2009-02-01

Podróż Rodzinne wakacje prawie

Opisywane miejsca: Agadir
Typ: Blog z podróży

Rodzinne wakacje - Maroko

29 styczeń-5 luty 2008  

Podobno nie ma przypadków a to miał być standardowy wyjazd do Egiptu. Słoneczko, basen, nieróbstwo. Podczas rezerwacji wpadła mi jednak w oczy oferta Last Minute do Maroka. Ten kierunek kręcił mnie od zawsze, ale wydawał się być za drogim. Teraz ceny spadły, więc szybka narada rodzinna   i jedziemy.  Jest nas troje Moja 11 letnia córka Ola pełna nadziei na godziny nad basenem i na brązową opaleniznę, którą zaszpanuje po feriach. Żona Agnieszka licząca na dobre jedzenie i zakupy i ja 40 latek pełen niespełnionych marzeń o trampingach przez nieznane wysokie góry, o przygodzie ot taki nie do końca dorośnięty Staś Tarkowski.  Trzy różne cele, troje ludzi, jedne rodzinne wakacje, żebyśmy tylko sobie głów nie pourywali. Do tego ja zabieram aparat, co znaczy, że co chwile będę starał się uwiecznić jakiś detal albo plan ogólny. Moje panie tego nie cierpią.

----------------------------------------------------------------------------------------------

Dzień pierwszy                

Lot jest z Warszawy a my z Krakowa do tego na Okęciu trzeba być o 7.15 Rano, czyli grubo przed przyjazdem pierwszego ekspresu. Oznacza to przejazd nocnym pociągiem, co do przyjemności nie należy. Ponieważ nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło łudzę się ze po nieprzespanej nocy uda mi się przespać w samolocie. Nie wiem czy wspominałem, panicznie boje się latać.  Krótki kołowrót na lotnisku i punktualnie o 9.55 Airbus 320 z nami na pokładzie odrywa się od pasa. Po 5 niezbyt przyjemnych godzinach w brzuchu blaszanego ptaka siadamy na lotnisku w Agadirze. Oczywiście nie zmrużyłem oka. Przestudiowałem za to 3 przewodniki w tym duży Pascala. Jeszcze kilka sekund i wyobrażenia zostaną skonfrontowane z rzeczywistością.  Stajemy na schodkach i… ostre południowe słoneczko opiera się o nasze twarze. Jest naprawdę bardzo bardzo gorąco.   Przemiła pani z biura odbiera nas i po 30 minutach kwaterujemy się w hotelu. Przestawienie zegarków, jest 15.30 czasu lokalnego. Kolacja o 18.30, wcześniej o 17.30 spotkanie z rezydentem. Pani mówi o trzech zasadach: nie jadać na mieście, nie podróżować poza miasto transportem lokalnym, unikać samotnych spacerów po zmroku, oczywiście nie będziemy ich przestrzegać. 30 minut później mamy już wynajęty transport. Samochód z kierowcą, wyruszamy w Antyatlas przecież jutro jest środa, czyli dzień regionalnego targu     ( Souk) w Tafraoute.  Kierowca ma przyjechać jutro o 7.00 więc po szybkiej kolacji i upewnieniu się, że śniadania są od 6.00 krótki wypad na nocne zdjęcia na górująca nad Adagirem kazbę i do spania.

-------------------------------------------------------------------------------------------------        

Dzień drugi

 Wstajemy rano, czyli o 5.30 na szczęście dzięki różnicy czasu to dla naszych zegarów biologicznych 6.30. Szybka toaleta, potem śniadanie i o 7.00 stawiamy się przed hotelem. Naszym kierowcą okazuje się przemiły, płynnie mówiący po angielsku Berber. Również nasz samochód Hyundai H1 okazuje się być przestronny i czysty, co jest miłym zaskoczeniem w porównaniu z tym, co do tej pory widzieliśmy na ulicach. 7.00 To jeszcze zmrok, dowiadujemy się ze słońce wzejdzie za około 45 minut. Co prawdopodobnie pozwoli nam zobaczyć wschód słoneczka nad Antyatlasem, który jest naszym celem na dziś. Najpierw musimy jednak opuścić czterystutysięczną aglomeracje Agadiru. Jego centrum i część Nadatlantycka jest bardzo reprezentacyjna, prawdziwe Maroko spotykamy jakieś 15 kilometrów dalej, począwszy od Inezgane czyli północnego przedmieścia. Tu po raz pierwszy spotykamy grupki ludzi czekających na coś przy głównych ulicach. Są to zarówno kobiety jak i mężczyźni, część z nich to bardzo młode nastolatki, prawie dzieci. Jak później się dowiemy czekają na pracę Susaria, której głównym ośrodkiem jest właśnie Agadir to kraina ograniczona od północy Atlasem od południa i wschodu łukiem Antyatlasu a od zachodu Atlantykiem. To „zamknięte”  położenie w połączeniu z przepływającą przez  jej środek rzeką Sus sprawiają, że jest to wymarzony region pod różnorakie uprawy począwszy od najsmaczniejszych (także naszym zdaniem) pomarańczy przez inne owoce do warzyw z tak popularnymi w naszych sklepach marokańskich ziemniaków. Tak intensywne rolnictwo wymaga dużej ilości robotników rolnych i na zatrudnienie w tych latyfundiach czekają właśnie wspomniane osoby na ulicach.                        

Po 45 minutach jazdy pośród ciemności nasz kierowca zaproponował postój na środku niczego. Z chęcią wysiedliśmy na papierosa, ale podejrzewaliśmy problem z autem. Nasz kierowca stwierdził lakonicznie, że z samochodem wszystko OK a my mamy sobie 3 minuty poczekać. (zdjęcie 2) Jakież było nasze dziwienie, gdy nagle ponad góry dosłownie wyskoczyło słońce. W ostatniej chwili zdążyłem podnieść aparat, na zakładanie filtrów czasu już nie było, wszystko trwało może pól minuty i cała równina została skąpana w słonecznym blasku. Po raz pierwszy mrużąc oczy zobaczyliśmy cel naszej wycieczki - masyw Antyatlasu. (zdjęcie 3) Teraz staje przed zadaniem niewykonalnym w kilku słowach mam opisać jedne z najpiękniejszych i dla mnie kompletnie nieziemskie widoki, jakie przez następne 2 godziny przewijały się przed przednią szybą. Niebo tak niebieskie, że aż granatowe, czerwień i żółć skał, przepaście      i szczyty. Góry, które znamy zwykle są schowane pod drzewami tu atakują nas każdą zmarszczką, każdym żlebem. Czasami nie byłem pewnym czy na pewno ciągle jesteśmy na Ziemi czy może to już Mars? Jedynie przyklejone co jakiś czas wsie i ludzie widziani na dnie dolin ale i na niedostępnych szczytach upewniają, tak to ciągle Ziemia. (zdjęcie 4)               

Wreszcie dojeżdżamy. Samo miasteczko pomimo cotygodniowego souku raczej senne. Trochę odzieży, trochę owoców, jedno czy dwa stoiska z przyprawami. Zakupy robią głownie kobiety, mężczyźni dyskutują, piją herbatę, czasami grają w domino. Kupujemy kilka pamiątek, dwie garście suszonych daktyli. Jeszcze tylko chwilka na herbatę w stylu marokańskim i ruszamy do odległej o 3 kilometry doliny Ameln. Widowisko przygotowane przez naturę po raz kolejny sprawia, że brakuje nam słów by opisać to, co przed nami. Palec, Kapelusz Napoleona czy Przytulona Para to tylko przykłady.  Co dostrzeżesz w tych skałach zależy tylko od twojej wyobraźni. Migawka aparatu strzela jak szalona, chciałoby się zostać dłużej, ale przed nami jeszcze słynący ze srebra Tiznit, więc ruszamy w drogę.  Kolejny przystanek to Col du Kerdus, to położona 1100 m n.p.m. przełęcz znów sprawia, że szczęka uderza o podłogę.  Chyba nigdy w życiu do tej pory nie spotkałem się z tak olbrzymim wrażeniem przestrzeni w około. Co dziwne, moja trochę już zmęczona i niemogąca się doczekać wizyty w Tiznit, córka zastyga w milczeniu podziwiając widoki. Błękit, czerwień, zieleń tarasowych pól. Wszystkie możliwe formy i kształty. To trzeba zobaczyć tego nie da się opisać. (zdjęcie 5)                

Po niecałej godzinie, którą przejeżdżam przechylony w lewo, bo po prawej urwisko, takie irracjonalne zachowania są u mnie na porządku dziennym, pomimo że nie ja prowadzę, docieramy do mostu na rzece Tezeroualt. Tu napotykamy na typowo marokański korek czyli spore stado owiec przeganiane do wodopoju. Dobrze, że wziąłem naprawdę sporo kart do aparatu. Okolice rzeki to już zieleń palm, ale   i trawy. Tak soczysta zieleń, że aż oczy pieką. Jedziemy jednak dalej czasu coraz mniej a i moje panie chcą mieć czas na wybór słynnych sreber. Około 16.00 docieramy do Tiznit. Miasto składa się z dwóch nie do końca przystających do siebie części. Medyna za murami jest pełna berberyjskiego uroku, natomiast Nowe Miasto z szerokimi alejami jest raczej nie ciekawe. Lunch. Pierwszy raz próbujemy tażin. Rozpadający się w ustach drób + kiszone cytryny +tajemne przyprawy. Długo będziemy to pamiętać. Tak nam się wydaje.  Do tego oczywiście sok pomarańczowy.  Nie zamknę tego w jednym zdaniu, bo sok pomarańczowy w Maroku to coś, co zasługuje na osobny akapit.                

Teraz kilkanaście dni po powrocie tym, czego brakuje mi najbardziej jest właśnie smak soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy. Dla nas pomarańcza to pomarańcza, tymczasem jest ich 28 odmiany. Różnice w smaku soczystości czy kolorze są niezwykłe, Dopiero mieszanka szczególnie dobranych odmian daje naprawdę porażający efekt. Podawany sok jest zwykle tak gęsty, ma w sobie tyle miąższu, że słomka stoi w nim pionowo. Dziś już wiem, że to, co kupisz w kartonie czy nawet sam wyciśniesz w domu tak naprawdę nie ma nić wspólnego z PRAWDZIWYM sokiem pomarańczowym. A ten w Maroku dostępny jest wszędzie. Na placach, na soukach, w restauracjach czy na plaży. Za 3 dirchamy czyli 1 zł możesz go kupić u ulicznego sprzedawcy w restauracji kosztuje około 8 dirchamów. Wybieraj jednak tylko takie miejsca gdzie sok wyciskają koło ciebie tylko w tedy możesz być pewnym, że nie rozcieńczają go wodą. Jeżeli jedynym powodem wyjazdu miałoby być wypicie kilku szklanek to i tak warto. (zdjęcie 6)               

Po lunchu czas na zakupy. Trafiamy do warsztatu gdzie na naszych oczach grupa rzemieślników zamienia matowe sztaby srebra w przecudnej urody biżuterię o ornamentach innych niż te widywane w Europie. Żona i córka wybierają kilka wzorów, kolczyki, pierścionki, bransoletki, zawieszki na szyję. Cena, którą słyszymy od sprzedawcy przeraża nas to ponad 300$. Negocjacje sprowadzają do 100$ czyli 770 dirchamów to jednak ciągle za wiele naszym zdaniem.  Wychodzimy więc z niczym. Jakie jest jednak nasze zdziwienie, gdy przy samochodzie czeka na nas syn sprzedawcy twierdząc, że 400 dirchamów będzie OK i pokazuje nam zapakowane w ozdobne pudełeczko precjoza. Podajemy sobie ręce i transakcja dochodzi do skutku. Krótki spacer po medynie i decydujemy się na powrót do Agadiru jeszcze około 90 km które mijają na podziwianiu płaskiej jak stół Susarii i jej farm. Około 18.00 Jesteśmy powrotem w Hotelu. Na naszą uwagę, że jesteśmy szczęśliwi, ale zmęczeni kierowca proponuje nam kolejną wycieczkę, tym razem relaks + dziedzictwo + kontakt z prawdziwym Maroko. Pytamy o koszt, odpowiada, że taki jak dziś i w cenie będzie lunch. Zgadzamy się. Więc do zobaczenia o 8.00. Kolacja, prysznic i znikamy w pościeli.               

Podsumowując: Taką wycieczkę polecam wszystkim tym dla których sam przejazd i widoki są ważniejsze od celu wycieczki. Jeżeli  się na nią zdecydujesz postaraj się zorganizować ją w środę kiedy jest miejscowy souk.  Nie polecane dla osób z lękiem przestrzeni i z chorobą lokomocyjną. Panie wybierające sięw opisane miejsca powinny mieć długie spodnie, lub spódnice i coś co zasłania dekolt i ramiona. Mieszkańcy Antyatlasu są dość tradycyjni i taki strój pozwoli uniknąć uszczypliwych uwag. To tego chroni przed bardzo intensywnym słońcem  bez względu na porę roku i ustrzeże przed poparzeniami. Koszt całkowity bez pamiątek dla rodziny 2+1 to około 300 zł, cena zawiera przejazd, lunch, herbatę i owoce.   ----------------------------------------------------------------------------------------      

Dzień trzeci                

Spotykamy się o 8.00, oczywiście jesteśmy po śniadaniu a w naszych plecakach są ciepłe jeszcze słodkie bułeczki ofiarowane nam przez kelnerów w hotelu na wieść że jedziemy na wycieczkę. Dziś mamy dwa punkty. Najpierw Jedziemy do Tarudant zwanego małym Marakeszem a potem do oaz w okolicach wsi Tiut.  Nim opuścimy Agadir nasz kierowca obiecuje nam niespodziankę. Moja córka wczoraj powiedziała że marokańska zima jes cieplejsza niż polskie lato, ale w lecie są truskawki a to jej ulubione owoce. Na szczęście jesteśmy w Susari a tu nie ma rzeczy niemożliwych. Po 10 minutach jesteśmy na olbrzymim targu warzywno owocowym gdzie zakupy odbywają się tylko na hurtową skalę. (zdjęcie 7) To w takich miejscach kupuje  się pomarańczę, banany czy pomidory które potem trafiają do supermarketów czy hotelowych kuchni.  Niebawem stajemy przed kontenerem pełnym truskawek. 20 dirchamowy banknot ( mniej niż 7 zł) przechodzi z rąk do rąk i moja córka niesie reklamówkę pełną truskawek. Jeszcze butelka wody by je umyć i ruszamy w drogę. Tu jedna uwaga. Do picia, mycia zębów Czu płukania owoców używajcie tylko wody butelkowanej. Uchroni to was przed koniecznością spędzenia dnia w hotelowej toalecie.               

Około 9.00 opuszczamy Agadir zmierzając na północny-wschód. Nie udaje nam się przejechać więcej niż 30 km kiedy błagam kierowcę o krótki postój.    Wreszcie mogę na żywo zobaczyć to o czym do tej pory tylko czytałem i co widziałem na zdjęciach co jest typowe dla Maroka. Kozy pasące się na wierzchołkach drzew arganowych.  Spalona słońcem ziemia nie daje wystarczającej ilości pożywienia dla sporych stad kóz, dlatego w poszukiwaniu  zielonych smacznych listków wdrapują się na czubki drzew, widok dziwny i zabawny za razem.                

Reszta trasy nie licząc krótkich postojów w tłoczni oliwy, garbarni i w korku spowodowanym przez stado wielbłądów mija na podziwianiu spalonej słońcem ziemi i właśnie owocujących gajów pomarańczowych.  Po kilkunastu minutach jesteśmy w Tarudant. To otoczone ceglano-czerwonymi murami miasto  ulokowane u stóp Atlasu Wysokiego robi olbrzymie wrażenie.  Na początek wybieramy się na zwiedzanie souków. W obrębie murów są dwa, arabski i berberyjski. Są kompletnie inne. Chyba żadne inne miejsce w Maroku nie pokazuje jak odmienne są te dwie grupy etniczne. Część arabska pełna jest kolorów, butów, skóry, odzieży. Feria barw i kształtów z  kolei część berberyjska to rzemiosło, przyprawy , żywność, ale i suszone łapki bocianów czy inne akcesoria magiczne. Pomiędzy soukami znajduje się plac Talmoklate na którym przysiedli sprzedawcy soku. 3 szklanki wyciśnięte na naszych oczach  gaszą pragnienie jak nic innego. Znowu zagłębiamy się uliczki pełne towarów, tym razem wracamy z siatką pełną ciasteczek. Bardzo słodkich pysznych typowo marokańskich ciasteczek, to nasze drugie śniadanie. Kolejny punkt programu to Kazba, miasto w mieście, o dziwo w tych ciasnych mrocznych uliczkach panuje przyjemny chłód.  Jeszcze krótki spacer w około obsadzonych palmami murów miejskich, w kilku miejscach można na nie wyjść i jesteśmy gotowi do odjazdu.  Jednak nim pożegnamy Tarudant jeszcze spotkanie z rodakami. To tu pośród baszt i wprost na murach mają swoje zimowe rezydencje nasze polskie bociany. Na przełomie stycznia i lutego już szykowały się do powrotu.                     

Tiut to miejscowość oddalona o około 25 kilometrów na wschód. Stanowi ona następny cel naszej wycieczki. By tam się dostać przekraczamy suche o tej porze koryto rzeki Sus. Nad jej brzegiem znajduje się warowna wioska Freiji. Szkoda że układ słońca nie pozwala na zrobienie dobrych zdjęć a obejście wzgórza na nogach zdaje się przewyższać moje siły, ruszamy więc dalej.  Przy samym wjeździe do Tiut  po prawej stronie stoi nowy, nieoddany jeszcze do użytku budynek. To dar Księcia Monako dla lokalnej spółdzielni wytwórczości oleju arganowego. Wizytując to miejsce Książę zafrasował się nad losem miejscowych kobiet, to właśnie one łupią owoce arganowca, potem kamieniami rozbijają pestkę i wyjmują niewiele większy od paznokcia orzeszek. To on poddany procesowi tłoczenia na zimno daje najlepszy olej kosmetyczny na świecie, podobno ulubiony kosmetyk księcia Alberta. (zdjęcie 9) Aby uzyskać litr oleju trzeba owoców z 5 drzew i 3 dni pracy ponad 20 kobiet. Moja żona i córka też próbowały rozbić pestkę, skończyło się na poobijanych palcach. Takie miejsca pozwalają zrozumieć jak ciężkim bywa życie lokalnych społeczności. A co do samego wspomnianego na wstępie budynku to na początku marca ma być otwarty i udostępniony. Na inauguracji zapowiedział swoją obecność fundator.               

Teraz 20 minutowy spacer przez zaułki i wchodzimy na lunch (zdjęcie 10). Bardzo tradycyjny, tażin i kuskus do tego oczywiście pomarańcze i miętowa herbata. Właśnie w takich miejscach, do dziś nie wiem czy było to podwórze czy ogród prywatnego domu a może patio w restauracji lokalne jedzenie nabiera niespotykanego smaku. To miejsca, ludzie, otoczenie a nie przyprawy nadają mu tego jedynego  i niespotykanego nigdzie więcej smaku. Godzinę później ciężsi o dobry kilogram wyruszamy dalej. Ale zamiast samochodu czekają na nas osły. Panie siadają na jednego z nich ja jednak zasłaniając się wygodą  robienia zdjęć decyduje się na spacer. Ścieżka wiedzie wprost do oazy. Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda raj? Ja już chyba wiem, a przynajmniej wiem jak chciałbym żeby wyglądał. Tam gdzie woda doprowadzona systemem irygacyjnym z niedalekiej zapory i nawodniła okazuje się ze niezwykle żyzna glebę rośliny oszalały. Palmy w kilku odmianach, bananowce, drzewka pomarańczowe i jęczmień rosnący na każdym wolnym kawałku przestrzeni. Wszystko w odcieniach zieleni który sprawia że trzeba mrużyć oczy. (zdjęcie 11) Kolory i zapachy atakują z niewyobrażalną intensywnością. Godzinny spacer mija w jednej chwili.  Po drodze spotyka nas niezwykła przygoda, na jednej z polanek natrafiamy na marokańska rodzinę robiącą sobie piknik. Nic nie jest w stanie opisać piękna ich śpiewu którym umilali sobie wypoczynek w cieniu palm. Z żalem opuszczamy zieleń gajów i udajemy się do górującej nad wsią twierdzy. To w niej w 1954 roku nakręcono klasyczną wersję  „Ali Baby i 40 rozbójników” ze niezapomnianą  rolą Fernandela.                    

I znowu stanąłem przed niewykonalnym zadaniem opisania widoku ze szczytów twierdzy. Zieleń oazy, dalej bezkres pustyni i Atlas Wysoki o ciągle pobielonych śniegiem szczytach. A pomiędzy wsią a kazbą przysiadł marabut czyli grób świętego starający się uporządkować tą odbierającą oddech kompozycje. To trzeba zobaczyć. Ze wzgórza 3 minutowy spacerek na dół i jesteśmy w aucie. Po 90 m czyli około 17.30 jesteśmy powrotem w hotelu. Mam więc jeszcze czas żeby być na plaży, około 18.30 zaczyna się zachód słońca. Po kilku minutach kolejna karta jest pełna zdjęć.  Pora wracać do hotelu, kolacja około 19.30.                 

Koszt wycieczki zawierający lunch to 250 zł za 3 osoby. Do tego na miejscu wynajęcie osiołków 20 dirchamów ( około 6,60 zł) za przejazd około godzinny od zwierzęcia. Dzieci jadą same lub z rodzicami, dla 8 latków i większych polecamy jazdę samemu.

---------------------------------------------------------------------------------------------

Dzień czwarty  

Od paru dni jesteśmy już w Agadirze, dziś postanawiamy zobaczyć przynajmniej kawałek miasta  i odbyć dłuższy spacer plażą. Córka chce wreszcie poopalać twarz a żona pobuszować trochę dłużej po miejscowym souku. PO śniadaniu około 9.00 rozpoczynamy długi spacer poprzez plażę aż do portu. Jest ciepło , nie ma wiatru, grzejemy się a afrykańskim słoneczku. Po około 2 godzinach jesteśmy w marinie, ta enklawa bogactwa bardzo kontrastuje ze znajdującym się po drugiej stronie muru portem. Ten jest na wskroś afrykański, to tu poławia się ponoć najlepsze na świecie sardynki. Już po kilku minutach zdajemy sobie sprawę jak ciężka to praca. Kolejnym odwiedzanym przez nas miejscem jest olbrzymi hurtowy rynek rybny. Ze specjalnej platformy widokowej obserwujemy handel. Tu zaopatrują się przetwórnie       i eksporterzy. Po transakcji skrzynie z rybami wszystkich kształtów i kolorów znikają w naczepach-chłodniach olbrzymich ciężarówek. Większość ma oznaczenia hiszpańskie i francuskie, widzimy też jedną polską. Rekiny leżą koło makreli, makrele obok skrzyń wypełnionych sardynkami, obok spore barakudy i dorady. O dziwo miejsce to nie ma nieprzyjemnego zapachu znanego z podobnych miejsc np. w Grecji czy Chorwacji.  Z portu bierzemy Pettit Taxi i za około 3 zł wracamy do punktu startu. Pora zobaczyć plaże na południe od naszego hotelu. Koleje 2 godziny brodzenia w Atlantyku. (zdjęcie 12) Dochodzimy aż do magicznej linii  pilnowanej przez policjanta. Dalej nie wolno, dalej jest pałac króla. Muhammad VI  w Agadirze bywa często jest fanem skuterów wodnych. To dla jego wygody wybudowano dwie sztuczne wyspy które mają chronić pałacowy port przed wysoką falą. Zrobiło się około 14.00 pora na obiad. Jesteśmy nad oceanem pora zjeść coś typowego dla tej okolicy czyli sardynki. Podobno przy wejściu  7 na miejscowy souk można zjeść coś niezwykłego. Kolejny raz korzystamy z Pettit Taxi. Po paru minutach jesteśmy na miejscu. Rachunek znowu nie przekracza 10 dirachamów czyli około 3 zł.  Żona proponuje układ, ja wybieram miejsce na obiad a one w zamian zrealizują swoje zakupowe i nie tylko marzenia. Córka chce wyglądać jak Marokanka a to oznacza tatuaż henną. Na szczęście czerwoną więc po tygodniu powinien zniknąć.  Żona zagłębia się w świat butów. Niebawem obie ręce ma zajęte siatkami z których wyglądają  bajecznie kolorowe czubki. Znoszę to  cierpliwie fotografując wszystko dookoła. Kolory, kolory i jeszcze raz kolory. Czy to skórzane lampy czy odzież czy wspomniane już buty, takiej tęczy barw próżno szukać w Europie.  Długo długo później ponownie odnajdujemy bramę nr 7. To tu sprzedają smażone w głębokim tłuszczu sardynki, ostroboki, kalmary, krewetki, ośmiornice i inne dary oceanu.  Przez chwile obserwujemy miejscowych, większość z nich zamawia zestaw za 40 MAD czyli wielki talerz zawierający mix różnych ryb i owoców morza do tego ostry sos paprykowo pomidorowy i marokański pieczony na poczekaniu i jeszcze ciepły chleb. (zdjęcie 13) Z sałatek rezygnujemy z powodów bezpieczeństwa, żadnych sałatek i tylko butelkowana woda takie mamy zasady. Jedzenie jest przepyszne, gorące, aromatyczne, ryby do smażenia wybraliśmy sami, są bardzo świeże co poznać po ciągle błyszczących oczach i właściwie pozbawione zapachu.  Posileni  odszukujemy miejsce na popołudniową kawę, ach te przyzwyczajenia,  do tego oczywiście sok pomarańczowy i jakieś ciasteczka i powolny spacer w stronę hotelu. Po drodze trzeba przekroczyć dość ruchliwą ulicę a to tutaj sport ekstremalny. Ulica jest trzyjezdniowa  ale jakimś cudem mieści się na jej szerokości sześć pojazdów plus rząd motocykli i rząd rowerów. Na pasach oczywiście pieszy nie ma pierwszeństwa, przejście zabiera nam kilka minut i parę razy jesteśmy  pewni że to już nasze ostatnie chwile. Znowu nie pozostaje nic innego jak napisać ach te przyzwyczajenia. Marokańczycy przechodzą szybko i bez stresu, do dziś nie wiem jak oni to robą.  W końcu docieramy do hotelu gdzie panie zostawiają zakupy i spacerkiem na plaże to jakieś 300 m z hotelu. Kolejny malowniczy zachód słońca i wracamy na kolacje , jutro znowu trzeba wcześnie wstać bo wyruszamy na dwa dni do Marakeszu.

------------------------------------------------------------------------------------------------

Dzień piąty

Piąta rano jak na wakacje to dość wczesna pora. Córka odrobinę się buntuje, na pocieszkę słyszy że jej buzia po wczorajszym dniu zrobiła się brązowa a ręka z henna wygląda bardzo klimatycznie. Tak zmotywowana jest w stanie być gotowa na śniadanie które zaczynamy o 6.00. Kelnerzy zaczynają się nam przyglądać z uznaniem po raz kolejny jesteśmy pierwszymi gośćmi w restauracji. W dowód uznania na drogę dostajemy siatkę pełną słodkich bułeczek. Punktualnie o 7.00 wyruszamy na północ, najpierw do As-Sawiry zwanej Essaouira a potem do Marakeszu.   Tuż po minięciu Agadiru widzimy całą potęgę przemysłu morskiego tej części Maroka , na przestrzeni kilku kilometrów mijamy nieprzerwany ciąg przetwórni rybnych. Kilka kilometrów dalej mijamy Tarhazut. To ulubione miejsce serwerów i współczesnych hipisów. Plaża tu równie urokliwa jak w Agadirze a brak snobistycznej atmosfery modnego kurortu. Jeżeli odwiedzę Maroko następnym razem to…. Ale to już marzenia. Kolejne kilkanaście kilometrów wzdłuż wybrzeża i dojeżdżamy do słynnych urwisk Imoucha. Tu skaliste wybrzeże wygląda ostrzej, bardziej niebezpiecznie ale w swoim surowym pięknie jest bardziej malownicze niż najwspanialsze plaże, i chyba bardziej pasuje do niego słowo oceaniczne. Niebawem odbijamy w głąb lądu i poprzez pełną plantacji bananowych dolinę wspinamy się w doliny Atlasu. Po drodze po raz kolejny mijamy kozy pasące się na wierzchołkach drzew arganowych. Ten widok będzie mi jeszcze długo po powrocie wracał w snach. (zdjęcie 14) Kolejny krótki postój robimy w jednej z bezimiennych wiosek. Przy parkingu dla osłów. Ponieważ w ten dzień odbywał się co tygodniowy souk ludzie z okolicy przywieźli swoje towary lub przyszli coś kupić, większość z osłami. Tak jak my zostawiamy auta przed sklepem oni zostawili na łące osły. Młody chłopak opiekował się nimi, ot parking dla osłów.  Po godzinie dojeżdżamy do As-Sawiry. To założone przez Portugalczyków miasto którego sercem jest stara portowa forteca nie na darmo uznawane jest za jeden z najbardziej kameralnych i romantycznych kurortów atlantyckich. Spędzamy tam kilka godzin. To zdecydowanie za mało, chciało by się tam spędzić noc. To kilka godzin jednak wystarcza na  zakup pamiątek i prezentów w tym słynnych wyrobów z drewna tui. Zjadamy też lunch na tarasie ponad dachami miasta. Wspaniałe jedzenie i wspaniałe widoki.  Jeszcze spacer do bramy morskiej by popatrzeć na fale rozbijające się o skały poniżej murów miejskich, krótki spacer przez port i po wałach skad rozpościera się widok na wyspy purpurowe będące rezerwatem sokoła wędrownego i żegnamy się z Magador jak nazywali As-Sawire Portugalczycy.   Szkoda że na to tak piękne miasteczko mieliśmy tak mało czasu, chyba pierwszy raz podczas wyjazdu uważam że czas nie był zbyt dobrze rozplanowany, czyż byśmy chcieli zobaczyć za wiele w zbyt krótkim czasie ??? (zdjęcie 15)               

170 km z wybrzeża do Marakeszu mija leniwie, Panie śpią na tylnych siedzeniach, tylko raz robimy przerwę na papierosa i rozprostować nogi. Te 170 km w warunkach Marokańskich to około 3 godzin jazdy. Średnia rzadko wynosi tam powyżej 60 km/h. Posterunki Gandarmerie  z radarami są niezwykle częste tak że nasz kierowca w praktyce nie przekraczał 90 km/h. Krajobraz za oknami natomiast zmienia się dość często. Początkowo w pasie przy oceanie jest dość zielona potem jednak pustoszeje, ludzkie osady są coraz rzadziej dopiero przed samym Marakeszem znowu gospodarka rolna zaczyna być widoczna, tym, razem zamiast pomarańczy dominują brzoskwinie, w styczniu pozbawione liści.  Jesteśmy po drugiej stronie Atlasu i czuć to, jest wyraźnie chłodniej. Polar w plecaku to jednak nie był zły pomysł.  Parę minut po 17.00 jesteśmy już zakwaterowani w hotelu. Wyruszamy na plac Dzemaa el-Fna. Chcemy tam być w chwili gdy dzień przechodzi w noc. To wtedy zmienia on swój charakter. Tak naprawdę to przyjechałem do Maroka by zobaczyć ten plac. Podobno jedyne takie miejsce na świecie . Gdy UNESCO wpisywało go na Światową Listę Dziedzictwa należało stworzyć specjalną kategorię.                  

Pierwsze wrażenie to niepokój, trzymam córkę mocno za rękę idąc od strony Kutubijji w stronę falującego tłumu. Jeszcze nie zdążyliśmy minąć alei dorożek  gdy jak z pod ziemi pojawiło się przed nami dwoje sprzedawców wody w tradycyjnych strojach, po chwili moje panie miały na głowie kapelusze a ja robiłem im zdjęcia. (zdjęcie 16) Wiedziałem, że za to przedstawienie należy zapłacić choć wcale nie chciało się być jego uczestnikiem. Panowie od razu twierdzą ze należy im się po 200 MAD czyli po jakieś 75 zł. Wciskam im do ręki po 5 MAD, zgodnie z instrukcjami naszego kierowcy mam całe kieszenie piątek i nie mam nikomu dawać więcej niż piątaka na głowę. Panowie narzekają narzekają ale w końcu odchodzą z uśmiechem.  Pierwszym wrażeniem jest właśnie tłum, nieprzebrane rzesze zmierzające w różnych kierunkach lub zbite w gromadki oglądające najróżniejsze przedstawienia i pokazy. Tańce mieszkańców czarnej Afryki, zaklinaczy węży, tresowane małpki, dla każdego coś innego. Gdy tak się przechadzamy robi się coraz ciemniej, miejsce artystów cyrkowych zastępują pokazy parateatralne a tancerzy zastępują bajarze. Nie znam arabskiego ale sądząc po reakcji widzów część opowieści to melodramaty, część to komedie. Osobną grupę stanowią panie wykonujące tatuaże henną, wśród ofiar jest i moja żona, niebawem na jej dłoni i przegubie pojawia się finezyjny wzór czarną henną. Żona będzie go nosić kilka tygodni. Po odczuciach dla ducha potrzeba coś dla ciał. Na pierwszy głód idą ślimaki gotowane na parze podawane ze słodko ostrym sosem. Pychota. Do dziś nie wiem dlaczego moje panie nie chciały nawet spróbować. Po tym oczywiście szklanka wspaniałego soku. Robi się coraz chłodniej a że noc przed nami długa więc szybka decyzja kawa w Cafe de France. Nie na darmo miejsce to ma opinie kultowego , chyba żaden inny taras nie daje szans na takie widoki. W tle wieża Kutubijji a pod stopami milion świateł. Wszystko spowite dymem stoisk gastronomicznych. A wybór od kebabów przez gotowane owcze głowy na słodkich ciasteczkach (zdjęcie 17). Każdy zaprasza do siebie , gdy usłyszą polski można usłyszeć „U mnie był Robert Makłowicz, mówię ci zaje…”. Znajdziecie oczywiście w Marakeszu wspaniałe bardzo eleganckie restauracje ale zjedzenie kolacji na Dzemaa el-Fna ma w sobie coś niezwykłego.  Wybieramy stoisko z kebabami, uzgadniamy cenę , siadamy przy  ławie, po chwili w około nas pojawiają się najróżniejsze przystawki, część z nich kosztujemy, przyjdzie nam za to słono zapłacić. Oczywiście nie były to gratisy a zaproponowane towary, zjedliśmy więc trzeba było zapłacić, rachunek był trzykrotnie większy niż sadziliśmy . Gdy potem opowiadaliśmy o tym naszemu kierowcy skomentował jednym zdaniem „Welcome in Marocco”.  Prawie do północy snujemy się pomiędzy pokazami, stoiskami , chłoniemy atmosferę. Potem dwudziestominutowy spacerek wzdłuż murów do hotelu i idziemy spać, jesteśmy straszliwe zmęczeni po dniu pełnym wrażeń.

--------------------------------------------------------------------------------------------

Dzień szósty

Znowu nie wyspani, nie wiem dlaczego ale ma wrażenie że spanie podczas wakacji to strata czasu. Większość ciekawych miejsc otwartych jest od 9.00 co oznacza że musimy wyjść z hotelu o 8.30. Pobudka więc o 7.00. Spacer pustymi ulicami Marakeszu o 8.30 kiedy większość stoisk na soukach jeszcze jest zamknięta jest przeżyciem samym w sobie, medyna sprawia wrażenie wymarłej. Troche błądzimy, trochę kluczymy w końcu udaje nam się odnaleźć Medresę Ben Jusufa. Budynek przekracza nasze najśmielsze oczekiwania, kolejna karta pełna zdjęć.  Szkoda tylko że w części cel nie pozostawiono wyposażenia. Właściwie tylko jedno słowo pchało się przez cały czas na usta „Arcydzieło”.  (zdjęcie 18)Teraz przez labirynt uliczek souku zmierzamy w stronę pałacu Bahia. Uliczki już nie tak puste jak kilkadziesiąt minut temu. Większość sklepów otwarta, moje panie zatrzymują cię co chwilę i ich plecaki pęcznieją od kolejnych par butów, torebek i ozdób. Produkty ze skóry w porównaniu z Polską są naprawdę tanie. Przejście mniej niż 800 w linii prostej metrów wraz z zakupami zabiera nam prawie 2 godziny. Ponownie wchodzimy na Dzemaa el-Fna, kolejne zdjęcia tym razem z małpkami, tancerzami, zaklinaczami węży i tylko Allach wie z kim jeszcze.  Karze takie zdjęcie czy go chcesz czy nie to 5 MAD. Choć każdy z artystów zaczyna  określanie swojego honorarium za 2 minutowy pokaz od 200 dirchamów. Skoro jesteśmy na placu to oczywiście nie możemy sobie odmówić soku pomarańczowego. Pora też na drugie śniadanie, zjadamy kolejnego kebaba. Po chwili jesteśmy w parku otaczającym Bahia. Miejsce imponujące, kolejny majstersztyk sztuki zdobniczej, żal że tak zaniedbane. Spędzamy tam około 45 minut podziwiając to co zostało czyli płaskorzeźby na ścianach i sufitach. (zdjęcie 19) Po wyposażeniu nie pozostało nic.  Wprost spod pałacu taxi do hotelu gdzie spotykamy naszego kierowcę, z żalem żegnamy centrum Marakeszu. Jednak nim wyjedziemy jeszcze wizyta w jednym z przepięknych ogrodów, nasz wybór pada na Jardin de la Manera. Te założone w XII wieku ogrody do dziś są ulubionym miejscem spacerów i wypoczynku mieszkańców tej ruchliwej i głośniej metropolii, kolejny diament w koronie. (zdjęcie 20)               

Lunch jemy już w Imi n’Tanoute. Jemy w przydrożnym zajeździe dla kierowców ciężarówek. Przyklejony jest do niego malutki meczet, poraz kolejny możemy obserwować jak religijni są mieszkańcy Maroka, około 17 czyli w porze modlitwy wielu kierowców zatrzymuje się, , pierwsze kroki kierują do meczetu gdzie po obmyciu krótka modlitwa, potem szklanka herbaty i w dalszą drogę, większość z nich zmierza w przeciwnym kierunku niż my. My wracamy do Agadiru, oni wiozą owoce i warzywa z doliny rzeki Sus w stronę Tangeru, Rabatu i Casablanki. My jedziemy na południe a oni na północ. Droga która wybraliśmy na powrót jest najmniej widokową ze wszystkich przepraw przez Atlas. Ale jako jedyna pozwala na przejazd w ciągu mniej niż 3 godzin. Cóż czasami nie ma wyboru.  Tylko jeden krótki postój w Tizi Maachou, przełęczy położonej na wysokości 1700 m n.p.m  czyli 100 m wyżej  niż Śnieżka. Ale w Atlasie nie robi to wrażenia.  Po dość spokojnej jeździe bardzo zatłoczoną i ruchliwą trasą około 19.30 docieramy do Hotelu. Kolacja i spać. Jutro przedostatni dzień wyjazdu, nie może zabraknąć ekscytujących przeżyć.Koszt wyjazdu zawierający koszt przejazdu + zakwaterowanie w czystym 3 gwiazdkowym Hotelu z basenem i śniadaniem ( Le Grande Imilchil) dla trzech osób to około 300 $. Dodatkowe koszty które powinieneś wziąć pod uwagę w tym dwa lunche i jedna kolacja to około 60 $.

------------------------------------------------------------------------------------------------ 

Dzień siódmy

Ostatni pełny dzień a moje panie ciągle nie są zadowolone z poziomu opalenizny, oznacza to że  większość dnia spędzimy smażyć się nad basenem, w końcu jesteśmy na wczasach. Ale to potem, najpierw śniadanie oczywiście przed siódmą  bo już o 8.00 jesteśmy w aucie. Tym razem zamierzamy zwiedzić estuarium rzeki Sus podziwiać ptaki w szczególności flamingi i ibisy łyse. Wycieczka oczywiście na wielbłądach. Zaczynamy w czymś co można nazwać stajniami. Dziewczyny na jednym ja na drugim. Po 10 minutach kończy się droga i wchodzimy na wydmy po prawej stronie mury pałacu królewskiego. Widzimy rzeszę ogrodników pracujących w ogrodzie, wg skromnych szacunków jest ich przynajmniej 200. Po około 40 minutach, cały czas równolegle do pałacowego ogrodzenia wchodzimy na teren Parku Narodowego. Piasek zostaje zastąpiony przez zaschnięty muł rzeczny. Do samego siedliska ptaków nie ma wstępu. Musimy się zatrzymać około 150 metrów przed ujściem. To dla dobra ptaków. Rzeka o tej porze roku jest bardzo płytka, podziwiamy brodzące flamingi różowe. (zdjęcie 21) Zdają się nas nie zauważać. Jeszcze 50 minut na grzbiecie i jesteśmy powrotem przy samochodzie. Tu czeka na nas herbata i prezenty. Nasz kierowca na pożegnanie obdarowuje nas puszką herbaty, kremem arganowym, kremem różanym, opakowaniem błota kosmetycznego, workiem henny. Wszystkie te kosmetyki zabierają moje panie, Ja dostaje puszkę Anchovis i kostkę piżma. Kierowca odwozi nas do hotelu, uściski, pożegnania, zaproszenie by przyjechać za rok, tym razem pokaże nam wschód Maroka, bezkres Sahary. Możemy podpowiedzieć tylko w jeden sposób Inshallah czyli jak Bóg da. Hrou, dziękujemy za pokazanie nam Maroka i za cierpliwość w odpowiedziach na te wszystkie nasze pytania. Bez ciebie  zobaczyli byśmy dużo mniej.Koszt zwiedzania Parku narodowego żeki sus dla trzech osób, dwa wielbłądy to około 35 $Z żalem wracamy do pokoju, przebieramy się prysznic i o 11.00 jesteśmy na basenie. Reszta dnia mija na opalaniu, krótkim wypadzie na lunch, wspaniałe owoce morza i ostatnich zakupach.  No i jeszcze wysyłamy kartki, lepiej późno niż wcale. Na kolacji spędzamy ponad dwie godziny, żal że już jutro trzeba wracać. 

-----------------------------------------------------------------------------------------------

Dzień ósmy- ostatni

Właściwie to nie ma o czym pisać. Śniadanie 3 godziny nad basenem i o 12.00 trzeba opuścić pokoje. 10 minut później jedziemy już w stronę lotniska, odprawa i o 14.30 samolot odrywa się od ziemi. Lot mija gładko, udaje mi się przezwyciężyć strach, głownie przeglądam zdjęcia, mam ich prawie trzy tysiące. Będzie co wspominać. Około 21.00 samolot ląduje w Warszawie, jeszcze nocny pociąg do Krakowa i około 5.00 rano jesteśmy w domu, nie było nas 8 dni wrażeń i emocji jak by niebyło nas kilka tygodni. Czy było warto zamienić Egipt na Maroko? Oczywiście!!!. Jeżeli ktoś mnie zapyta dlaczego warto lecieć do Maroka zawsze odpowiem tak samo by napić się soku pomarańczowego na Dzemaa el-Fna. Na koniec pytanie które postawiłem na wstępie  czy udało się zrealizować nasz pragnienia. Tak, opalenizna córki budzi zazdrość koleżanek, szafka żony jest pełniejsza o kilkanaście par butów a ja zobaczyłem więcej niż mogłem marzyć.  Znaczy to że rodzinne wakacje mogą zaspokoić różne potrzeby.   

Zdjęcia  

----------------------------------------------------------------------------------------------  

Notka biograficzna. 

Agnieszka, Ola i Irek Wis Jesteśmy normalna rodziną. Raz w roku staramy się odbyć jakąś podróż. Czasami bliską czasami dalszą te naprawdę dalekie jeszcze przed nami. Wspólnie zwiedziliśmy między innymi: Wybrzeże bałtyckie, Bieszczady , Sudety i Dolny Śląsk, Beskidy. Poza granicami Polski: Wschodnią Słowacje, Węgry, Wybrzeże Chorwackie, Egipt. Marzy nam się wyprawa do Azji.   

  • A1
  • A3
  • A4
  • A5
  • A6
  • A7
  • A8
  • A9
  • Agadir by nigth
  • Antyatlas 1
  • Antyatlas 2
  • Argan
  • As sawira 2
  • As sawira 3
  • As sawira 4
  • As sawira 5
  • As sawira
  • Atlantic memories
  • Atlas 2
  • Atlas
  • Atlas droga
  • Aukcja 800
  • Bahia2 700
  • Bahia ii
  • Bahia kolumny
  • Berberyjka
  • Brama
  • Colors of marocco 1
  • Colors of marocco 2
  • Colors of marocco 3
  • Czekajac
  • Czekajac na prace
  • Desert sunrise
  • Djemaa el fna
  • Dlon
  • Dolina
  • Dolina z westernu
  • Drzeewko
  • Drzemka
  • Footbol 2
  • Fudbol
  • Glowy
  • Hassan
  • Herbaia i chleb
  • Herbata 700
  • Kapelusznik
  • Klify
  • Kobieta 800
  • Kobieta z oazy
  • Kot
  • Koty
  • Lodka
  • Lodki
  • Marakesz 850
  • Medresa 1
  • Medresa 2
  • Medresa 3
  • Meskie rozmowy
  • Modlitwa
  • Nad woda
  • Na souku
  • Nikt nie powiedzial
  • Oaza 2
  • Odkrywka
  • Olejek
  • Parking 2
  • Parking
  • Peugot
  • Pocztowka  3 800
  • Pomarancze
  • Postac
  • Przelecz 1
  • Przy wozku
  • Pustynia
  • Skala
  • Spacer ii
  • Spacer po wode
  • Sprzedawca
  • Sprzedawca soku
  • Sprzedawca wody
  • Starzec
  • Tajskie ziola
  • Tancerz
  • Wioska 2
  • Wioska
  • Zakupy

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. jolrop
    jolrop (02.01.2015 15:47)
    Maroko to mój ulubiony kraj. Feeria barw i smaków, zatrzęsienie przesądów i ogromna sympatia ze strony tubylców sprawiają, że chętnie tam wracam. Dlatego z ciekawością przeczytałam Twoją relację, coś późno do niej dotarłam, i obejrzałam piękne zdjęcia. Z prawdziwą przyjemnością daję plusa:) Pozdrawiam noworocznie:)
  2. dejavu.pl
    dejavu.pl (28.03.2011 21:02)
    z całego serducha życzę wyjazdu do azji i innych rejonów, o których tylko marzycie, bo chciałabym przeczytać kolejne pełne pasji i niezwykłej radości opowieści o chwilach spędzonych gdzieś z dala od domu..
    super super super! plusów bym dała ze dwadzieścia!
  3. milanello80
    milanello80 (03.11.2009 20:30)
    wielce interesująca wyprawa po Maroku. Niby krótko, ale jakże intensywnie. Mnie zachęciłeś szczególnie tym smakiem soku pomarańczowego. To wystarczający powód, by pojechać do Maroka. A na mojej liście miejsc koniecznych zobaczenia jest wysoko :)
  4. kazikss
    kazikss (17.06.2009 11:41)
    Bardzo ciekawy i intrygujący opis, a zdjęcia sa klasą samą w sobie (kurcze tak ładnych zdjęć nie widziałem napawde dawno)
  5. duzinek
    duzinek (11.02.2009 0:26)
    Wow. Apeluję o jeszcze, jeszcze :) Chociaż Word przepuścił kilka wpadek (mój faworyt: "ulubione miejsce serwerów") to czyta się super, a przy tym skarbnica wiedzy. Naprawdę mnie zachęciłeś do takiego wypadu - pozostaje przekonać moich facetów :)
  6. blurppp
    blurppp (01.02.2009 21:51)
    edytor portalu zjadł , tekst był przygotowany w wordzie i tam było justowanie, poprawie :)
  7. akarolak1975
    akarolak1975 (01.02.2009 21:40)
    Plus za kierunek i za dobre przemyślane zdjęcia, Jeśli mozna się do czegoś przyczepić to do redakcji tekstu. Cała relacja w jednym bloku bez podziału na poszczególne miejsca i nawet bez akapitów koszmarnie się czyta