2009-02-12

Podróż Kara-at, czyli śladami Czyngis-chana

Opisywane miejsca: Kirgistan
Typ: Album z opisami

TEKST I ZDJĘCIA: Irena Cieślińska, Piotr Cieśliński

 

Po co ci dwie ręce do jednego konia? - zagadnął Tałaj, nasz kirgiski przewodnik. Musiał się z tym długo nosić, bo od jakiegoś czasu podejrzliwie się przyglądał. Niezręcznie mu było pouczać zagranicznego turystę, ale w końcu nie wytrzymał.    

 

Biorę więc wodze w jedną rękę i od razu czuję się jak kowboj, a raczej dżygit, potomek Czyngis-chana. Szybko też zapominam o wszystkich innych dobrych nawykach, które usiłowano nam wpoić w polskiej stadninie. Nie były zbyt ugruntowane, bo naukę jazdy rozpoczęliśmy całkiem niedawno. Przed nami dolina po horyzont. Zamyka ją grań ośnieżonych czterotysięczników, jedno z pasm Tien-szanu. Tędy - szlakiem przemarszu armii Czyngis-chana i fragmentem słynnego Jedwabnego Szlaku - wiedzie nasza trasa. Jedziemy do Paryża. Tak w każdym razie mówi Tałaj, ale chyba żartuje.

Leży w środkowej Azji. Graniczy z Chinami, Kazachstanem, Tadżykistanem i Uzbekistanem. Stolicą jest Biszkek (dawniej nazywany Frunze). 93 proc. terytorium zajmują góry. Najwyższy szczyt - Dżengis-czokusu (dawniej Pik Pobiedy) ma 7439 m n.p.m. Kraj nie ma dostępu do morza, ale na jego obszarze leży drugie co do wielkości jezioro górskie na świecie - Issyk-kuł, o głębokości 669 m i powierzchni 6236 km kw.

Ludność w miastach żyje przede wszystkim z handlu, koczownicy - z hodowli bydła i owiec. W nielicznych dolinach, głównie na południu, uprawia się bawełnę, buraki cukrowe, tytoń i pszenicę.

Na czerwonej fladze Kirgistanu widnieje w środku żółty Tunduk - to symbol kolistej konstrukcji zwieńczającej każdą jurtę.

Nie przepadamy za miejskimi rozrywkami. Do muzeów zaglądamy tylko pod karą chłosty. Wielkie aglomeracje nas męczą. Agroturystyka nudzi. Na zorbing jesteśmy za starzy, a na wspinaczkę - wstyd przyznać - zbyt masywni. Co więc robić w czasie urlopu?

Konie wydały się idealne. Jesienią rozpoczęliśmy naukę, by wakacje spędzić w siodle. Gdzie? Tam, gdzie są konie. Na półki księgarskie właśnie powrócił jeden z reportaży Kapuścińskiego - "Kirgiz schodzi z konia", więc zdecydowaliśmy, iż my na tego konia wsiądziemy.

Najtrudniej było skompletować ekipę. Sam pomysł - konno przez Kirgizję - podobał się wszystkim znajomym. Ale też wszyscy - jakże mylnie - uznawali go za zbyt ekstremalny, by poprzeć go osobistym udziałem. Wreszcie, niecałe dwa miesiące przed planowanym wyjazdem, udało się namówić Gosię. Nigdy dotąd nie jeździła konno, ale solennie przyrzekła, że jeśli nie będzie miała zbyt wiele zajęć w pracy, to postara się szybciutko poduczyć.

 

Gosia znalazła czas tylko na siedem godzinnych lekcji. Za to, jak przystało na lekarkę, przygotowała ogromną apteczkę pełną panaceów na wszelkie możliwe przypadłości, obtarcia, stłuczenia, odgniecenia, którymi zamierzała wspomagać niedostatek praktyki w obijaniu się na końskim grzbiecie. Uznaliśmy, że sobie poradzi.

Jedziemy więc tylko we trójkę, ale niczym paniska jesteśmy otoczeni opieką aż czterech osób. Towarzyszą nam bowiem dwaj przewodnicy narodowości kirgiskiej, Tałaj i Mirżan, a także Ira i Wiktor, których między sobą nazywamy Rosjanami, bo mówią po rosyjsku. Oni jednak oburzają się, kiedy to słyszą. Tłumaczą, że obecnie są przecież obywatelami Kirgizji, a ich przodkami byli Żydzi i Tatarzy.

Ira jest nauczycielką geografii i właścicielką jedynego prywatnego muzeum egzotyki morskiej w Biszkeku, stolicy Kirgizji. Mieści się ono u niej w mieszkaniu w bloku, w dużym pokoju. Codziennie nachodzą ją wycieczki, ale prowadzi otwarty dom i lubi gości.

 

Wiktor na swoim chudym, siwym i wiecznie sennym koniku wygląda jak Sancho Pansa i wnosi do grupy klimat absurdalnego humoru. Po pół godzinie marszu zasypia "za kierownicą", a potem winę zwala na konia. Geolog, były górnik, speleolog i alpinista, jest właścicielem firmy świadczącej usługi wysokościowe.

Nie możemy się ich dopytać, co to za Paryż, do którego zmierzamy. Bo chyba nie ten nad Sekwaną? Ale oni do końca nie puszczają pary z ust. Wiemy tylko, że od celu dzieli nas ponad 200 km i cztery wysokie przełęcze. Ostatnia na wysokości - bagatela - prawie 4000 m n.p.m. Czy konie umieją się wspinać?

 

 

 

Wyjeżdżaliśmy w pełni lata, choć nie było go widać w Warszawie. Kiedy szłam ulicą w kusej sukience, zastanawiając się, co tu jeszcze z siebie zrzucić, by nie zostać oskarżoną o zgorszenie, w witrynach sklepów prezentowano już garsonki z jesiennej kolekcji. W mieście zawsze czuję się beznadziejnie spóźniona i nie mam czasu nacieszyć się chwilą. Jesień ściga się tu latem, a zimą wprasza się wiosenna Wielkanoc.

W stepie wszystko jest na swoim miejscu.

W dolinach już jesień. Na górze - zima i ośnieżone szczyty. Pośrodku - wiosenne alpejskie łąki, jaskrawożółte pełniki, maki, dzwonki i fioletowo-purpurowe trujące tojady. Hale pokryte soczystą zieloną i równo wystrzyżoną trawą (notujemy w pamięci, że może warto sprowadzić stadko owiec i zakończyć spory o to, kto będzie kosił trawnik przy domu).

 

Kirgizi wierzą, że dostał im się najpiękniejszy kawałek świata. Legenda mówi, że kiedy u zarania dziejów Bóg rozdawał ziemię, ustawiła się do niego długa kolejka ludów. Koczownicy długo nie ustali w ogonku, bo odeszli sprawdzić, co się dzieje z ich stadami. Kiedy wrócili, okazało się, że wszystko już rozdane. Bóg przyznał, że ma jeszcze skrawek lądu, bo odłożył go dla siebie: "Miała tam stanąć moja dacza, ale pal ją diabli, weźcie go dla siebie!"

Pięknu krajobrazu nie sposób zaprzeczyć, choć trudno nie zadać pytania, dlaczego Bóg chciał wypoczywać w tak mało ustronnym miejscu. Kirgizja leży bowiem na gwarnym skrzyżowaniu dróg, które prowadzą z Chin na Zachód. Pod Biszkekiem rozpościera się gigantyczny bazar, ponoć jeden z największych w Azji. Jak rozdęte do granic absurdu targowisko na Stadionie Dziesięciolecia - w sprzedaży głównie detaliczna i hurtowa oferta chińskiego badziewia.

Dawniej doliną rzeki Tałas, którą teraz przemierzamy na koniach, ciągnęły całe armie. Na halach pasły się konie wojowników Manasa, narodowego bohatera Kirgizji, który w IX w. walczył o zjednoczenie kirgiskich plemion. O jego dokonaniach opowiada przekazywany ustnie od pokoleń poemat "Manas" - epopeja 20 razy dłuższa od "Odysei" i "Iliady"!

 

Do dziś widoczne są kamienne kręgi otaczające groby Mongołów, którzy najechali te ziemie kilkaset lat później. W mogile zwieńczonej kamiennym obeliskiem z wyrytą kobiecą twarzą leży - według miejscowych legend - jedna z licznych żon Czyngis-chana. Z naskalnych rysunków podobnych do indiańskich petroglifów, które zdobią liczne czarne, okopcone głazy, jak z książki można odczytać historię ostatnich kilku tysięcy lat. Niemal żadne z tych miejsc nie zostało jeszcze przebadane przez archeologów, choć niektóre zostały już zasmarowane współczesnymi wyznaniami: "kocham Maszę. Wasia. 1972".

Kirgiskie siodła są wyściełane miękkimi kołderkami i okazują się nadzwyczaj wygodne. Mimo że spędzamy na końskich grzbietach ponad siedem godzin dziennie, nie mamy żadnych obtarć i siniaków. Z wyjątkiem tego, który nabiłam sobie na nodze od kapusty.

Nasi opiekunowie nie uznają bowiem wysokogórskiej żywności, liofilizatów, zupek w proszku czy choćby chińskiego makaronu. W moich sakwach zalega więc 14 kg prawdziwych ziemniaków, niemal drugie tyle cebuli, cztery dorodne kapusty, marchew, bakłażany, ogórki, papryka. Inni wiozą weki z mięsem, bańki z majonezem, konserwy rybne etc. Każde z nas ma pod nogami niemal 40 kg bagażu.

 

Podczas postojów Ira skrobie, sieka, faszeruje, przyprawia i pichci. Prawdziwa orgia smaków i zapachów. Potrawy kuchni kirgiskiej, uzbeckiej lub tatarskiej.

Jedzenie, a właściwie cały długi proces stawiania kuchni i przygotowania posiłku, pełni funkcję głęboko socjalizującą. Tyle tylko, że naszym koniom wcale nie zdaje się lżej. Wydaje się nam, że te kilogramy, które ubyły z sakw, trafiły nam pod skórę.

 

 

 

Od rana jest paskudnie. Wczoraj padało, a dzisiaj wieje przenikliwy wiatr i zbierają się gęste czarne chmury. Zostawiamy bagaże przy jednej z jurt na zboczu i pniemy się coraz wyżej w jedną z bocznych odnóg doliny. Jesteśmy zaintrygowani, bo Tałaj i Mirżan chcą nam pokazać "wędzarnię Manasa". Niestety, niemal od razu zaczyna siąpić deszcz. Im wyżej, tym zimniejszy. W końcu przechodzi w śnieg. Po chwili słychać grzmoty i czujemy uderzenia gradu wielkości grochu. Jest na przemian ciemno i jasno. Koniom trudno ustać przy gwałtownych podmuchach wiatru. O dziwo, zachowują stoicki spokój.

 

Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Przypominam sobie jedną z wycieczek na koniach w podwarszawskim lesie, kiedy nasz cały zastęp spłoszył się nagle na widok granatowej dziecięcej rękawiczki leżącej na ścieżce. Rumaki uznały ją za śmiertelne niebezpieczeństwo i zarządziły odwrót. Bez konsultacji z nami.

A kirgiskie konie idą spokojnie, choć wali grad, a droga prowadzi ostro w górę, czasem po gołoborzu (skalnym rumowisku). Pytamy: - Tałaj, czy te konie mogą się czegoś przestraszyć?

- A czego miałyby się bać?

- Czy widziałeś, by się spłoszyły?

- Nigdy.

 

Wędzarnia Manasa to malowniczy komin i rozpadlisko w skałach na przełęczy 3,5 tys. m n.p.m. Ponoć pradawni wojowie wypełniali je gałęziami drzew, a potem wrzucali do szczeliny barany i piekli. Mało prawdopodobne. Najbliższe gałęzie i drzewa widzieliśmy w dolinie dwa tysiące metrów niżej, o wiele godzin konnej drogi stąd.

Tubylcy do gotowania używają kizjaku - wysuszonych krowich odchodów, które żarzą się podobnie jak torfowe brykiety. Sami z powodzeniem próbowaliśmy tej metody pichcenia potraw, by oszczędzić pojemniki z gazem.

Skalna wędzarnia robi wrażenie, ale przecież nie takie jak konie. Drobne, ale niewiarygodnie wytrzymałe, idą stępem i kłusem przez siedem godzin dziennie, czasem podrywają się do galopu. Podczas wspinaczki wybierają drogę z gracją górskich kozic. Przechodzą rwące strumienie, stąpając po dnie pełnym śliskich otoczaków.

Dalibyśmy wszystkie pieniądze za takiego konia. - Nie jest na sprzedaż - mówi Tałaj. A co z nim zrobisz, kiedy już nie będzie mógł ci służyć? Kirgiz w międzynarodowym geście zarzynania przeciąga ręką po szyi. Nie będzie ci szkoda? - Tak się u nas robi.

Gdzie więc można kupić takie konie? - Dobrej szkapy nie kupisz na targu - mówi Tałaj. - Tam dostaniesz tylko konia na obiad, takiego, który ma zły charakter - stara się wyjaśnić dość nieporadnym rosyjskim.

 

Znowu deszcz. Potoki wody leją się z nieba. Jedynym ratunkiem, suchą oazą w tym bezmiarze wody, jest wnętrze dużego płóciennego namiotu pasterzy, który wyłania się zza kolejnego zakrętu doliny. Tałaj podjechał pod wejście - tak by było go widać ze środka, i zastygł bez ruchu. Czekał, aż gospodarze go zobaczą i przygotują się na spotkanie.

Wkrótce też ze środka wyskoczyło trzech młodych mężczyzn - pastuchów, którzy całe lato opiekowali się tu krowami i końmi. Po krótkim przywitaniu zaprosili nas do środka, zajęli się naszymi końmi, postawili czajnik na ogniu, a jeden z nich poszperał w tobołkach i wyciągnął na stół trochę masła i konfitury z truskawek. Kiedy nasza grupa piła gorącą herbatę i suszyła się pod namiotem, gospodarze - mimo naszych gorących zaproszeń - niewzruszenie stali na zewnątrz pod strugami ulewnego deszczu. Ich gościnność wymagała, byśmy w środku czuli się jak najbardziej komfortowo.

Ludy koczownicze gościnność mają głęboko zakorzenioną, zwłaszcza tutaj, na Jedwabnym Szlaku, którym przez stulecia ciągnęli obcy. Zawsze można liczyć na zaproszenie do jurty, czarkę kumysu, kawałek konycz nan, konfitury i miód. Często na stole - czyli ceracie rozłożonej na środku jurty - pojawi się też masło (choć przeważnie zjełczałe), a nawet ciasteczka smażone w głębokim tłuszczu (boorsok).

Gościnność nie jest ani udawana, ani obliczona na coś w zamian. Jedyną potrzebą, którą Kirgizi w ten sposób zaspokajają, jest ciekawość innego świata i innych ludzi.

Jeden z pasterzy wdał się w długą rozmowę z naszymi przewodnikami. Mówili śpiewnie, trochę gardłowo, po kirgisku. Nic nie rozumieliśmy, ale wyraźnie chodziło o nas.

- Pytają pewnie, dokąd prowadzisz tych baranów - szepcę do Iry. Nie jest tajemnicą, że nasze zachcianki - pętanie się z końmi po górach bez wyraźnej potrzeby i celu - wydają się tutaj co najmniej dziwne.

- Ależ skąd, nie powiedziałem niczego podobnego! - zaperza się młody pasterz. Ale twarz podejrzanie się czerwieni.

 

Cały tekst Ireny i Piotra Cieślińskich znajdziecie w serwisie Logo24>>

  • Koniowi humor dopisywał
  • Konie wydały się idealne
  • Wiktor ze swoim koniem
  • Tałaj
  • Atak gradu
  • Kirgiska gościnność
  • Piramidka życzeń
  • Zjazd (nie) na złamanie karku
  • Tokoiłu-Aszuu
  • Pani Ormusz
  • chleb

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. gudhjem
    gudhjem (30.06.2009 7:57)
    Azja Centralna... ah oh ah oh ;)
  2. k0lba
    k0lba (23.05.2009 0:33)
    Jak się uda to pewnie w tym roku zawitam do tego kraju, być może częściowo konno, więc nie mogę nie dać plusa :)
  3. bonobo1
    bonobo1 (13.02.2009 20:14)
    tak czytam z zapartym tchem :) szacunek za opis..
  4. saltus
    saltus (13.02.2009 0:05)
    świetna podróż, ciekawie opisana. Przypomniał mi się mój wyjazd do Mongolii w 1991, kiedy to też pojechaliśmy na koniach w step, co prawda tylko na jeden dzień, ale od rana do wieczora.

    Niestety mongolskie siodła nie były tak wygodne, bo drewniane, pokryte tylko cienką derką (kocykiem), więc jak wróciliśmy wieczorem, to ledwo mogliśmy chodzić. Pamiętam epizod, jak w którymś momencie nasz przewodnik stwierdził, że za długo będzie objechać jezioro bo już się ciemno robi, więc pojedziemy na skróty.... i przepłynęliśmy na koniach wpław. Rzeczywiście zaoszczędziliśmy sporo czasu :-)
  5. dluka
    dluka (12.02.2009 21:37)
    ty mówisz o paru dniach, a oni za Czyngisa na grzbiecie większość życia spędzali ;)
    u któregoś z historyków wyczytałem, że Mongołowie myli się tylko w trzech przypadkach, prawda to? :) ktoś zgadnie w jakich :] ?
  6. chinska_zaba
    chinska_zaba (12.02.2009 17:10)
    no bo wyobraźcie to sobie - chińska żaba na kirgiskim koniu :]
  7. chinska_zaba
    chinska_zaba (12.02.2009 17:09)
    I u Macedończyków, i u Bośniaków... ;)
    Druga moja ulubiona "legenda uniwersalna" - o wykiwanym diable, który coś tam miał zbudować i dostać w zamian duszę, a dostał figę z makiem. Czytałam ją już w tylu odsłonach, że połowę przypadków zapomniałam.

    A podróż - powiedziałabym, że marzenie, gdybym nie poczuła w tym roku, jak cholernie niewygodny jest koński grzbiet ;) Ale pokładam nadzieję w tych miękkich siodełkach :)
  8. rebel.girl
    rebel.girl (12.02.2009 16:23)
    ech... nie mogę usiedzieć na pracowym krzesełku, jak czytam coś takiego...
    a legenda o stworzeniu świata taka sama jak u gruzinów na przykład ;)
  9. dluka
    dluka (12.02.2009 16:00)
    mam słabość do azji centralnej, więc "+"
    może mi kiedyś będzie dane odwiedzić :)