Czekaliśmy na ten dzień długo, ale w końcu jest! Mamy 2 walizki po ok. 25 kg + 3 bagaże podręczne spakowane tak, żeby przetrwać 24h nawet jeśli walizy zaginą (tfu, tfu – przez lewe ramię) gdzieś po drodze.Mamy zarezerwowany parking na lotnisku w Pradze na cały okres wyjazdu. Podobnie jak w Polsce – dookoła lotniska ludzie robią biznes na tym, że zostawisz u nich auto, ale nie skorzystałem.I wszystko było by dobrze, ale od paru dni mam paskudne przeziębienie. Większość mojego bagażu podręcznego stanowią chusteczki.Ruszamy przed północą z Wrocławia na Zgorzelec i dalej przez Zawidów na Frydlant i Liberec.

Jest po drugiej w nocy, żona (ksywa na takich wyjazdach: pilot-nawigator) śpi w najlepsze, a ja klnę w duchu na czym świat stoi.

Z różnych względów kierowcy na polskich „blachach” nie wzbudzają przyjaznych uczuć w czeskich policjantach (i podobno w drugą stronę też to słabo działa…). Z tego też powodu przed wyjazdem sprawdziłem, jakie jest obowiązkowe wyposażenie auta w Czecha – mam zapasowe żarówki, kamizelkę w schowku itp.

Nie mam winiety, bo zakładałem, że przed Libercem, gdzie zaczyna się droga płatna, gdzieś ją kupię.

Ale niestety – wszystkie mijane od samej granicy stacje benzynowe są zamknięte na głucho. No nic – jadę dalej, wjeżdżam na trasę szybkiego ruchu i dopiero tu jest otwarta stacja.

Szybka kawa, baton, winieta na szybę i jazda. W Pradze jesteśmy o 4 rano. Nawigujemy spokojnie na lotnisko nie przekraczając 50km/h – mimo, że kraj jest mniejszy od nas jakieś 3 razy, to radarów mają sporo więcej.

PRAGA

Odprawiamy się szybko. Przy okazji Pani, która nas odprawia potwierdza, że bagaż tu nadany będę odbierał dopiero na lotnisku docelowym, a nie na pośrednich. Wcześniej nikt nie potrafił mi odpowiedzieć na to pytanie :-)

FRANKFURT

Jemy jakieś szybkie śniadanie. Przylecieliśmy na Terminal 1 i wylot też mamy z Terminalu 1, więc powinna być bułka z masłem. Ale nie jest… Albo plan, który mam przed oczyma kłamie, albo kiepsko ze mną, bo nijak nie mogę się zorientować dokąd teraz…

Z pomocą obsługi łapię ogólny kierunek i maszerujemy – tak koło 30 minut. I mimo, że jest jeszcze prawie godzina do odlotu, to już nas obsługa z Singapore Airlines wywoływała!

Tu mała dygresja – wywoływał nas pan po niemiecku i angielsku, a nazwisko mamy takie, że nie mieliśmy szans się zorientować – dopiero jak usłyszałem imiona dziewczyn, to złapałem, że to chyba o nas.

Po jednej stronie szyby mam stanowisko do obsługi A-380 (właśnie go ładują – bardzo sprawnie to idzie), a 90 stopni w lewo zwykłe czyli dla A-320. Nie ma tego jak pokazać na zdjęciu, ale różnica wymiarów jest ogromna -  ten drugi wygląda jak zabawka.

Zajmujemy miejsca. Przed nami 12 godzin lotu. Obsługa w strojach „na galowo” – Panowie w garniturach, a Panie w stylowych spódnicach do kostek i dobranych do tego kurtkach z rękawem ¾, rozdaje poduszki, koce, skarpetki bezuciskowe (bardzo fajny patent) i menu. Przed posiłkiem dostaniemy jeszcze gorące ręczniczki dla odświeżenia.

Dziewczyny oglądają filmy, a ja większość lotu przesypiam zapełniając przy okazji chusteczki. Jest mi ciężko i bolą uszy bo przez katar mam kłopot z wyrównaniem ciśnienia, ale przynajmniej nie zjadają mnie nerwy czy wszystko się uda.

Dostajemy „obiad” i „kolację” – bardzo smaczne! Lot mija szybko i około 6 rano samolot zaczyna podejście do lądowania.

Jest jeszcze ciemno, ale wyglądam przez szybę i widzę iskry! Chwilę trwa zanim się orientuję, że z samolotem wszystko OK., a „iskrami” są STATKI!! Widzę statki w Cieśninie Singapurskiej, ale w zasięgu wzroku mam nie dziesiątki, ale dosłownie setki statków. Widok piękny, niespodziewany i przez to tym bardziej niesamowity.

  • P2090283
  • P2090284

SINGAPUR

Wylądowaliśmy przed czasem, ale pamiętając jakie we Frankfurcie były odległości i ile zajęło dojście do właściwej bramki ruszamy tam od razu – po drodze mycie zębów (co za ulga!) i próba złapania sygnału WiFi – niby jest dostępny, ale trzeba najpierw podać dane na specjalnym stanowisku, potem wpisać kod otrzymany chyba smsem. Brakuje tylko żeby kręcić kołem fortuny i czekać czy nam pokaże, że wygraliśmy dostęp… Wrrr.

Lotnisko okazuje się być wielkości małego miasta. Idziemy już 10 minut, wnętrza jak w galerii handlowej i co 100m baner pokazujący, że „jeszcze 25 minut” spacerem, 100m dalej baner „jeszcze 24 minuty”. I tak dalej całą drogę….

Następny samolot – tym razem Boeing Dreamliner – dostajemy środkowy rząd. Słabo, bo nie będzie okazji sprawdzić jak działa ściemnianie okna przy pomocy przycisku. Szybki obiad, potem kolacja i znowu śpimy. Co jakiś czas sprawdzam tylko na ekranie przed sobą ile jeszcze do końca….

Zaczynam się trochę lepiej czuć, ale wszyscy jesteśmy już zmęczeni. Marzymy o prysznicu w hotelu.

AUCKLAND

Po lądowaniu chwila prawdy przy podajniku bagaży, ale są! Wolnym krokiem (jest lekko po północy, w trasie jesteśmy prawie 36 godzin) toczymy się do immigration office. Ściskamy w ręku wypełnione jeszcze w samolocie passenger-arrival-card’s .

Oczywiście NIE wolno przywozić żadnych sadzonek, nasion, zwierząt. Co do żywności, to czytaliśmy różne opinie. Ktoś przywiózł, ale fabrycznie zapakowaną. Komuś innemu nie pozwolili… Dla świętego spokoju NIE mamy żywności.

I jeszcze jedno - jeśli ktoś jedzie ze sprzętem turystycznym – i buty i namiot i cała reszta sprzętu MUSZĄ być czyste! Pan Celnik nam autentycznie zaglądał na podeszwy obuwia.

Ale że minęła północ i stoimy na pewnym gruncie (na dodatek w środku lata w lutym) to uznajmy, że kończymy teraz ten dzień…

  • 20170211 003705

Jest 1:30 w nocy, stoimy przed terminalem. Odpaliłem nawigację w telefonie i przez ciepłą nowozelandzką noc tłuczemy się do Ibisa – Novotel po drugiej stronie ulicy nie miał już miejsc (7 miesięcy wcześniej!!!). Do Ibisa jest 1,5 km co z walizkami daje jakieś 15 minut spaceru, ale to nawet dobrze po tylu godzinach na siedząco.

Dochodzimy. Zaraz po nas jeszcze dwie rodziny, z których co najmniej jedna leciała z nami z Singapuru – poznaję, bo rzadko się zdarza widzieć uśmiechniętą szmacianą małpę w rękach nachmurzonej, marchewkoworudej siedmiolatki.

A Pan Portier na recepcji jest niemiły. Coś tam mruczy do nas i do następnych par - chyba miał zły dzień…

Robimy sobie gorącą herbatę w holu (dzięki Ci Panie za czajnik, kubki i saszetki!) i idziemy spać. Pokój – jak to w Ibisie – malutki i tylko z 2-ma kompletami pościeli zamiast 3-ch. Zmęczenie bierze jednak górę i po szybkim prysznicu zasypiamy wszyscy na dolnym łóżku.

Podrywamy się jakoś zdecydowanie za bardzo rano - jest nowy, piękny dzień. Okna wychodzą nam na pawilon naprzeciwko, na dachu którego rośnie dywan z traw. Śniadanie jemy na wykwintnie - w McD obok hotelu i koło 9 rano idę (mam koło kilometra, więc żaden wyczyn) do wypożyczalni Apexu po auto. Na potwierdzeniu mam co prawda, że mogę je odebrać od 10:00, ale dzwoniłem wcześniej do menagera. Miało być „no problem”. I jest – tylko kosztuje mnie to o 1 dobę więcej, co zauważam dopiero w hotelu…

No jasna cholera – wiem, że po podróży nie jestem w najlepszej formie, ale chyba muszę wyglądać na wyjątkowego „jelenia”, że mnie tak robią…

No nic.

Pod hotelem jest bankomat i market Countdown gdzie robimy podstawowe zakupy na kolację i następne śniadanie. Ostrożnie włączam się do ruchu i … da się jechać! Za moment zjeżdżam na autostradę – nadal spoko. Auckland Botanic Gardens miałem na liście zapasowej, ale uznajemy, że warto zahaczyć.

Pierwsze 12 km jazdy po lewej za mną….

Nastrój w środku raczej parkowy - jak ktoś jest przyzwyczajony do ogrodów botanicznych w Polsce czasem aż gęstych od roślin, to może się zawieść – tu teren jest olbrzymi, ale nie ma się wrażenia stłoczenia. Są piękne róże, kaktusy, smokowce, pływają kaczki.

Jedziemy dalej – przed nami wodospad Hanua. Co tu mówić – wygląda jak na zdjęciu poniżej.

Potem droga na Coromandel – widoki na zatokę piękne, a i sama droga ciekawa – po lewej zatoka, a po prawej gęstwa lasu i setki zakrętów!

Zaraz za Thames jest mała motylarnia. Polecam. Przy kasie co prawda gospodarz próbuje mi sprzedać droższe bilety, a potem myli się przy wydawaniu reszty, ale po Hotelu i Wypożyczalni jestem przygotowany ;-)  

I w tym oto miejscu nastąpił koniec niemiłych niespodzianek ze strony Kiwi na cały wyjazd. Potem zaskakiwali nas jeszcze wielokrotnie, ale zawsze miło.

Nocujemy w Te Mata, ale że jest jeszcze sporo czasu, to jedziemy kawałek do miasta Coromandel.

Po drodze pagórki i płotki, płotki i pagórki. Samo miasto dość senne w sobotni wieczór.

Wracamy do Te Mata, bo trzeba się wyspać, a plan na jutro napięty.

  • 20170211 004609
  • 20170211 102240
  • P2110372
  • P2110384
  • 20170211 154108
  • P2110408
  • P2110416
  • 20170211 181717
  • 20170211 182407
  • 102 0055

Pisałem już, że z powiększania mapy drogowej w Nowej Zelandii najczęściej nic nie wychodzi. Najczęściej, to nie znaczy, że zawsze! Chcemy się dostać do Cathedral Cove, a nie bardzo mamy chęć objeżdżania całego półwyspu. A ponieważ jest taka mała droga (dróżka właściwie, skrócik…) między Tapu a Coroglen, to czemu nie spróbować?

Trochę mnie dziwi dlaczego GoogleMaps na przejechanie 26 km pokazuje 45 minut, ale jak po paru kilometrach asfalt kończy się i przechodzi w coś pomiędzy żwirówką, a „pyłówką”, to zaczynam rozumieć. Dodatkowo droga zwęża się miejscami do 1,5 pasa, a duża ilość zakrętów nie pozwala przewidzieć co też wyskoczy z przeciwka i kiedy.

Natomiast widoki są piękne. Droga to wznosi się, to opada. Rosną przy niej paprocie o monstrualnych rozmiarach i generalnie „wszystko rośnie na wszystkim”. Wrażenie jest takie, że jedziemy przez las prawie pierwotny.

Już z daleka widzę Square Kauri Tree. Kauri to endemiczny gatunek soplicy (agatisa), kiedyś gęsto tu rosnącej, a obecnie pod ścisłą ochroną ze względu na rzadkość występowania i dodatkowo zagrożenie ze strony choroby korzeni skądś tu przywleczonej. Kauri w ogóle ma pień dość jednolitych wymiarów i słabo się zwężający ku górze, a ten egzemplarz dodatkowo jest sławny bo wygląda jakby miał pień kwadratowy.

Rośnie blisko drogi, ale krótkie podejście do niego jest ze względu na zagrożenie chorobą korzeni zamknięte. Szanujemy to i tylko podziwiamy z daleka.

Nieco dalej rośnie też grupa kilku kauri – dalej od drogi, ale za to na małym podwyższeniu – widać je świetnie.

Nie wyprzedził mnie nikt, bo nikt za nami nie jechał (w końcu to niedziela rano). Natomiast mijaliśmy się z dwoma pojazdami za każdym razem ze wzmożoną uwagą.

Asfalt tak jak się nagle skończył, tak samo niespodziewanie się zaczyna. Jesteśmy w Coroglen i trafiamy na autentyczny lokalny jarmark z kawą, herbatą, domowym ciastem i pizzą + oczywiście miody, borówki i rękodzieło. Wszystko to lokalowo oparte o coś pośredniego między remizą, a świetlicą wraz z pobliskim placykiem.

Posileni domową pizzą jedziemy dalej aż do Hahei, mając nadzieję, że uda nam się zaparkować na publicznym parkingu tuż obok ścieżki prowadzącej do Cathedral Cove. Nic z tego! Przed nami tego samego próbują jeszcze 3 pojazdy, za nami 2, a cały parking ma może z 25 miejsc.

Parkujemy na prywatnej posesji 300m wcześniej, 50m niżej i 10 NZD drożej ;-)

Ale za to przy parkowaniu na dość stromym podjeździe dowiaduję się, że nasz Nissan ma „nożny-ręczny” hamulec. Człowiek uczy się całe życie!

Do plaży jest około 40 minut, ale widoki po drodze fajne, więc schodzi nam więcej.

A Cathedral Cove wygląda jak na zdjęciach...

Ktoś nawet pływa, ale woda na tyle zimna, że tylko moczymy nogi. Po powrocie na parking sprawdzamy, że do odpływu jeszcze daleko, więc nie ma co czekać na ciepłe grajdołki na Hot Water Beach.

Przez Waihi (fajne graffiti) i przejeżdżając koło wodospadu Owharoa (jest tuż przy drodze, a że dziś niedziela to i ludzi sporo) jedziemy do Karangahake Gorge.

To teren starej kopalni złota – część chodników jest dostępna dla zwiedzających. Ze względu na czas mamy do wyboru jedną (obu nie damy rady – każda to około 1,5h) spośród ścieżek – Windows Walk lub Rail Tunnel Loop. Jak sama nazwa wskazuje ta druga to w większości długi tunel, więc idziemy do „okien”. Po drodze fajne wiszące mosty, a widoki z okien są jak na zdjęciach.

Zrobiło się późno. Nocleg mamy w Taurandze, ale ponieważ nie lubię wracać tą samą drogą, więc jedziemy dłuższą, ale zahaczając o wodospad Wairere. Widać go w oddali z parkingu, ale wyprawa tam i z powrotem zajęłaby zbyt wiele czasu, więc tylko szybka fotka z daleka – może następnym 

  • P2120453
  • 20170211 202804
  • 20170211 202834
  • P2120454
  • P2120477
  • P2120481
  • P2120504
  • P2120522
  • P2120528
  • P2120533
  • P2120575
  • P2120579
  • 102 0066
  • 102 0068

Dzisiaj o tym dlaczego opłaca się robić plany zapasowe i jak przehandlować delfiny za cuchnące fumarole (Wai-o-Tapu, Hobbiton i lekki zawał serca po drodze między jednym a drugim)

Widać nie było nam pisane pływanie z delfinami. Droga do Kaikoury, gdzie pierwotnie mieliśmy zarezerwowany rejs była wciąż niepewna, stąd zmiana na Taurangę. No, ale i z tego nici.

Wczoraj wieczorem odebraliśmy mail, że ze względu na pogodę rejs jest odwołany.

Hobbiton – jeden z naszych najważniejszych „gwoździ programu” mamy zaklepany dopiero na 16:00.

W co się bawić, w co się bawić? Szybki rzut oka na mapę i do notatek – nie planowaliśmy tego (mimo, że było na liście rezerwowej), ale skoro jest rano i jesteśmy „dość blisko” to może obszar aktywności wulkanicznej Wai-o-Tapu? A jak Wai-o-Tapu, to oczywiście gejzer Lady Knox!

Jedziemy! Lady Knox jest gejzerem, którego „erupcja” jest wywoływana sztucznie. Codziennie o 10:15 pracownik parku wrzuca do środka porcję mydła, a po chwili….

Gejzer strzela na 10-20 metrów przez jakąś minutę.

Tu rada praktyczna – oczywiście warto nie tylko być wcześniej (15-20 min wystarczy), ale TRZEBA mieć bilet! Czyli najpierw jedziemy do kasy w głównym budynku, inwestujemy w bilety, a dopiero potem autem (bo to jednak ze 2 km) jedziemy do Lady Knox.

Potem – już bez pośpiechu możemy zwiedzać jeden z ciekawszych terenów geotermalnych w Nowej Zelandii. Wszystko wokoło „pachnie” siarkowodorem, jakieś błotka strzelają w górę kłębami pary, a spod co drugiego kamienia wydobywa się wrzątek.

Z nieba leci lekka, nie zachęcająca do spacerów mżawka, ale i tak przejście wszystkich trzech wyznaczonych w parku szlaków zajmuje nam prawie 2 godziny.

Głodni, ale szczęśliwi stajemy w Waiotapu Tavern blisko parku. Do Hobbitonu jeszcze 1,5 godziny drogi, ale mamy spory zapas.

Po obiedzie ruszamy nieśpiesznie, żona chce schować jakieś drobiazgi do plecaka i wtedy BĘC! Plecaka nie ma… Był pod naszym stolikiem. Każde z nas myślało, że to drugie go weźmie i skucha. Wracamy pełnym gazem i będzie to 30 najszybciej jak do tej pory przejechanych przeze mnie kilometrów, ale nogi mam miękkie… W plecaku są paszporty, 2 z 3ch telefonów, pieniądze i karty płatnicze, cały plan wyjazdu + potwierdzenia rezerwacji. Wystarczy?

Idziemy do stolika – NIE MA! No to pytam z resztką nadziei w głosie przemiłą Panią zza baru.

- A tak, jest. Zauważyłam i schowałam, żeby ktoś nie wziął.

Westchnienie ulgi jakie z siebie wydaję jest na pewno głośniejsze niż rano była Lady Knox!

To jedna z najmilszych niespodzianek jaką mogę sobie wyobrazić. Coś tam chcę Pani dać w nagrodę, ale nie da rady. Gdzie tam. Zaparła się i AMEN. Więc tylko z dziesięć razy dziękujemy i… jedziemy dalej, bo nasz zapas czasu poleciał na łeb na szyję. Następne 100 km - już w dobrą stronę - jedziemy w tempie wolniejszym, ale i tak dociskam mocno w pedał.

O 15:35 czyli jeszcze „nie tak źle” wtaczamy się na parking przy Buckland Road – widomy znak, że Hobbiton blisko.

Jeszcze przed wyjazdem, w Polsce, zastanawiałem się jak to wygląda organizacyjnie. Z oficjalnej strony Hobbitonu wynika, że „wycieczki” organizowane są z Rotoruy, Matamaty i właśnie spod Shire’s Rest (olbrzymi parking, kasy, restauracja, lody, sklep z pamiątkami itp.)

No dobrze. Ale jakby ktoś chciał zwiedzać Hobbiton samodzielnie, to co? No więc nie ma takiej możliwości!

Autobusy tylko zwożą turystów, którzy nie przyjechali tutaj własnym transportem, a na miejscu formowane są grupy po około 25-30 osób i – zgodnie z godziną podaną na zakupionym bilecie – grupa w całości i z przewodniczką/przewodnikiem wjeżdża na prywatny i zamknięty teren gdzie kręcono film. Żadnej przypadkowości. Po paru minutach jazdy jesteśmy na miejscu. Idziemy wśród pagórków, mijamy charakterystyczne okrągłe drzwi i idealnie zadbane obejścia wraz z ogródkami.

Niestety – wszystkie „wnętrza” kręcone były w studio, więc wejść do większości domków się nie da. Można uchylić drzwi do kilku i stanąć w środku, ale to wszystko.

Pani przewodniczka sypie jak z rękawa opowieściami zarówno o właścicielach całego terenu (rodzina Alexander – nawet jeśli mają tylko 1% to są ustawieni do końca życia) jak i o P. Jacksonie, którego perfekcjonizm objawiał się m.in. tym, że kazał zmieniać suszące się na sznurach pranie w zależności od tego, w jaki dzień kręcono zdjęcia.

Zadbane ogródki hobbitów są z kolei dziełem 5 stałych ogrodników i kilkunastu wolontariuszy.

Gdzieś tak po godzinie dochodzimy do Bag End, czyli domku Bilba i Froda. Tu następuje dłuższa przerwa, bo każdy chce mieć to jedno (żeby tylko!, ale to miała być taka przenośnia) zdjęcie i trwa festiwal obiektywów i przysłon. Przewodniczka tymczasem opowiada o starym, powyginanym przez wichry drzewie „rosnącym” centralnie na wzgórzu nad domkiem – to też jest objaw perfekcjonizmu Jacksona! Wymyślił sobie mianowicie, że będzie drzewo, a ponieważ nie mieli czasu na sadzenie czegoś żywego i czekanie aż (a raczej czy) się przyjmie, to zamówili je w całości z wełny szklanej i plastiku, razem z tysiącami liści (część malowana ręcznie!)

Czekamy grzecznie w kolejce do fotografii na naszą kolej, a że trochę wieje, to i lecą liście z drzew…

Pierwszy schyla się Japończyk, ale zaraz po nim moja córka – MA! Faktycznie – złudzenie jest prawie zupełne - dopiero z bliska widać, że to tworzywo.

Powoli schodzimy z pagórków w stronę stawu, młyna i gospody, gdzie czeka na nas kufelek zimnego napoju (dla żony piwo imbirowe, kierowcy i dzieci - imbirowa lemoniada). Jeszcze tylko kilka zdjęć, rzut oka na usiane domkami i ogródkami wzgórze naprzeciw (Puste! Po nas była jeszcze tylko jedna grupa i właśnie też schodzą do gospody) i trzeba się zbierać.

Na koniec, już w autobusie przemawia do nas z ekranu telewizora Peter Jackson. Mówi, że cieszy się, iż odwiedziliśmy to miejsce i ma nadzieję, że nam się podobało. Żegna się z nami po czym robi pauzę, spuszcza wzrok, a potem, cytując Bilba i znów patrząc prosto w kamerę i w serce mówi to, co pewnie każdy z nas teraz myśli: „To ryzykowna sprawa wychodzić za próg domu, uważaj na nogi, bo nie wiadomo, dokąd cię poniosą”. Mam ciarki na plecach…

  • P2130594
  • 20170213 102512
  • P2130620
  • 102 0083
  • 102 0087
  • P2130674
  • P2130701
  • 20170213 163742
  • 20170213 164941
  • 102 0108
  • 20170213 164805
  • 20170213 163857
  • P2130734
  • P2130815
  • P2130828
  • P2130848

Noc spędzamy na prawdziwej nowozelandzkiej farmie. Klucze do domku (4 sypialnie, łazienka, pralnia, kuchnia + produkty na poranne śniadanie) gospodyni zostawiła nam pod wycieraczką

Jest to najbardziej klimatyczne miejsce jakie widzieliśmy – wszystkie gniazdka ebonitowe, na kanapach narzuty.

A rano, jeszcze przed śniadaniem córka zbiega z pagórka, żeby zdążyć na karmienie świnek, koni, krówek i lamy.

Tu mała uwaga na temat odpadów w kraju Kiwi. Jeśli myślisz, że sortując śmieci i zbierając PETy jesteś „Eco”, to informuję, że daleko Ci do mieszkańców NZ, którzy albo są mistrzami recyklingu, albo też nie mają serca wyrzucać czegoś, co jeszcze „przydasię”

Dla przykładu - blacha falista najpierw będzie stanowiła pokrycie dachu, potem (jak już nie będzie szczelna) pójdzie na ściany szopy, jeszcze później to będzie kawał płotu, a na końcu (ale tego wcale nie jestem pewny!) wycięta w serduszko i pomalowana wyląduje na trawniku jako ozdobnik. Widzieliśmy dziesiątki przykładów nadawania drugiego życia przedmiotom, które z pozoru już do niczego się na nadają.

Jesteś posiadaczem starej ciężarówki, ale nie masz gdzie mieszkać? Parę desek, gwoździe, spawarka, jakieś stare okno i VOILA! A może nie masz gdzie przenocować rodziny i/lub turystów? Przygotuj zestaw sprzętu mniej więcej jak wyżej i ciesz się efektem.

Klapki w niemodnym w tym sezonie kolorze? Powieś na płocie. Może komuś się przydadzą, albo chociaż zmienią kolor od słońca! Nie jestem pewien czy to tak samo działa z obuwiem bardziej zimowym, ale - sądząc po mijanych płotach - chyba tak…

Nie miałem w planie Waitomo Glowworm Caves, bo wcześniej czytałem recenzje i poza oczywistymi typu „WOW” zaskakująco dużo było takich „nie opłacało się jak za takie pieniądze”.

Tymczasem po zmianach planu mamy cały poranek do zagospodarowania – kupujemy więc jakiś Mega Upgrade Combo Family Ticket – wychodzi całkiem przyzwoicie za pakiet Waitomo + Aranui. Jedyny kłopot jest taki, że są wolne miejsca za 2 godziny. Zdążymy do Mangapohue Natural Bridge, ale do wodospadu Marokopa już nie.

Mangapohue jest naturalnym tunelem wyrzeźbionym w skale przez rzekę. Niestety – jedyne zdjęcia jakie mamy są robione w deszczu.

Jaskinia Aranui – szata naciekowa piękna – dość podobna zresztą do naszej Niedźwiedziej w Kletnie

Natomiast Waitomo jest jedyne w swoim rodzaju. Sklepienie jaskini zasiedlają skupiska muchówki, która delikatnie świecąc na niebiesko wabi drobne owady w swoje lepkie nici.

Początek nie jest zachęcający  - zaczynamy od zejścia do podziemnych korytarzy i wydaje się, że jest tu zdecydowanie więcej ludzi niż powinno być. Grupy przechodzą między poszczególnymi salami słuchając przewodniczki/ka opowiadającego o historii i biologii miejsca, ale ponieważ dzieli je czasem 5-10 metrów, to wzajemnie sobie przeszkadzają.

Potem schodzimy jeszcze niżej do łodzi, którymi wpływa się do głębszych komór jaskini, gdzie żyje muchówka.

I tu los się do nas uśmiecha… Nasza grupa nie mieści się do podstawionej łodzi. Musimy czekać na następną.

Mamy dodatkowe kilka minut w trakcie których oczy przyzwyczajają się do mroku i tak – to nie złudzenie – dostrzegamy niebieskie punkciki już tam gdzie teraz  stoimy. Co prawda jest ich mało, a i mrok nie jest zupełny, ale dzięki tej dodatkowej przerwie lepiej będziemy wszystko widzieli potem.

Płyniemy w kompletnych ciemnościach i w zupełnej ciszy, a nad nami na podobieństwo gwiazd na ciemnym niebie ale dużo bardziej gęste wyrastają błękitne „gwiazdozbiory”..

Zdjęć nie wolno robić, więc wklejam takie z folderu.

Wszystko to trąci magią, ale trwa parę minut i już wysiadamy z łodzi. Mimo to, według mnie punkt absolutnie obowiązkowy!

  • P2140865
  • 20170213 200031
  • 102 0118
  • 102 0124
  • 20170214 091846
  • 102 0123
  • 102 0121
  • P2120437
  • P2120438
  • P2140877
  • 102 0130
  • 102 0157
  • 102 0164
  • P2140904
  • Waitomo

Atmosfery Rotorua nie można pomylić z niczym innym – po prostu mało jest miejsc gdzie by się siarkowodór ulatniał z każdej dziury w ziemi. Praktycznie każde podwórko ma jakieś rury zakończone zaworami, w których stale coś bulka i „wonieje”

Ale jest tu też coś innego.

Maorysi to – według Wikipedii – jedynie 7-8% obecnych mieszkańców kraju. Ale tu jest ich dwukrotnie więcej! To ich ziemia.

Rano idziemy do parku Kuirau. Park jak park, położony w środku miasta, tylko co jakiś czas na trawniku wyrasta płotek, za którym radośnie bulgoce gorące błotko.

Po Wai-O-Tapu jesteśmy przyzwyczajeni, więc idziemy dalej do czegoś, co nie do końca jest reklamowane jako atrakcja turystyczna – Ohinemutu.

O ile Tamaki Maori Village jest swego rodzaju spektaklem dla turystów i wiadomo, że to teatr, to Ohinemutu jest jak najbardziej prawdziwe. Tu bije serce społeczności, tu jest dom spotkań (Marae). Są też inne obiekty, których przeznaczenia nawet się nie domyślamy.

Aktywność wulkaniczna jest tu jeszcze bardziej widoczna, bo bulgoce prawie wszędzie, ale wydaje się, że mieszkańcy podchodzą do kwestii spokojnie – jeśli w miejscu bulgotania akurat wypada graniczny płot, to robi się w nim dziurę na parę i po kłopocie.

Marae podziwiamy tylko z zewnątrz.

Dosłownie naprzeciwko, na półwyspie jest też malutki kościółek anglikański i równie mały cmentarz.

Drzwi do kościółka są zapraszająco otwarte, więc wchodzimy.

To, co się rzuca w oczy to zdobienia – nawet w ambonę i ławki rzeźbiarz wplótł maoryskie motywy. Ale największe wrażenie robi nawa boczna z dużym oknem zamiast ołtarza. Dopiero jak się podejdzie bliżej widać, że ubrany w maoryski płaszcz Chrystus na szybie dosłownie idzie po jeziorze.

Z Rotorua jedziemy drogą wokół jeziora (to oczywiście kaldera starego wulkanu zalana wodą) do źródła Hamurana. Z parkingu dróżka wiedzie wzdłuż potoku z krystalicznie czystą (i zimną - tylko 10°C bo taka bije ze źródła) wodą. Idziemy praktycznie sami przez potężny, sekwojowy las. Został tu posadzony w 1919 roku więc nie ma jeszcze stu lat, ale wygląda imponująco. Drzewa - jak potem - czytamy już teraz mają ponad 50 metrów wysokości, a „dorosłe” sekwoje potrafią mieć i 2x więcej. Dożywają do 2000 lat.

Po drodze obserwuje mnie jakiś mega ciekawski ptaszek, którego potem identyfikuję jako wachlarzówkę – po maorysku: piwakawaka :-)

Spotykamy także czarnego łabędzia.

Ze źródła bije woda w tempie 4 tys. m3 na godzinę – na zdjęciach wygląda na niebieską, ale to pewnie dlatego, że widać dno...

Emanuje z tego miejsca niesamowity spokój…

Nieco dalej są Tańczące Piaski – to nic innego jak następne źródło. Woda przesącza się przez piasek sprawiając wrażenie jakby się gotował.

Wracamy ścieżką po drugiej stronie potoku. To był krótki, ale niezapomniany spacer.

Popołudniu idziemy do parku miejskiego. Dziewczyny spacerują, a ja szybko odbieram bilety na zarezerwowany wcześniej spektakl w biurze Tamaki Maori Village. Samo przedstawienie odbędzie się za 1,5 godziny w „wiosce” za miastem. W oczekiwaniu na transport spacerujemy po Government Gardens. Pewnie poszlibyśmy do pobliskiego Rotorua Museum, ale po trzęsieniu 14.11.2016 jest zamknięte.

W końcu dostajemy przewodnika i jedziemy do „maoryskiej wioski”. Przewodnik po drodze opowiada o wspólnocie Maorysów, zyskach ze sprzedaży energii cieplnej i fundacji wspierającej wyższe studia dla dzieci z okolicy. Po 30 minutach jesteśmy na miejscu i razem z pozostałymi – a jest na oko ze 200 osób! – uczestniczymy w ceremonii powitania przez „wodza”. „Wódz” akceptuje naszą grupę i możemy wejść do wioski i od razu dzielimy się na zespoły po 30-40 osób, z których każdy przechodzi przez różne stanowiska „zdobywając” umiejętności. Jest nauka tańca Haka, machanie kulkami poi, trochę historii Maorysów, instrukcja budowy i korzystania z pieca Hangi, machanie włócznią itp. Haka nie wychodzi nam co prawda tak dobrze, jak tym Panom tutaj, ale chęci są.

A potem za tańce – już na estradzie - biorą się zawodowcy i wychodzi, że daleka droga przed nami :-)

Wreszcie posiłek – oczywiście z pieca ziemnego. Zjadłem, ale bez rewelacji - najsmaczniejsze były warzywa.

Za oknami noc, impreza dobiega końca. Zaraz znowu wejdziemy do autobusów i rozjedziemy się po hotelach. Na pożegnanie załoga obsługująca cały event śpiewa i tańczy. Nie złapałem za aparat i żałuję, bo melodia fajna i chwytało za serce…

Ale to jeszcze nie koniec – już w autobusie nasz Przewodnik (skubany! Cały czas coś nucił pod nosem, więc można się było tego spodziewać) wydusza z każdej rodziny chociaż po jednej zwrotce utworu w ich narodowym języku – śmiechu jest sporo.

  • P2150944
  • P2150938
  • P2150948
  • P2150949
  • P2150953
  • 20170214 225552
  • 20170215 103603
  • 20170215 103727
  • P2150967
  • 20170214 223740
  • P2150956
  • P2150957
  • P2150955
  • P2150954
  • P2150969
  • P2150970
  • P2150984
  • P2150968
  • P2150980
  • 20170214 233026
  • P2150988
  • P2150990
  • P2150996
  • 102 0180
  • 102 0190
  • 102 0193
  • Vlcsnap 2018 01 08 20h12m58s156
  • Vlcsnap 2018 01 08 20h19m19s108

Dzień zaczyna się powoli, bo za oknem gęsta mżawka, a nam się fajnie siedziało w Roturoa. Ale trzeba się ruszyć, bo na 10:30 musimy być na przystani nad rzeką Waikato. Tam czeka nas przejażdżka łodzią z napędem strumieniowym, a potem kąpiel w gorącej wodzie ze źródeł geotermalnych. Na szczęście mamy wodoodporny aparat. Łódka wygląda jak na zdjęciu poniżej.

A ponieważ dzisiaj pada (i to coraz mocniej – a deszcz przy tej prędkości to odczucie jak grad) to dostajemy dodatkowe płaszcze. 

Nasz Przewodnik/Kierowca to prawdziwy Szatan. W drodze do gorących źródeł na każdym postoju robi dłuższy wykład o historii regionu, pokazuje ukryte w skałach jaskinie, ale nawet jakby nic nie mówił, to i tak byłbym pod wrażeniem. Łódka miejscami zasuwa jakieś 80km/h i ciężko złapać oddech w deszczu. Z góry przepraszam za jakość zdjęć, ale to kropelki wody z deszczu i rzeki.

Dopływamy do małej zatoczki nieźle już zziębnięci. Przewodnik każe zostawić tu wierzchnie okrycia. Wyskakujemy z łódki i… zaskoczenie – woda jest całkiem przyjemna, a im dalej idziemy strumieniem, tym się robi cieplejsza! Wchodzimy pomiędzy skały – nie na darmo nazywa się to „squeeze”. Woda w strumieniu paruje, dookoła wszędzie ciepła mgła… Dochodzimy do małej groty, w środku której jest wodospad z przyjemną, gorącą wodą. Wchodzimy po 2-3 osoby. Jest mega przyjemnie!

Chwilę jeszcze taplamy się razem z Szatanem w strumieniu i wracamy do łodzi. A on w drodze powrotnej postanawia nam pokazać, że szybkość to nie wszystko. Przepływa przez miejsca, gdzie ciasno miałby kajak, atakuje brzegi i odbija w ostatnim momencie, no i oczywiście kręci „bączki”.

Nie mam z powrotu żadnego zdjęcia – kurczowo trzymałem się poręczy. Znalazłem w sieci filmik gościa, który z jakiegoś powodu się nie trzymał (albo tylko stopami) – dość dobrze pokazuje, o co chodzi.

Wróciliśmy do przystani, przebraliśmy się w suche ciuchy i jazda. Następny punkt programu – wodospad Huka. Wodospad na najdłuższej rzece Nowej Zelandii (Waikato – ponad 400 km długości) jest niezwykły nie z powodu wysokości z jakiej spada woda, bo to tylko ok. 10 metrów. Niesamowita jest masa wody, która wypłynąwszy z jeziora Taupo szerokim początkowo na 100 metrów korytem musi sforsować „kanion”, który ma tylko 15 metrów szerokości więc woda kotłuje się, przewala, przyspiesza i w końcu z hukiem przewala przez skalny próg. Różne źródła podają różne wartości, ale to pomiędzy 200 a 300 m3 na sekundę – i to widać, słychać i czuć!

Przez następne 2 godziny jedziemy w stronę miejscowości National Park. Jeśli mieliśmy jakieś nadzieje, że zobaczymy szczyt Ngauruhoe (wszyscy tu mówią Mt Doom), który „zagrał” tolkienowską Górę Przeznaczenia, to nisko wiszące chmury nie zostawiają złudzeń. Zresztą ciągle pada. Dopiero pod wieczór chmury się rozchodzą i pokazuje nam się główna atrakcja okolicy. Zasypiamy pełni nadziei na jutro.

  • P2161058
  • P2161077
  • P2161080
  • P2161097
  • P2161099
  • P2161114
  • P2161133
  • P2161140
  • 20170216 193841

Lało całą noc. Nad ranem już tylko mżawka, ale i tak wiadomo, że nie wyjdziemy, bo woda płynie po ulicach. Rzut oka za okno – chmury ścielą się po ziemi, widoczność słaba, a prognozy mówią, że na szczycie jeszcze wieje. Deszczowo zresztą ma być przez cały dzień.

Miało być całodniowe wyjście w góry, więc niczego nie miałem zaplanowanego „na zapas” (no – w sumie to jest parę opcji, ale wszystkie na wolnym powietrzu czyli też potrzebujemy pogody). Muzeów również w okolicy jakby niedostatek.

Dodatkowo dobija nas fakt, że ciuchy z poprzedniego dnia zupełnie nie wyschły, a obiekt w którym nocowaliśmy (Pipers Lodge) ma salę do gry w automaty, ale suszarni już nie.

Ruszamy. Pogoda pod psem. Jest tak szaro, że zauważamy wiadukt Makatote dopiero jak go mijamy. Nie ma gdzie stanąć, więc jedziemy dalej, przez góry w stronę Wanganui. Tam szybki obiad. Chcieliśmy trochę pokręcić się po mieście, ale nadal leje. Przestaje podać dopiero pod Levin gdzie mamy następny nocleg. Jest 15ta – nigdy nie przyjechaliśmy jeszcze tak wcześnie na kwaterę.

Żebyśmy nie mieli wątpliwości, iż to nie jest nasz najlepszy dzień pod wieczór źle ustawiam suszarkę typu „farelka” i wypalam dziurę w wykładzinie. W suszarce nie wypalam dziury, bo niemal natychmiast odmawia posłuszeństwa. Wrrr… Z ciężkim sercem idę do gospodarza i mając nadzieję, że nasza polisa to obejmuje wyjaśniam, o co chodzi. Pooglądawszy dziurę i suszarkę Ian oznajmia, że w sumie to „no problem” i żebym się nie przejmował.

Rano, już przy wymeldowaniu jeszcze raz wracam do tematu i chcę mu zwrócić chociaż za suszarkę, ale macha ręką twierdząc, że i tak była stara i znowu „no problem”.

Obiecuję sobie, że kiedyś też zrobię komuś „no problem” i niech dobra karma krąży.

  • P2171149
  • P2171153

Nie nastawialiśmy się na oglądanie miast. Zbiórkę na przystani promowej mamy jednak dopiero o 12:30, a jest w stolicy jedna rzecz, którą chcemy zobaczyć – Te Papa Tongarewa to muzeum pokazujące najróżniejsze oblicza Nowej Zelandii. Jest bezpłatne (płatny jest tylko parking) i czynne od 10:00, więc musimy się śpieszyć ze zwiedzaniem.

Z niezrozumiałych względów największym zainteresowaniem (najdłuższe kolejki) cieszy się wystawa o kampanii pod Gallipoli, gdzie w czasie I Wojny operowały znaczne oddziały Nowozelandczyków. My zaczynamy od ekspozycji pokazującej rośliny i zwierzęta regionu. Osobliwe wrażenie robi zwłaszcza olbrzymia kałamarnica w całości eksponowana pod szkłem.

Piętro wyżej jest sala poświęcona geologii. Można zobaczyć jak przemieszczały się płyty tektoniczne i co czeka Nową Zelandię w przyszłości. Jest też „pokój trzęsień” pozwalający odczuć – mam nadzieję, że pierwszy i ostatni raz – jak to jest gdy ziemia drży.

Ciekawie też wygląda dział poświęcony migracjom i osadnictwu – od tych najdawniejszych (okazuje się, że Nowa Zelandia jest jedną z najpóźniej zasiedlonych krain Ziemi; później nawet niż Wyspa Wielkanocna!) do tych bardziej współczesnych.

Pamiętacie jak pisałem, że urzędnik po przylocie sprawdzał nam czystość podeszwy w butach? Tu jest specjalny pokój stylizowany na kajutę statku. Okazuje się, że w pozornie nieszkodliwych i „zwykłych” przedmiotach mogą ukrywać się organizmy mogące mieć wpływ na lokalne rośliny i zwierzęta.

Temu samemu służy stojąca ciut dalej interaktywna gra. Jesteś kolonizatorem nowego lądu i możesz wybrać 3 (z kilku) „użyteczne” stworzenia, z którymi pojedziesz na wyspę. Dzieciom (i niektórym dorosłym jak widzieliśmy także) chwilę zajmuje zrozumienie, że nie ma dobrej kombinacji stworzeń – co by się nie przywiozło, to ma to katastrofalne skutki. Trudno o lepiej działające na wyobraźnię wytłumaczenie czym jest równowaga w przyrodzie. No, może jeszcze sala, w której zgromadzono długie, ręczne piły.

Ze ścian patrzą na nas uśmiechnięci pilarze uwiecznieni na starej fotografii na tle lasu drzew kauri, a my wiemy, że nie ma już ani ich, ani tych drzew za ich plecami…

Nam najbardziej podobała się niewielka i niepozorna salka „Golden Days” pokazująca ważne dla Nowej Zelandii momenty w konwencji ożywającego w nocy sklepu ze starociami.

Schodząc z wyższych pięter ze zdziwieniem zauważamy, że kolejka przed salą „wojenną” jeszcze się powiększyła.

Trudno – my musimy już jechać na prom.

Przy wjeździe do portu pokazuję mail z wypożyczalni, dostaję jakieś 3 drewniane „listewki” w różnych kolorach (potem okazuje się, że to taki bilet postojowy) i jedziemy zająć miejsce w kolejce pojazdów na pirsie. Pan sterujący ruchem stara się, żeby odstępy między pojazdami były jak najmniejsze. Po jakiejś godzinie ten sam Pan zręcznie zawiadując trzema kolumnami pojazdów równocześnie „upycha” nas na promie. Bardzo się obawiałem tego manewru, ale okazuje się to mniej skomplikowane niż parking wielopoziomowy.

Jeszcze tylko bierzemy ciepłe ciuchy (zamierzam trochę czasu spędzić na pokładzie, a pogoda jest średnia – chmury nisko i wieje), bo w trakcie rejsu nie będzie można schodzić do pojazdów.

Wypływamy z opóźnieniem. Mimo, że w linii prostej między wyspami jest mniej niż 30 km, to rejs trwa ponad 3 godziny – do przepłynięcia mamy prawie równo 100 km – z tego jakieś 45 po otwartym oceanie. Czemu o tym piszę? Bo początkowo prawie wcale nie buja. To zatoka Wellington i gdyby nie wiało, to byłoby całkiem przyjemnie. Pogoda zresztą niektórym wcale nie przeszkadza – dość długo mamy towarzystwo w postaci skuterów wodnych – zawracają grubo po wyjściu z zatoki. Następne 90 minut jest paskudne – fala robi się odczuwalna, a że nie ma co oglądać, to nawet najwytrwalsi schodzą pod pokład, co tylko pogłębia niemiłe wrażenie. Na szczęście można siąść przy oknie, albo pooglądać telewizję, albo… coś zjeść :-)

Na szczęście ten fragment mija i najpierw widać ląd z daleka, a potem już całkiem blisko i wpływamy w zatokę królowej Charlotty.

Prom manewruje. Widoki są takie, jak na zdjęciach.

Tutaj też – w tzw. „samym środku niczego” prawie od razu spotykamy najpierw łódkę, a potem w ogóle „posiadłość z widokiem”. Ale poza w/w oznakami życia jeszcze dłuuugo jest pusto i jedynymi śladami obecności człowieka są pływające (a może dryfujące??) farmy rybne.

Do przystani dobijamy po 17tej. Jeszcze tylko wyjazd z promu i oficjalnie będziemy na wyspie południowej! Ale ten wyjazd dłuży się i dłuży.

Kiedy w końcu jesteśmy na stałym lądzie wszyscy dochodzimy do wniosku, iż atmosfera na pokładzie nie sprzyjała konsumpcji i jesteśmy strasznie głodni. Ponieważ Picton jest malutkie, to jedziemy na kolację do trochę większego Blenheim. Jest sobota wieczór, więc nie powinno być problemu ze znalezieniem czegoś czynnego o tej porze.

No – nie powinno, ale jest. Miasto wygląda na wyludnione. Parkuję w czymś, co według nawigacji powinno być Centrum. Widzę trzy knajpki, ale zamknięte. Chętnie bym kogoś zapytał o drogę, ale… nikogo nie widać w zasięgu wzroku! Robi się trochę nierealnie. Nareszcie z bramy obok wychodzi gość o wyglądzie dostawcy pizzy, więc go pytam i… 10/10! Pizzeria jest właśnie w tej bramie na piętrze - chyba wszyscy się tu znają, bo kompletnie nie ma logo, szyldu, NIC.

Kiedy kończymy jeść jest przed siódmą – niby nic wielkiego, ale do Westport mamy 260 km. No nic. Wciskam gaz i jedziemy.

Kiedy wcześniej patrzyłem na mapę, to zastanawiałem się jak ta droga będzie wyglądać.

Normalnie główną trasą na południe jest „1” – to na wschodnim wybrzeżu najszybsze połączenie w kierunku na Christchurch i dalej, ale po trzęsieniu ruch tam był wciąż ograniczony.

Czytałem też ostrzeżenia drogowe: że na trasach alternatywnych mogą być korki, że będzie duży ruch, że ciężarówki itp. A tak dla jasności – w sumie to jest taki kawałek (za Kawatiri - przez następne 45 km) gdzie droga „alternatywna” jest JEDYNYM połączeniem lądowym pomiędzy północną częścią wyspy a południem.

No dobra – nie będę nikogo dłużej trzymał w napięciu – jedziemy kompletnie pustą drogą.

Na całej trasie widzimy może ze 4 auta. W międzyczasie zapada zmrok, ale to nawet dobrze – po światłach widać czy coś jedzie z przeciwka (a raczej – czy nie jedzie!) nawet lepiej niż za dnia.

Całą drogę „robię” w 3,5 godziny. Strachy na lachy 
  • P2181162
  • P2181166
  • P2181167
  • P2181178
  • P2181195
  • P2181202
  • P2181203
  • P2181221
  • P2181262

Już o tym było, ale na zachodnim wybrzeżu jesteśmy, bo wschodnie jest nieprzejezdne. Skorzystamy z tego „objazdu” i postaramy się zobaczyć po drodze wszystko co fajne.

Zaczynamy od kolonii fok pod Westport – jedziemy kilka kilometrów za miasto do zatoki Tauranga. Sama zatoka i jej otoczenie jest bardzo malownicza.

Ale temu, co robią małe foki można się przyglądać długo i kompletnie się nie nudzi.

Nurkują, piszczą, ganiają się i chowają, a stare leżą na skałach – najlepiej w promieniach słońca i patrzą na to znudzone… A my patrzymy ze specjalnej „ambony” na to wszystko – kto patrzy na nas? Nie wiem.

W drodze na parking mijamy słupek z drogowskazami.

Wtedy myślę, że do Wrocławia musi stąd być podobna odległość jak do Rzymu, ale już w domu sprawdzam, że jednak Rzym jest prawie 500 km bardziej oddalony…

Przed Charleston już z daleka widzimy baner zachęcający do zwiedzania kopalni złota. Nie udało nam się zwiedzić kopalni w Waihi – musimy spróbować tutaj! Oczywiście porównania pomiędzy tymi obiektami nie ma żadnego, bo tamta jest odkrywkowa, dość „nowa” i olbrzymia, a tu jest obiekt malutki, z kilkoma chodnikami i uroczo staroświecki. Ale jest w nim moc zaklęta we wciąż widocznych oznakach ludzkiej walki z przyrodą. I zwycięstwa w tej walce przyrody, która z łatwością zabiera na powrót co swoje.

Znów jest niedziela, więc myślimy, że pewnie znowu gdzieś będzie lokalny targ – jest niedaleko Fox River, ale marny w porównaniu do tego z Coroglen sprzed tygodnia.

Zatrzymujemy się w Punakaiki Tavern na wczesny obiad i tam za jednym zamachem dowiaduję się kilku rzeczy o sobie i swoim marnym życiu:

Po pierwsze – nic w życiu nie osiągnąłem jeśli nie zdobywałem dzikiego zachodu (albo chociaż dzikiego południa – patrząc z perspektywy Kiwi);

Po drugie – jeszcze jest dla mnie szansa. Wystarczy, że od tej pory zacznę przestrzegać kilku prostych zasad, które – mając na uwadze moje przyszłe szczęście – wywiesili w formie plakatu właściciele tej knajpki;

Po trzecie – w nagrodę może mnie czekać coś lepszego niż 2 żywe rumaki, bo cała kupa mechanicznych. I wcale nie jest prawdą, iż aby poczuć wiatr we włosach konieczne są włosy!

A skały naleśnikowe wyglądają – no, jak naleśniki – tylko takie dopiero czekające na zawinięcie…

Ścieżka poprowadzona między skałami tylko z pozoru wygląda na krótką. Tu fotka, tam fotka i spędzamy tu prawie 1,5 godziny. Ale warto. Wieje wiatr od Morza Tasmana i każda fala rozbijająca się o skały zostawia po sobie pióropusz wodnej mgły.

Potem spory kawałek jedziemy wybrzeżem, widzimy tą mgłę próbującą wysadzić desant na ląd ale jakoś nikt nie pomyśli o zdjęciu.

A potem pstryk – i wjechaliśmy w góry. Droga wznosi się łagodnie, ale stale. Najpierw jest zielono i z mnóstwem wodospadów, a potem coraz bardziej skaliście – takie świętokrzyskie gołoborza, tylko bardziej nachylone, większe i w ogóle „bardziej”

Jakoś trzeba było poprowadzić tędy drogę i czasem efekt jest taki, że warto przystanąć…

Za moment najwyższy punkt, czyli właśnie Arthur’s Pass. I dobrze, bo właśnie dogoniliśmy wielką ciężarówkę i prędkość nam siadła, a wyprzedzić nie ma jak.

Po drodze mijamy ponad 100 metrowy wodospad Devils Punchbowl – widać go z drogi, ale jest późne popołudnie i decydujemy, że to nam wystarczy.

Za to zatrzymujemy się na kawę i pyszne ciacho z orzechami makadamii. Liczymy, że zobaczymy papugi Kea, które podobno wyspecjalizowały się w porywaniu różnych drobiazgów, ale niestety ich nie widać.

No, w każdym razie do czasu, aż wychodzimy przed lokal – jedna siedzi centralnie nad nami na dachu i próbuje się dobrać do uszczelnienia kalenicy. Potem dostojnie się wypina do nas tyłkiem i odlatuje.

A nam zostaje tablica informacyjna

Chcemy przed wieczorem zdążyć do Christchurch, więc się zbieramy. Po drodze jest jednak coś, czego nie mam na liście „must see”, ale żona z córką zaczynają się głośno zastanawiać czy te skały po prawej, które właśnie mijamy, to nie grały przypadkiem w którejś części Trylogii?

Nie wiemy.

Ale wyglądają fantastycznie i – jakkolwiek to dziwnie zabrzmi – emanuje od nich spokój. Przestaje nam się spieszyć. Tylko chodzimy i oddychamy głęboko.

Do Christchurch dojeżdżamy późno. Córka „wierci mi dziurę” że ma ochotę na Fast Fooda. Łamię się i jedziemy we dwójkę do KFC. I jak się potem okazuje, jest to najdalej od naszego domu oddalony na Ziemi punkt, w którym jesteśmy.

  • P2191289
  • P2191293
  • P2191315
  • P2191296
  • P2191307
  • 102 0253
  • 102 0254
  • P2191341
  • P2191353
  • P2191369
  • 102 0257
  • P2191388
  • P2191387
  • P2191400
  • P2191406
  • P2191411
  • P2191421
  • P2191426
  • P2191467
  • P2191469
  • P2191470
  • P2191488
  • P2191499
  • P2191511
  • 20170219 061412

Wstajemy wcześnie, bo 450 km przed nami do następnego noclegu. Ale jak już tu jesteśmy, to chociaż na chwilę wpadniemy do Centrum.

Trzeba przyznać, że miasto nie wygląda dobrze, ale też miało wyjątkowego pecha do trzęsień. Seria czterech dużych wstrząsów  2010-2011 (przy czym „wstrząs” to czasem nawet kilka tysięcy osobnych incydentów) uszkodziła wiele budynków. W Centrum dużo jest sterczących kikutów po wyburzonych obiektach, pracują dźwigi i koparki, a w porze śniadaniowej w barze więcej jest klientów ściskających pod pachą kask niż turystów.

Smutny jest widok Katedry czy wciąż pustych miejsc po wcześniej wyburzonych domach. Ale jakby dla przeciwwagi widać też różne „działania umilające” – czasem są to fajne graffiti, a czasem jakieś „durnostojki”.

Fajnie wyglądają kamieniczki na New Regent Street, a tramwaj wjeżdżający do Centrum Handlowego Cathedral Junction i mający tam przystanek, to kolejna okazja do zdjęć.

Nawet wszechobecni budowlańcy wyglądają jakby wracali z imprezy, a nie z placu budowy.

Niestety nie będziemy mieli miłych wspomnień, bo na parkingu czeka na nas mandat. Źle zinterpretowałem tabliczkę informującą, że nie płaci się za godzinę (to się nazywa życzeniowe podejście do cennika) tylko – jak się okazało - za cały dzień. Zamiast 4 NZD musimy zapłacić 60! A mówili mi, żeby zainwestować w naukę języków :-)

Ruszamy w drogę. Pierwszy przystanek na trasie mamy nad jeziorem Tekapo. Jest tu – podobnie jak w Rotorua nad brzegiem - mały kościółek (pod wezwaniem Dobrego Pasterza), ale inaczej niż tam, tutaj przewalają się całe autokary turystów i atmosfery nie ma.

Dlatego lepiej jest znaleźć inne, ciut bardziej ustronne miejsce - jest kilka na trasie ciut wcześniej.

Pół godziny później jesteśmy już nad następnym jeziorem – Pukaki jest kryształowo-błękitne. No i na jego drugim końcu pyszni się najwyższy szczyt Nowej Zelandii czyli Mt. Cook. Stoimy zafascynowani widokiem…

Jeszcze kawałek dalej jest Omarama Clay Cliffs – ze znalezionych w sieci zdjęć wyglądało, że to niezwykła formacja skalna. Decydujemy się odbić z głównej drogi w jej kierunku licząc na fajne ujęcia. Najpierw długo toczymy się żwirową drogą z mocnym efektem tarki, więc przy prędkości 20 km/h przejechanie nawet tylko 5 kilometrów jest próbą cierpliwości. Uiszczam drobny datek do puszki przyczepionej do płotu szanując, że ktoś pozwala mi jechać po swoim prywatnym terenie. Potem jeszcze odcinek „żwirówką”, parking, kawałek po takim samym żwirze piechotą pod górę i…

…i tyle. Chodzić nie ma za bardzo gdzie, bo skały ostre i błyskawicznie stają dęba przechodząc w prawie pionowe iglice.

Wracamy do auta wiedząc, że przed nami następne 20 minut tarki – jak ktoś jest w pobliżu i ma ochotę to OK., ale oczekiwaliśmy więcej...

Ładne są natomiast widoki na dolinę po drugiej stronie rzeki.

Do Wanaki wtaczamy się wczesnym wieczorem. Po kolacji idziemy nad… Tak – nad następne jezioro!

Jest pięknie, cicho i spokojnie. Łapię ostatnie promienie słońca w chmurach, bo za moment będzie zupełnie ciemno.

To był najdłuższy przejechany przez nas dzienny odcinek i właściwie to prawie ostatni. Jutro kawałeczek z Wanaki do Queenstown – tam zostaniemy przez 2 dni aż do wylotu do Auckland.

  • P2201557
  • P2201580
  • P2201573
  • P2201570
  • P2201586
  • P2201604
  • P2201606
  • P2201634
  • P2201652
  • P2201666
  • P2201667
  • P2201668
  • 102 0286

Rano ruszamy z Wanaki w stronę Cardrony – chcemy zobaczyć „stanikowe ogrodzenie”

Potem jeszcze jest przejazd przez góry z trudnym – jak mówią, a czego nie chwaląc się, wcale nie rozumiem – zjazdem do Arrow Junction.

Zbaczamy kilka kilometrów do Arrowtown. Malutkie domki chińskich kopaczy zatrudnionych przy wydobyciu złota uświadamiają jak niedawno warunki życia były tu zupełnie inne.

Jedziemy do hotelu, bo na popołudnie mamy zarezerwowany lot + rejs po Milford Sound, ale czeka nas zawód – pogoda nie jest dobra i loty są odwołane. Nie przeniesione, tylko właśnie odwołane!

Próbuję coś ponegocjować z Panią z milforflights – może uda się zapisać na listę rezerwową na jutro?, Może ktoś zrezygnuje? No, jest szansa, ale niczego nie obiecują.

Na poprawę humoru najpierw „idziemy w miasto” – to takie BARDZO ekskluzywne Krupówki, a potem decydujemy, że lody na pocieszenie to za mało i wykupujemy za jakieś kosmiczne pieniądze wjazd gondolą Skyline wraz z czymś co nazywa się LUGE. Na plakacie wygląda cool – jak gokart, ale jak się tym jeździ?? Będziemy się przyglądać, jak to działa na górze. Na razie czeka nas wjazd kolejką linową.

Na górze jest platforma widokowa – to dla kompletnych wapniaków.

Twardziele pójdą skoczyć na bungy, jeszcze więksi twardziele ubrani w kask i zbroję z licznymi ochraniaczami zjadą z góry „rowerem”, który bardziej przypomina lekki czołg.

Na potrzeby tej opowieści przyjmijmy, że LUGE jest czymś pośrednim między bungy, a platformą widokową. Nie, no żartuję. Dostajesz rodzaj niskiego wózka na kółkach i z drążkiem. Jak go puścisz, albo pociągniesz za mocno do siebie to hamujesz. Wózek jedzie tylko jak drążek jest w odpowiedniej pozycji. I to wszystko – reszta to czysta grawitacja. Poza tym obsługa przy pierwszej jeździe robi krótki trening i kieruje na tor dla początkujących. No i jest super!

A właściwie byłoby, gdyby nie kompleksy, których się nabawiłem. Pierwszy zjazd – wiadomo, wolno, niepewnie i bardziej „na dwójce”. Przy drugim na sąsiednim wózku siadł dziadunio na oko 75-80. Ruszyliśmy razem i oczywiście byłem pierwszy. A potem on poprawił kask co mu spadał na oczy i tyle go widziałem! Chciałem się jakoś zrehabilitować, ale mieliśmy 8 zjazdów na 3 osoby, a i żona i córka bardzo chciały jechać, więc schowawszy ambicję do kieszeni stanąłem przed samą metą i robiłem im za fotokomórkę.

Kręcimy się jeszcze trochę po mieście, ale na rejs po jeziorze jest już za późno, a do Glenorchy planujemy skoczyć następnego dnia.

Idziemy szybko spać licząc, że może pogoda nad Milford Sound się poprawi.

Rano szybkie śniadanie, i… TAK! Dzwonią z milforflights czy nadal jesteśmy zainteresowani, bo mają miejsca na lot o 10:00

Szybko potwierdzamy. Mamy być gotowi na przyjazd busa za 15 minut. Potem, już w busiku okazuje się, że prawie cały skład to „spadochroniarze” z dnia wczorajszego. Przypadek?

Wjeżdżamy na lotnisko, płacimy i szybko dzielą nas na 9-osobowe załogi samolotów. Nasza maszyna wygląda jak na zdjęciu.

Zajmujemy miejsca, kołowanie, start, wznosimy się wolno. Jest dużo głośniej niż w dużym samolocie i potrafi też mocniej zatrząść. Najpierw lecimy nad jeziorem Wakatipu. Potem skręcamy i mamy jakąś potężną dolinę po lewej, a szczyt – obstawiam Mount Christina - na wprost (widok przez przednią szybę!).

Teraz pora na moje ulubione zdjęcie – czyli idealnie okrągła tęcza + cień naszego samolociku w środku.

W dole już widać lotnisko, port i kilka domów – ot i cała miejscowość! Ale żeby wylądować pilot leci do końca zatoki, zawraca i stopniowo tracąc wysokość ląduje łagodnie na lotnisku. Starał się bardzo, ale córka i tak jest zielona, a i ja nie czuję się pewnie.

Do rejsu jest parę minut, które wykorzystujemy, żeby dojść do siebie. Z krzaków wychodzi jakiś ciekawski, mały ptaszek – czyżby Weka?

Wychodzimy z portu. Wieje, ale to dobrze, bo na otwartym górnym pokładzie dość szybko dochodzę do siebie. Stateczek jest dość mały, ale to akurat zaleta – zabiera mało ludzi i nie jest ciasno.

Przygotowując się czytałem, że w Nowej Zelandii są fiordy – teraz widzimy je na żywo. Prawie pionowe ściany opadające wprost do zatoki, bujna roślinność, chmury i ścielące się mgły, no i wodospady – setki mniejszych i większych. Podobno jest to miejsce w największą w kraju (i  jedną z największych na Świecie) ilością opadów – to widać!

Poza przyrodą nieożywioną mamy też ożywioną. Pingwinów i delfinów niestety nie spotkaliśmy, ale są oczywiście foki.

Nasza łódź wypływa na otwarty Ocean (dla niepoznaki nazwany Morzem Tasmana) i natychmiast to czuć, bo zaczyna bujać.

Schodzę pod pokład żeby zamienić dwa zdania z dziewczynami i to jest błąd! Mój błędnik stwierdza, że już dziś dużo przeżył i ma dość, co objawia się uczuciem: „najchętniej bym się położył na podłodze, ale nie da się tam leżeć bez trzymanki”.

W sumie, to nawet lepiej, bo wodospad Stirlinga i Lady Bowen mamy już uwiecznione, a kapitan specjalnie dla chętnych wpływa pod jeden z mniejszych wodospadów (woda lodowata!) i kto się nie schował, ten jest kompletnie mokry.

Wracamy. Jeszcze tylko fotka Mitre Peak, bo wygląda imponująco i… trzeba się przygotować na lot powrotny. Tym razem to dziewczyny mają lepszy widok, więc łapią kilka fajnych ujęć.

Nie wiem jak inni, ale ja wychodzę z samolotu z mocnym postanowieniem, że „to ostatni raz”. Ale warto było do cholery!

W nagrodę za dzielność uznajemy, że należy nam się coś specjalnego i idziemy do najsławniejszej tutejszej (ale tylko miejscem, bo sławą sięga duuużo dalej) burgerowni – Fergburgera.

Nie obejdzie się bez kolejki przed wejściem, ale na szczęście idzie to zadziwiająco sprawnie. Jedyny kłopot jest taki, że jest mało miejsc w środku, a stoliki przed lokalem są w stosunku do ilości gości wręcz symboliczne. Nic to. Zamawiamy, czekamy i dostajemy. Przez brak rozeznania co do wielkości porcji zamówiliśmy 3 burgery + frytki i dodatkowo krążki cebulowe.

Pamiętacie „ I choćby przyszło tysiąc atletów, i każdy zjadłby tysiąc kotletów…”? Tak się właśnie czujemy w połowie buły. Nie jestem fanatycznym miłośnikiem mięsa mielonego w pieczywie przebitym patyczkiem, ale przyznać trzeba iż to jest bardzo smaczne. Podobnie jak krążki cebulowe. O frytkach nie powiem nic, bo zmieściłem może 5…

Dziewczyny podobnie.

Wychodzimy najedzeni i z poczuciem, że KONIECZNIE trzeba to teraz gdzieś „spalić”. Idziemy do ogrodu botanicznego położonego malowniczo na półwyspie. No, może „idziemy” to nie jest dobre słowo – niech będzie, że dostojnie przemieszczamy się wzdłuż wybrzeża. Spacer nam dobrze robi ale trzeba powoli wracać. Nasza wyprawa zaraz się kończy, a musimy się jeszcze spakować.

  • 102 0304
  • P2211692
  • 102 0306
  • P2211715
  • P2211723
  • P2211732
  • P2211783
  • P2211784
  • P2211778
  • P2211721
  • P2211759
  • P2221794
  • P2221802
  • P2221809
  • P2221807
  • P2221812
  • P2221820
  • P2221818
  • P2221827
  • P2221913
  • P2221876
  • P2222006
  • P2221998
  • P2222012
  • 20170222 134325
  • 20170222 135233
  • 20170222 135936
  • 20170222 140901
  • 20170222 160533
  • 20170222 171259

Po śniadaniu odwożę dziewczyny na lotnisko, a sam oddaję samochód w wypożyczalni – nawet go nie oglądają. Do lotniska mam 500m i z przyjemnością robię sobie spacer.

Sam start dostarcza niezłych wrażeń, bo ze względu na położenie lotniska maszyna prawie od razu musi się wzbić manewrując między górami. Lot trwa ponad godzinę, ale lecimy prawie dokładnie nad lodowcami Fox Glacier i Franz Josef.

W trakcie lotu nie wolno co prawda używać telefonu. Jestem offline, ale GPS jest kompletnie pasywnym systemem – sprawdzam więc gdzie jesteśmy i z jaką prędkością lecimy.

Jeszcze tylko jeden kłopot – wylądowaliśmy w Auckland na lotnisku krajowym, a odlot mamy z międzynarodowego. Ponieważ trwają jakieś przebudowy, to posłusznie „podążamy za białym królikiem” czy co tam jest namalowane na chodniku wyznaczając drogę pomiędzy terminalami.

Bagaże siup do przechowalni i możemy ruszać w miasto. Nadal uważam, że cena jaką pobiera SkyBus za przejazd z lotniska do Centrum to jakieś nieporozumienie, ale fakt - taksówką byłoby drożej.

W pewnym momencie – już w mieście – kierowca oznajmia, że dalej nie jedzie i wysadza wszystkich gdzieś na wysokości Ratusza. Jesteśmy na Queen Street, którą i tak chcieliśmy zobaczyć - nie ma rady – idziemy do portu „z buta”. Mamy wielką ochotę na lody w Giapo (bardzo ją reklamuje Kuba z trampkówwpodróży), ale akurat trwają przenosiny w nowe miejsce – kolejna rzecz do zrobienia następnym razem. Co do Danki i Kuby – mieliśmy wstępne zaproszenie od Nich na wspólne piwo, ale nasze dziecko coś nam marudzi dzisiaj, więc wpadamy tylko na chwilę do portu, jemy coś i postanawiamy wracać na lotnisko. I tu zagadka – gdzie jest przystanek? To znaczy – gdzie jest „nasz”, na lotnisko? Kręcimy się i pytamy kilka osób, ale okazuje się, że 4 na 5 to turyści tak jak my, a te ostatnie 20% bardzo by chciało pomóc, ale nie ma pojęcia.

W końcu trafiamy. Najwyższy czas. Zbliża się wieczór. Lot mamy zaraz po północy. Jednak duże miasta nie są dla nas...
  • P2232021
  • Screenshot 2017 02 23 13 32 33
  • 20170223 050255
  • 20170223 050940
  • 20170223 053552

24.02.2017 – dzień 14 czyli duży odlot

Spaliśmy prawie cały lot (10,5 godziny) zmęczeni wcześniejszymi przygodami. Ale dzięki różnicy czasu jest dopiero 7 rano, a następny lot mamy dopiero około 14tej. Trzeba to jakoś wykorzystać!

Trzeba przyznać, że linie Singapore Airlines mają sporo pomysłów, żeby ich pasażer poczuł się dopieszczony. Jednym z nich jest np. wycieczka po mieście dostępna dla wszystkich, których przesiadka jest na tyle długa (minimum 6 godzin), iż pozwala na załatwienie formalności i zostaje jeszcze zapas na ewentualne korki. Znajduję stoisko „Free Singapore Tour” gdzie można się zapisać.

Dostajemy przewodniczkę, która po wojskowemu formuje grupę i informuje, że za narkotyki (przemyt, posiadanie) grozi śmierć.

Jeszcze tylko wypełniamy deklarację wjazdową, patrzymy w obiektyw jakiejś maszyny (skanuje nam siatkówkę czy co?) i autobusem ruszamy w miasto.

Po drodze przewodniczka mniej więcej tyle samo czasu poświęca opowiadaniu ciekawostek o Państwie-Mieście co i różnym zakazom. Dowiadujemy się, że po autobusie chodzić nie wolno, wstawać nie wolno, robić zdjęć mieszkańcom nie wolno (to akurat, w przeciwieństwie do wcześniejszych zakazów rozumiem bardzo dobrze).

A ponieważ atrakcje na trasie są to z lewej, to z prawej, przewodniczka doradza, żeby w miarę możliwości pary siadały po przeciwnych stronach! Ewentualnie ona może na prośbę turysty zrobić zdjęcie, bo pamiętacie? – wstawać nie wolno.

Miasto z okien autobusu wygląda na zadbane i z dobrą komunikacją drogową, ale aut też jest sporo. Pewnie w godzinach szczytu szybciej przemieszczać się metrem…

Pierwszy przystanek – Marina Bay. Przewodniczka wyciąga tekturowy przedszkolny zegarek do nauki godzin i kilkukrotnie ustnie i pokazując na zegarku informuje, że odjazd jest za 20 minut.

Niebo jest całe w chmurach, wilgoć wisi w powietrzu. Jest duszno. Merlion będący symbolem miasta jest zasłonięty rusztowaniami, bo trwa remont, chociaż i tak trudno by nam było do niego zdążyć w wyznaczonym czasie. Próbujemy więc uchwycić chociaż najbliższe otoczenie.

Jesteśmy punktualnie, bo przewodniczka nie wygląda na osobę rzucającą słowa na wiatr. I faktycznie! Równo po 20 minutach każe kierowcy ruszać, mimo, iż brakuje dwóch Hindusów i ona to wie. Robi się nerwowo, bo zaginieni w akcji Hindusi byli/są częścią większej grupy i ich koledzy protestują. Na darmo, bo jednak ruszamy!!

Szczęśliwie, zanim kierowca zdążył włączyć się do ruchu, widzimy jak biegną przerażeni przez trawnik (nie wiemy czy jest za to jakaś kara, ale wybrali mniejsze zło – większe siedzi z nami w busie :-).

Później jest jeszcze tylko jeden przystanek – w teorii na zakupy, tylko tu gdzie stajemy praktycznie nie ma sklepów. Chyba, że ktoś chce dywan…

Resztę wycieczki odbywamy bez wychodzenia z busa, także przepraszam za jakość zdjęć – większość jest robiona przez szybę.

Widać, że to jest ciekawe miasto i w innych okolicznościach pewnie mielibyśmy ochotę na więcej, ale paradoksalnie – mimo, że na koniec dostajemy po torbie „Welcome again” – to nie czujemy się zachęceni do przyjazdu, a wręcz przeciwnie. Zapachniało państwem policyjnym i sądząc po reakcjach pasażerów, nie jest to tylko nasze odczucie.

Nad lotem z Singapuru do Frankfurtu nie będę się rozpisywał – było tak samo jak w tą stronę, tylko jeszcze dłużej. A ponieważ jeszcze przed startem przez miasto przewala się olbrzymia burza, to startujemy z opóźnieniem.

To opóźnienie powoduje, że mamy diabelnie mało czasu na przesiadkę we Frankfurcie - zamiast godzina piętnaście zostaje nam 50 minut. Wygląda, że trzeba będzie biec, żeby zdążyć na lot do Pragi.

I tu czas na słynne niemieckie „ordnung muss sein”. Takich „przesiadkowych” pasażerów jak my jest więcej i specjalnie dla nich przy wyjściu z samolotu czeka pracownik, który uzbrojony jest w dwie tabliczki. Dzięki pierwszej, z napisem PRAHA szybko nas wyławia z tłumu. Druga, dużo mniejsza, jest identyfikatorem kontroli dostępu pozwalającym na poprowadzenie nas jakimiś skrótami typu: „trzeci korytarz w lewo, na piętro, 1200 metrów meleksem przez jakiś parking, siódme drzwi w prawo”.

Zdążyliśmy.

Potem lot do Pragi. Odnajdujemy nasze auto na parkingu i o 23 ruszamy do domu. Martwiłem się o pogodę po przylocie, ale noc w miarę ciepła. Po polskiej stronie aż za bardzo, bo para wodna osadza się na asfalcie z zamarza. Na koniec, po przeleceniu połowy Świata stoimy dwie godziny w korku na obwodnicy Wrocławia.

Około 4 nad ranem jesteśmy wreszcie w DOMU. Ufff…

  

  • P2242034
  • P2242041
  • P2242046
  • 20170224 025750
  • P2242066
  • P2242075
  • P2242087

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. iwonka55h
    iwonka55h (18.05.2018 21:30) +1
    a ty jak długo byłaś?
  2. iwonka55h
    iwonka55h (12.05.2018 10:14) +2
    dzisiaj dokończyłam czytać, kilkuetapowo, Twoją relację. Podobała mi się, bo lubię czytać o szczegółach technicznych wycieczek a nie tylko o zabytkach
  3. s.wawelski
    s.wawelski (06.05.2018 21:25) +4
    Szczegółowo. Gdy zacząłem czytać, to odniosłem nieoparte wrażenie, że do Nowej Zelandii udałeś sie samochodem... :-)

    Cieszę sie, że Kolumber wreszcie umożliwił wstawianie zdjęć.
  4. hooltayka
    hooltayka (06.05.2018 8:13) +3
    Ciekawa wyprawa.
    Pozdrawiam-)