama, to mnie uspokaja, choć serce łupie jakby jeszcze szybciej chciało ...

Kiedy docieram jako pierwsza z biegnących (skąd tyle siły?) na właściwy peron, słoweński konduktor macha mi ręką - spokojnie, spokojnie! Poczekamy!

Wdzięczna za to uspokojenie, bo już po prostu nie mogłam biec, zwalniam i zipiąc wsiadam do pociągu. Zajmuję miejsce - i znów to uczucie - jak okiełznać te emocje, które gotują się we mnie... Nie jest to łatwe... Jedziemy przez piękny kraj, rozglądam się... Czemu zdjęć nie robię? Nie pamiętam...

Marija... można by godzinami opowiadać. Marija to spokój, przyjaźń, życzliwość. To wielka pizza, fantastyczne lody, wycieczka do niezwykłego jeziora. Marija to ciepło i spokój... Zasypiam. Jutro wsiądę w autobus i pojadę przez góry do Gemony... Jutro będę w Gemonie... Jutro...

  • Jezioro Bled
  • goście z Włoch

Laboratorio Internazionale della Comunicazione (zwany po prostu Lab), to kontynuacja kursu języka włoskiego dla cudzoziemców, organizowanego przez mediolański Universita Cattolica di Sacro Cuore od 1963 roku. Byłam stypendystką kursu w 1976 roku, gdy siedzibą był średniowieczny zamek Castello Brandolini w Cison di Valmerino, Veneto (patrz podróż Castello Brandolini).

W 1980 roku prof. Bruno de Marchi przekształcił wakacyjny kurs językowy w nową, unikalną we Włoszech formę - kurs kultury i języka, i tak powstalo Laboratorio Internazionale della Comunicazione. Od tego też czasu siedzibą Lab został region Friuli Venezia Giulia (początkowo miasta Trieste, Udine, Gorizia, Cividale e Tolmezzo, a od 1989 roku Gemona del Friuli.

W ten sposób kurs przestał za główny cel stawiać naukę języka, a zajął się elementami kultury, takimi jak literatura, film, muzyka, historia, teatr, dziennikarstwo i inne. Podczas trwania Lab przeprowadzane są seminaria z udziałem naukowców, pokazy filmowe, zapraszani są włoscy artyści, kwitnie także oczywiście życie towarzyskie... Organizowane są cotygodniowe wycieczki, spektakle i pikniki, oraz mecz piłki nożnej Professori x Studenti.

Na koniec kursu przeprowadzane są egzaminy z kilku przedmiotów, a warsztaty urządzają wystawy.

Kursanci mieszkają w gościnnych rodzinach Gemony, a gospodarze - ciekawostka - nie otrzymują żadnego wynagrodzenia, jedynie zwrot kosztów! Dla rodzin jest to często niezwykła okazja do poznania przybyszy i zaoferowania im wszelkiej pomocy i życzliwości, niejednokrotnie prześcigają się w gościnności, organizują wycieczki i spotkania, zastępując swym gościom rodziców.

Lab przyjmuje osoby o udokumentowanej, biegłej znajomości języka włoskiego, trwa 5 tygodni. Osoby zainteresowane znajdą więcej informacji na ten temat tutaj

  • Program Lab

Kranj - Tarvisio - Gemona... Autobus jedzie krętą drogą przez surową, kamienistą okolicę, często wzdłuż górskich rzek. Powietrze jest surowe, choć gorące.

Friuli... Ilekroć mówię komuś o Friuli, z reguły spotykam się z pytaniem - a co to? A przecież każdy kto wjeżdża do Włoch, przejeżdża przez Friuli.

Friuli Venezia Giulia - autonomiczny region, stolica Trieste. Rzecz charakterystyczna, tablice z nazwami miast, rzek itp najczęściej pisane są po włosku i w dialekcie friuli. W dialekcie wydaje się książki, poezje, bajki. Mieszkańcy rozmawiają ze sobą w dialekcie, a wtedy nic nie rozumiesz, niezależnie od tego jak dobrze znasz włoski... 

Dojeżdżamy, wysiadam rozglądając się, za moment podchodzi szczupły chłopak, przedstawia się: sono Piero, Lab? - i za następną chwilę ja, oraz kilka jeszcze innych osob jedziemy multiplą do sekretariatu Laboratorium. I za następny moment - jestem w stołówce, gdzie witam się z Brunem i jego córką.

- Jak podróż, wszystko dobrze? - A, podróż? No, wszystko w porządku, choć na trzy godziny przed odjazdem ukradli mi samochód, ale pół godziny później się znalazł, potem pociąg do Wiednia miał trzy godziny spóźnienia, bałam się że nie złapię połączenia, ale się udalo - i jestem... W oczach Bruna na zmianę pojawia się przerażenie i uśmiech. Oj, znamy się od lat...

Po obiedzie dostaję przydział pokoju w domu 3 km od siedziby Lab, oraz ... rower. Od tej pory będę się poruszać na rowerze... Patrząc na różnice poziomów w miasteczku mam wątpliwości, ale  ... podejmuję wyzwanie...

Zaczyna się Lab...

  • jadąc do Gemony
  • w drodze do Gemony

Jadąc tam po 23 latach nie oczekuję cudów. Nie da się wejść jeszcze raz do tej samej rzeki...

Wtedy, w Castello, byłam nurtem tej rzeki. Czułam się w żywiole, w centrum wszystkiego. Żyłam na 100 procent. Teraz ... jestem dinozaurem. Nie, nie jestem jedyna w wieku dinozaura, jest nas parę osób. Ale jakoś tak, czuję się na uboczu. Ci wszyscy ragazzi, niezależnie od pochodzenia, są ogniem, wirującym płomieniem. Rozumieją się bez słów, mają to samo poczucie humoru, chodzą tymi samymi ścieżkami, czują tymi samymi zmysłami. Ja jakoś tak ... inaczej. Choć pracuję z młodymi kolegami i mam z nimi świetny kontakt, tutaj jakoś nie potrafię zaskoczyć. Trudno, co zrobić.

Laboratorio wydaje gazetę La Gazzetta del Gamajun. W pierwszej gazecie naszego kursu ukazuje się mój artykuł pod tytułem C'era una volta un Lab di 23 anni fa. (Był sobie pewnego razu Lab 23 lata temu).  Przywiozłam też zdjęcia z Castello Brandolini, zdjęcia grupowe, na których można było zobaczyć paru dzisiejszych profesorów w wersji sprzed 23 lat...  Urządzam coś w rodzaju gazetki ściennej, cieszącej się sporą popularnością. A potem - zabieram się do nauki...

To co mnie przeraża od samego początku, to egzaminy. Egzaminy to mój największy stres, moja tortura. A co będzie, jak nie zdam?... Wybrałam film, muzykę i literaturę. Filmy z laboratoryjnej wideoteki są wyświetlane dwa razy w tygodniu, ja z reguły oglądam każdy dwukrotnie. To  dla mnie wspaniały festiwal włoskiego filmu, zanurzam się w nim po szyję...

  • "moja" gazetka
  • Pamiątkowe zdjęcie z kursu w Cison

Należałoby teraz opowiedzieć o gościnnej Gemonie...

Gemona del Friuli (Glemone w dialekcie friuli) to niewielkie miasteczko położone na południe od wzgórz Carnia.

W 1976 roku zostało niemal całkowicie zniszczone przez trzęsienie ziemi, które kilkoma wstrząsami od maja do września zdewastowało Friuli. W Gemonie zginęło wówczas ponad 1000 mieszkańców. Niezwykle ciekawe nagranie na ten temat znajduje się tutaj. Chłopak nagrywał właśnie na magnetofon przez mikrofon muzykę Pink Floyd, kiedy  nastąpił wstrząs. Powstał w ten sposób unikalny zapis...

Po trzęsieniu ziemi natychmiast wzięto się za odbudowę miasta i całego regionu. Chodząc po Gemonie często widywałam zdjęcia - bezpośrednio po trzęsieniu - i teraz...

Mnie z historią Gemony i Friuli wiąże coś niewypowiedzianego... W 1976 roku byłam przecież w Cison di Valmerino (Veneto), całkiem niedaleko, a w sierpniu wracałam pociągiem z Rzymu do domu. Kiedy pociąg stał w Udine pamiętam, bałam się - wiedziałam, że to zdarzyło się niedawno trzęsienie ziemi. A przecież najsilniejszy wstrząs miał nadejść dopiero we wrześniu...

Dziś Gemona to spokojne, ciche miasteczko - dużo bardziej ciche oczywiście bez nas. Uliczki są czyste, trotuary wypolerowane, błyszczące, czasami ma się wrażenie, że zostało odrestaurowane z pewną przesadą... Na wzgórzu o stromych zboczach położone jest wiernie odbudowane zabytkowe centrum. Odbudowano także romaństo-gotycką katedrę.

Chodząc po mieście trzeba cały czas się wspinać lub schodzić... 

Na północ od Gemony, po obu stronach zimnej rzeki górskiej Tagliamento znajduje się Carnia, przechodząc na wschód w Alpi Carniche  (Alpy Karnijskie), a na zachód w Alpi Giulie (Alpy Julijskie) - całkiem nie znane nawet Włochom.

Gemona jest ładnym, ciekawym miasteczkiem. Muszę przyznać jednak, że mieszkając tam 5 tygodni, nie dysponując samochodem czasami miałam ochotę gdzieś się wyrwać...

  • Gemona
  • spojrzenie na Duomo ze wzgórza
  • uliczka
  • góry i dachy
  • Gemona
  • spojrzenie przez gałęzie
  • Duomo
  • tu kiedyś były tylko ruiny
  • zaułek
  • zakręt
  • uliczka na przeciwko Duomo
  • il Duomo
  • kamieniczka
  • te domy goszczą kursantów
  • Gemona
  • Gemona
  • w głębi Duomo
  • centrum miasteczka
  • spektakl i prezentacja Commedia dell'arte
  • il convegno
  • polski akcent...
  • Aquilea del Grado
  • Aquilea del Grado
  • okolice Gemony - wycieczka
  • wnętrze kościółka niedaleko Gemony

Moje jakby odizolowanie od reszty kursantów jest spowodowane prawdopodobnie nie tylko różnicą wieku, ale także faktem, że pobyt tutaj jest okupiony sporym poświęceniem, nie tylko moim, ale całej mojej rodziny...

Moje dzieci są samodzielne, ale nigdy jeszcze nie były tyle czasu same. Moi rodzice wymagają pomocy, a mieszkają w innym mieście. Okazuje się że tata wymaga operacji. Kto się wtedy zajmie mamą? Jestem tutaj, a jednocześnie muszę podejmować decyzje, dawać rady, pomagać w sprawach codziennych, czasem prostych i błahych, a czasem całkiem poważnych.

Na szczęście jest możliwość korzystania z internetu, co w 2010 roku wydaje się sprawą oczywistą, jednak 10 lat temu - niekoniecznie. Gdyby nie internet, nie wiem czy nie zdecydowałabym o powrocie. Mamy dostęp do pracowni komputerowej w szkole, oddalonej o 15 minut drogi rowerem. Czasem do komputerów jest kolejka. Podczas długiej przerwy nie udaje się zdążyć. Jeżdżę więc tam podczas przerwy obiadowej i czasem kontakt z rodziną wymaga zrezygnowania z jobiadu. Ale dzięki temu na bieżąco wiem co się dzieje i moje dzieci mają mnie cały czas blisko.

Jestem jednak rozdarta - głowa tu, a serce w domu. Rozwiązuję domowe problemy słuchając wykładów o muzyce Ennio Morricone, o powieściach De Leddy, o filmach Mazzacurati... W wolnych chwilach jeżdżę na rowerze po okolicy, a w głowie wciąż dom... Brak mi tej beztroski sprzed lat... Męczy mnie też poczucie winy wobec dzieci. Ale trudno, podjęłam się tego zadania więc je wykonam, taka jest decyzja moja i reszty rodziny - jestem im za to bardzo wdzięczna...

  • okolice
  • okolice Gemony
  • nad rzeką Tagliamento
  • nad rzeką
  • nad rzeką
  • Carnia, chodząc po lesie
  • leśne jeziorko
W Padwie byliśmy na krótkiej wycieczce, niewiele zapamiętałam z tego miasta i niewiele zdjęć udało mi się znaleźć. Z pewnością muszę tam wrócić...
  • Padwa, Prato della Valle
  • Padwa, idąc w kierunku Basilica del Santo
  • Padwa, pamiątkowe zdjęcie

Wenecja...

Cóż powiedzieć. Uwielbiam tam wracać. Podczas tej wycieczki szukałam ciekawych miejsc - ponad godzinę spędziłam na przykład przed szpitalem, obserwując "ruch chorych", przybywające ambulanse wodne, a nawet wyprowadzenie zwłok do pogrzebowej łodzi, płynącej na cmentarną wyspę.

Zamieszczam tutaj zdjęcia nie tylko z tej wycieczki, ale też z 1998 roku, kiedy to po 22 latach wróciłam do Włoch i ponownie odwiedziłam Wenecję. Trochę mnie kusi żeby tu dodać też zdjęcia sprzed 23 lat - ale nie wiem...

O Wenecji się nie mówi, Wenecję się chłonie...

  • tu naprawia się gondole
  • spojrzenie na kanał
  • z prawej wejście do szpitala miejskiego
  • ambulans wodny przy szpitalu
  • ambulans wodny
  • spojrzenie na szpital
  • Wenecja
  • Wenecja
  • Wenecja
  • Most Westchnień
  • Most Westchnień z odwrotnej strony
  • i jeszcze raz Ponte dei Sospiri
  • Wenecja 1998, wczesnym rankiem
  • Piazza San Marco - o tej porze jak tu pięknie
  • cisza i spokój o 7 rano
  • Wenecja rano
  • Pałac Dożów
  • San Marco
  • Wenecja rano
  • Canale Grande budzi się do życia

Oprócz wykładów i zajęć językowych mamy także warsztaty. Początkowo myślałam, że wybiorę warsztat dziennikarski. Kiedy jednak dowiedziałam się, że ma być prowadzony warsztat rękodzielniczy, z głównym naciskiem na pracę w glinie, oczami wyobraźni zobaczyłam moje odwieczne marzenie: usiąść przy warsztacie garncarskim, wprawić go w ruch i rękami formować naczynia! Wydawało mi się to zawsze czymś magicznym - dlatego decyzja - wybieram rękodzieło (la bottega dell'artigianato).

Warsztat prowadzi Mila, nauczycielka sztuki z Gemony. Okazuje się, że nie będziemy pracować na warsztatach garncarskich. No, co robić, trudno. Mila ma jakiś pomysł, chce żebyśmy na wystawę końcową przygotowali rozpalone w piecu maski - to ma być taki pokaz światła i sztuki. 

Przynosi więc glinę i prosi, abyśmy ulepili maski. Początkowo wygniatam placuszek, w którym robię otwory - oczy. Mila pokazuje mi jak inaczej można formować glinę: bierze kulę miękkiej elastycznej gliny i palcami, naciskając formuje na niej kształty. Widzę na kuli gliny uśmiech - biorę od niej glinę - i już wiem... Jestem zafascynowana! Glina ożywa pod moimi palcami! Wystarczy jeden nacisk, jeden ruch, i w bezkształtnej masie pojawia się życie. Smutek, strach, radość... To się dzieje samo! Naciskam, gniotę i patrzę jaki wyraz ma glina, a potem staram się jedynie ten wyraz dopracować...

Od tej pory robię maski. Inni bawią się robiąc kubeczki, spodeczki, malują wypalone naczynia. Ja nic innego nie robię, tylko maski. Jestem jak w transie, nigdy dotąd nic takiego nie robiłam... Pierwsze maski są bardzo prymitywne, choć mają sporo wyrazu. Każda następna jest lepsza... I tak do końca Laboratorium na warsztatach robię maski, potem je wypalamy, potem robię nowe. W ten sposób powstalo 13 masek. (cdn).

  • Warsztat rękodzielniczy
  • Bottega
  • a to ja i moje maski

Kilka zdjęć z meczu studenti x professori, gdzie wszyscy kibicowali zajadle - ale nie pamiętam, kto wygrał:)

Na wieczorku, gdzie zaproszono nas oraz rodziny u których mieszkaliśmy, było bardzo wesoło. Mieliśmy też szczególną atrakcję...

  • mecz studenti x professori
  • il direttore - już nie te siły, ale wielki duch
  • kibice są wszędzie:)
  • incydent na wieczorku
  • oblewanie przyszłego pana młodego
  • zakucie w dyby
  • wszyscy są jednak zadowoleni,,,
  • Bruno, chłopak z Wietnamu i ja
  • tak się bawią profesorowie:)
  • mało wina, mało...

Udało się zdać egzaminy, okupione prawdziwym kuciem, nerwami, nieprzespanymi nocami. Tak bardzo chciałam fare bella figura (dobrze wypaść), szczególnie wobec Bruna, u którego zdawałam egzamin z filmu. Bruno, krytyk filmowy, teoretyk kina wie na ten temat wszystko. Podejrzewam, że nie oblałby mnie z przyjaźni, ale najbardziej na swiecie pragnę, żeby był ze mnie zadowolony. I chyba jest, na szczęście ...

Teraz przyszła pora na wystawy warsztatów. Od pewnego czasu realizuję pewien plan - nie jestem pewna czy mi się uda, ale chcę spróbować. Robię to w absolutnej tajemnicy... Lepię maskę, już któryś raz zaczynam, niezadowolona z efektu. Tym razem chyba będzie to. Nikomu nie mówię, co robię. Do tej pory moje maski są gniewem, radością, strachem. Teraz to będzie ktoś...

W pewnym momencie Mila podchodzi do mojego stołu, patrzy uważnie i mówi - ależ to jest ... il direttore! - Udało się - myślę! Rozpoznała, zobaczyła bez najmniejszych podpowiedzi, nie wiedząc nawet, że maska którą teraz robię ma przedstawiać KOGOŚ. 

Podczas prezentacji czekam na moment, kiedy Bruno sam zobaczy maski. O niczym nie wie, nic mu nie mówiłam. Śledzę wzrokiem jego kroki. Zbliża się do gabloty gdzie wystawione są maski, patrzy, i nagle - udało się! Jest poruszony, pokazuje palcem!

Ta chwila, to przeżycie, to coś czego nigdy, nigdy nie zapomnę...

 

  • Moje maski
  • Bruno poznał siebie
  • maski w domu

Nie mogę nie opowiedzieć o tym niezwykłym człowieku, bez którego nie byłoby Laboratorium, nie byłoby tego wyjazdu, bez którego świat byłby uboższy.

Urodził się w Trieście, pracował i mieszkał w Mediolanie, ale Friuli to była jego ziemia, tam się najlepiej czuł, dlatego tam zakotwiczył swoje dzieło - Laboratorio Internazionale della comunicazione. Profesor teorii kina, krytyk filmowy, humanista, przyjaciel wielu...

Chcę powiedzieć o jednym aspekcie jego życia a kto wie, może komuś ta opowieść pomoże - uwierzyć?

Podczas inauguracji Laboratorium na podium staje Bruno De Marchi, il direttore. Zaczyna mówić najpierw bez kartki, potem czyta. Jednak ma problemy ze sformulowaniem słów, zaczyna mówić urwane słowa, niezrozumiałe. Kursanci patrzą na siebie, zaskoczeni... Milknie.

Do podium podchodzi jeden z profesorów. Mówi, że Bruno kilka lat temu doznał wylewu, który zaatakował go w niezwykle bolesny dla tego człowieka sposób - doznał afazji. Wylew zaatakował jego mowę. To powoduje, że mówienie jest dla niego niezwykle trudne i stresujące. Jednak Bruno myśli tak samo jak my wszyscy, pisze, pracuje, wykłada i jest dyrektorem Laboratorium.

Wszyscy studenci słuchają tych objaśnień w milczeniu, a następnie zaczynają klaskać.

Wiem o problemach mojego przyjaciela odkąd spotkałam go po latach rok wcześniej. Rozmawialiśmy wiele na ten temat. Obserwowałam jego nieludzkie wysiłki, jego walkę ze sobą żeby powiedzieć najprostsze zdanie. Miewał dni lepsze i gorsze, ale nigdy nie było takiego dnia, żeby mówienie nie sprawiało mu trudności. Znam go i wiem, że wolałby nie móc chodzić, nie mieć władzy w rękach, ale mówić... Pisać mu było trochę łatwiej, ale i tak była to walka, walka wagi ciężkiej... On najczęściej słyszał swoje błędy, ale każda próba poprawienia się była nieudana. Czasem chciało mi się płakać gdy byłam świadkiem jego walki o słowa, ale nie mogłam okazać współczucia ani mu pomagać, bo wtedy czuł się bezsilny. Jego siła woli i godność z jaką znosił to swoje cierpienie jest godna największego uznania...

Myślę, że historia mojego przyjaciela może dodać sił ludziom, mającym takie, lub inne problemy. Może też pomóc innym wiele zrozumieć: Bruno do końca życia czynnie pracował, pisał artykuły i książki, prowadził wykłady i ćwiczenia ze studentami uniwersytetu... Kiedy nie mógł się porozumieć, przekazywał studentom swoje materiały na piśmie, a sam kierował dyskusją.

Mam wielkie uznanie dla niego, ale też i dla tych, którzy nie powiedzieli - nie! Myślę, że kontakt studentów z profesorem mającym problemy z mówieniem był dla nich wielkim, bogatym doświadczeniem życiowym - tak na uniwersytecie, jak i w naszym Laboratorium.

Bruno De Marchi zmarł nagle 24 kwietnia 2005, a w sierpniu tegoż roku został uznany honorowym obywatelem Gemony ...

  • Bruno De Marchi
  • Bruno po meczu

Lab dobiegł końca. Powoli się rozjeżdżamy. Wywożę z Gemony masę wrażeń, ciepło, serdeczność jej surowych mieszkańców. Wywożę też coś po co głównie przyjechałam - nauczyłam się wiele, uwierzyłam w siebie, dowiedziałam się, że jak zechcę, to mogę.

Półtora roku później doceniłam jeszcze bardziej to, co dał mi ten wyjazd. Zwolniono mnie z pracy w ramach zwolnień grupowych w Daewoo. Gdyby nie włoski, nie wiem co by było ze mną i moją rodziną. Język włoski dał mi nową szansę, szansę na pracę, ale nie tylko - szansę na to, żeby wreszcie w życiu robić to co lubię.

Półtora roku po Gemonie zaczęłam nowe życie, życie dzięki Gemonie.

Grazie, Gemona, Bruno, grazie, dovunque sei...

  • Gemona del Friuli 1999

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. slawannka
    slawannka (13.02.2011 10:39) +1
    Jedź, jedź tam koniecznie jak tylko możesz!
  2. dolcevita1
    dolcevita1 (13.02.2011 9:15) +2
    Sławannko, w ubiegłym roku byłam b. blisko wylądowania w Gemonie, ale zamiast tego trafiłam tu: http://turystyka.gazeta.pl/Turystyka/1,82269,8332423,Wlochy__Riviera_dei_Limoni___cytrynowa_riwiera.html
    Nie tracę jednak nadziei na uczestnictwo w Lab, a Twoja relacja dodatkowo mnie w tym utwierdza, dziękuję b!
  3. slawannka
    slawannka (02.10.2010 15:08) +1
    A, rozumiem, o co chodzi z tymi zdjęciami :)
  4. neilos
    neilos (02.10.2010 9:59) +2
    Friuli...
    Daniele pochodzi z Friuli i chce tam wrócić, szuka domu lub mieszkania...
    a jak znajdzie, bede do nich tam przyjeżdżać...
    choć Dozza tez jest urocza i chyba niepowtarzalna
  5. neilos
    neilos (02.10.2010 9:56) +2
    Sława,
    nie ma zdjęcia twojego autka, policjantów, samej Ciebie biegnącej przez dworzec w Wiedniu z plecakiem, roweru, itd...
    to miałam na myśli...
  6. slawannka
    slawannka (02.10.2010 9:07) +1
    Dzięki, Gosiu, ale jak to mimo braku zdjęć??? Może chodziło o mało zdjęć, no bo zdjęcia są!
    PS. Nawet plusiki dałaś, a już się wystraszyłam, że coś ze zdjęciami nie tak :)
  7. neilos
    neilos (02.10.2010 8:47) +2
    Sława,

    fantastyczne opowiadanie, jesteś bardzo ekspresyjna..
    Mimo braku zdjęć można zobaczyć to co robisz i ogladasz...

    Też zachorowałam na Włochy, ścislej na Friuli, to moje marzenie...
  8. czerwony_arbuz
    czerwony_arbuz (01.02.2010 11:59) +2
    Zajrzałam dziś na Kolumbera tylko na chwilę, a tu Twoja podróż mnie całkowicie pochłonęła! Fantastyczna! Z mocnym początkiem, prawie jak z filmu sensacyjnego:)
    I bardzo mnie wzruszył ten fragment o Twoim przyjacielu. Jak ważne jest to kogo udaje nam się spotkać na naszej drodze....

    Pozdrawiam:)
  9. zfiesz
    zfiesz (05.01.2010 22:39) +2
    no dobrze, kiedy uniemozliwiają, to mówi się trudno. ale gdy tylko trochę przeszkadzają, to ich przezwyciężanie jest przygodą samą w sobie!:-)

    poza tym, podobnie jak dla ciebie, wszelkie "wypadki przy pracy" są dla mnie miłym (choć gdy się dzieją, bywa z tym różnie:-) dodatkiem do podróży. gdybym myslał inaczej, zdawałbym się na biura, które wszystko załatwią, wszędzie podwiozą, pokażą, nakarmią, napoją i położą spać. ba! na zyczenie zapewnią nawet kontrolowany "dreszczyk emocji". ale chyba nie o to chodzi:-)

  10. slawannka
    slawannka (05.01.2010 13:08) +2
    Nie, no, doceniam się chyba - troszeczkę:)
    Sprawy drugorzędne - fakt, tylko weź pod uwagę, że czasami te sprawy praktycznie uniemożliwiają jakąkolwiek przygodę...
    A z drugiej strony, jest jeszcze faktem, że dla mnie te różne "wypadki przy pracy" są dopełnieniem przygody, a dla kogoś mogłyby być jedynie wkurzającym wydarzeniem, o którym chce się zapomnieć. Każdy z nas miewa takie przypadki, tylko nie każdy może o nich pamięta, lub też ma ochotę opowiedzieć, i oswoić pamięć o nich. A ja uważam, że wszystko ma swoje dobre i złe strony, i po to mi ukradli samochód, żeby sam wyjazd był tym bardziej wielkim, całkiem nieprawdopodobnym osiągnięciem.
  11. zfiesz
    zfiesz (05.01.2010 12:43) +2
    etam... nie chcę się bawić w domorosłego psychologa, ale myślę, że czasem zwyczajnie się nie doceniasz:-) kasa i czas to rzeczy, mimo wszystko, drugorzędne. a kuchnia i dzieci poczekają! nie będę ci słodził... sama wiesz, że jestes pozytywnie zakręcona!:-)

    a co do chorób... wychodzi na to, że najlepiej byłoby zakochac się w san marino, albo innym monaco;-)

  12. slawannka
    slawannka (05.01.2010 12:17) +2
    Rozgryzłeś mnie:)
    Ale tak ciut bardziej na serio - ja myślę, że to nie do końca jest tak, po prostu, jak ktoś cichutko sobie siedzi przed telewizorem to mu najwyżej koc z kolan może się zsunąć, a jak ktoś ryzykuje, coś robi, gdzieś się pcha, na przekór niemożliwościom, no to się takie rzeczy dzieją... Bo większość moich przygód wynika z faktu, że w zasadzie, powinnam siedzieć w domu i zajmować się kuchnią i dziećmi a nie gdzieś tam latać, albo pcham się gdzieś skądś nie umiem wrócić, albo wybieram się w podróż, na którą nie mam ani kasy ani czasu...

    Czyli, wracając do początku - oczywiście, masz rację! Prowokuję!
    Nieuleczalna choroba na Włochy - fakt! Ale wiesz, ja bym pojechała i gdzie indziej, tylko musząc wybierać - wolę tam, bo to trochę tak jak układanie puzzla, coraz więcej robi się jasne na mapie Włoch. A na globusie to by śladu nie było jakbym próbowała coś ułożyć z moich podróży...
  13. zfiesz
    zfiesz (05.01.2010 12:01) +1
    czasem - po lekturze większości twoich historii - wydaje mi się, że ty sama, sławko, prowokujesz te wszystkie niezwykłe zdarzenia. te kradzieże, spóźnienia, włażenie na góry, z których nie da się zejść, ciernie w wargach, itp, itd... bo ty po prostu tego potrzebujesz!:-) można wsiąść na konia, pojeździć po padoku i mieć z tego frajdę, ale można też wybrać 'wielką pardubicką', a tak właśnie - dla mnie - wyglądają twoje przygody:-)

    i jeszcze jedno... jeśli ja jestem 'chory na meksyk', to nie wiem jak określić twój stosunek do włoch!:-) to już jakieś stadium absolutnie nieuleczalne! poza tym, czasem wydaje mi się (ten wieczny pośpiech, emocjonalność, pozorne niezorganizowanie, rodzina, itp), że ty właściwie jesteś włoszką. tylko przypadkiem urodziłaś się w polsce:-)
  14. slawannka
    slawannka (03.01.2010 18:55) +1
    Dziękuję:)
  15. kubdu
    kubdu (03.01.2010 18:54) +2
    Sławannko, dziękuję, że mogłam poznać tak przejmująco opisaną kolejną opowieść z Twojego życia.
slawannka

slawannka

Sława, czyli: www.jedziemynasycylie.pl
Punkty: 146741