Podróż Algieria - podróż w konwoju....
Czas płynie nieubłaganie i dobrze byłoby zacząć pisać relację z podróży po Algierii, ale tyle sie działo, że nie wiem od czego zacząć.
Piotr pierwszego dnia podróży powiedział, że to będzie jego najtrudniejsza podróż w dotychczasowej karierze i wkrótce mieliśmy okazje się o tym przekonać. Nie wiem co on miał na myśli, ale ja również w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałabym, że ten wyjazd będzie tak wyglądał.
Ale sięgnijmy pamięcią wstecz…
Na wyjazd zapisałam się krótko po nowym roku. Przez długi czas nie było wiadomo czy dojdzie on do skutku i czy dostaniemy wizy. Skoncentrowałam się na zbieraniu pieniędzy i czytaniu w necie o Algierii, bo z przewodnikami to raczej kiepsko.
Wyjazd zaczął nabierać kolorów dopiero we wrześniu, gdy dostaliśmy zaproszenia z jakiegoś biura podróży i organizator, czyli Piotr, złożył wnioski wizowe do ambasady Algierskiej.
7.10.16 – piękny dzień, bo dostałam maila, że dostaniemy wizy. Wielka radość, no i można pomału zacząć przygotowania do wyjazdu, czyli: zakup euro, drobne zakupy na wyjazd, dokupienie jakichś ciuchów, bo przecież nie mam się w co ubrać, dokupienie akumulatorka do aparatu, ciepły śpiwór itp….
Wyjazd zaplanowany był na 2 listopada, start z Wrocławia, po południu. W wyprawie wzięło udział osiem osób: Piotr, Małgosia, Renata, ja, trzech „gości”, których imion jeszcze nie znałam i „ósmy”- damski bokser, więc i tak już za dużo o nim napisałam. Trzema "gośćmi" okazali się Kubuś, Janusz i Mietek, przesympatyczna, wesoła trójka. Wrocław żegnał nas deszczem i ten deszcz tak sobie padał przez pół Europy, ale w końcu w Hiszpanii dał nam spokój.
W piątek, 4.11. rano, dojechaliśmy do Walencji. Zjedliśmy w porcie śniadanie i rozejrzeliśmy się, gdzie by tu można kupić bilety na prom. Po wizycie w kilku informacjach okazało się, że jednak pojedziemy do Alicante, gdzie bilety były jeszcze dostępne i w dodatku tańsze o jakieś 600 euro.
W Alicante czekaliśmy 3 godziny na otwarcie kas biletowych, więc mieliśmy trochę czasu na obserwację naszych przyszłych współtowarzyszy podróży. Setki osób wracających do domu (chyba) z wielkimi bagażami, samochody też załadowane do granic możliwości wszelkiej maści dobytkiem. Nawet nie robiłam zdjęć, nie potrafiłam, smutno mi się nawet zrobiło, gdy pomyślałam sobie o ich ciężkim życiu, gdy ja tu sobie jadę na jakieś „wakacje życia”.
Prom miał wypłynąć o godz. 19:00 a w rzeczywistości wypłynęliśmy ok. 21:00. Wiele formalności ciągnęło się w nieskończoność.
W ten sposób wkroczyliśmy w nową jednostkę czasową „jak Bóg da” lub „jak Allach da”, w zależności od tego, pod jakim niebem się akurat znajdowaliśmy. Ta czasoprzestrzeń obowiązywała nas w całej Algieri, nasze zegarki były nam potrzebne tylko do nastawienia budzenia wczesnym rankiem.
Do Oranu przypłynęliśmy następnego dnia przed południem, oczywiście też ze stosownym spóźnieniem. Było ciepło, 28 st., ale pochmurnie.
Jeszcze na promie zjedliśmy śniadanie, zeszliśmy pod pokład do samochodu, wyjechaliśmy z promu i czekaliśmy na odprawę, która, dla nas, zakończyła się ok. 14:00. Wszystkie pozostałe samochody po rutynowej kontroli odjeżdżały, tylko nas panowie wopiści wzięli sobie na celownik.
Problemem był fakt, że nie mieliśmy rezerwacji pierwszego noclegu. Mówiliśmy, zgodnie z prawdą, że jedziemy do Algieru, Gosia miała adres jakiegoś hotelu, ale bez rezerwacji i numeru telefonu i to im nie dawało spokoju. Pytali nas nawet, czy nie jedziemy z jakąś misją religijną. Kilkakrotne przeglądali nasze paszporty, wizy, dokumenty samochodu, kserowali to wszystko i dziesiątki pytań „po co” jedziemy do Algierii, czy aby nie na pustynię i do Djanet ( bo to wymagało dodatkowej zgody odpowiednich urzędników). Oczywiście zaprzeczaliśmy, że jedziemy na Saharę, ale zastanawialiśmy się jak oni na to wpadli? Po kilkukrotnych pytaniach, czy się nie boimy, że zbłądzimy, chcieli nam również dać eskortę żandarmerii. Fakt posiadania przez nas mapy i GPS nie był dla nich dostatecznie wiarygodny.
I tutaj doskonałym mediatorem okazał się Mietek, który znając mentalnść algierczyków, uspokajał nas i mówił, że wszystko będzie dobrze, że trzeba być cierpliwym, bo czas jest dobrym doradcą i oni nas w końcu puszczą. Około godz. 14:00 „Allach dał” i pozwolili nam pojechać.
W Oranie na najbliższej stacji benzynowej zatankowaliśmy auto do pełna.
Cena za 1 litr oleju napędowego to około 0,50 groszy.
Na tej stacji zapytaliśmy też o wymianę euro na algierskie dinary (DA). U jakiegoś taksówkarza wymieniliśmy euro po kursie 175 DA za 1 euro. Kurs był bardzo dobry, w banku płacono 120 DA.
Humory nam się poprawiły, mogliśmy w końcu obrać kierunek na stolicę.
Więcej o samym kraju można poczytać tutaj: Algieria
Chociaż znalazłam w necie i taki opis: Algieria – afrykański kraj, biedny, pusty i brudny jak wszystkie w okolicy. Leży na północy, ma dostęp do morza, ale i tak nie ma w nim wody, bo wszędzie jest piasek. Jest w nim dużo Arabów i kamieni.
Algier 2016-11-06
Do Algieru wiodła ładna trzypasmowa autostrada, dojechaliśmy pod wieczór, szukając noclegu spaliśmy w końcu w hotelu Terminus, tym samym, który Gosia miała w swoim wykazie.
Za cały nocleg zapłaciliśmy 13.000 DA.
Wyszliśmy jeszcze na kolację i poszliśmy spać.
Kolacja: spaghetti i napój, 450+100 DA.
Wstaliśmy wcześnie, zjedliśmy śniadanie w hotelu i poszliśmy zwiedzać miasto. Od rana padało, temp. 33 st. ale do wytrzymania.
Zwiedziliśmy kazbę i Bazylikę Notre Dame d’Afrique. Na zwiedzenie czegokolwiek więcej nie było czasu, wg Piotra nic więcej ciekawego w tym mieście nie było.
Kazba Algieru, od roku 1992, znajduje się na liście zabytków UNESCO. Położona na wzgórzu jest labiryntem ciasnych uliczek i schodów, gdzie łatwo można zabłądzić. Wiele domów jest zaniedbanych i brudnych. Zwiedzaliśmy to miejsce w godzinach rannych i to był chyba błąd, wiele knajpek czy sklepików było jeszcze zamkniętych i trudno było poczuć prawdziwą atmosferę tego miejsca. Również cytadela mieszcząca się na szczycie wzgórza była zamknięta, chyba z powodu remontu. Tak więc po dwugodzinnym spacerze wróciliśmy do hotelu aby podjechać pod katolicką Katedrę Notre Dame d’ Arfique.
Pięknie położona na wysokim klifie robi wrażenie, możemy też podziwiać piękną panoramę na okolicę. Wybudowana została w stylu neobizantyjskim.
Algier nazywany jest Białym Miastem z racji koloru murów secesyjnych kamienic odcinających się od zieleni palm i błękitu Morza Śródziemnego i te budynki zrobiły na mnie największe wrażenie.
Kolejny etap naszego wyjazdu to Tizi Ouzu, Kabylia. Do przejechania, z Algieru, mieliśmy 105 km i zajęło nam to 5 godzin. Prawie całą drogę staliśmy w korkach. W mieście byliśmy pod wieczór i tu przypadł nasz kolejny nocleg. Spaliśmy na misji kościoła katolickiego prowadzonej przez dwóch czarnych księży z Ugandy i Burkina Faso. Bardzo sympatyczni, najpierw odpytali nas skąd i dokąd jedziemy, zgodzili sie na nasz nocleg a później w kuchni zrobiliśmy wspólną kolację. Niestety po godzinie już był telefon z policji o spisanie naszych paszportów. Ktoś musiał zwrócić na nas uwagę, gdy jechaliśmy przez miasto i doniósł na policję. Zresztą takie donosicielstwo jest chyba w Algierii wszechobecne, doświadczyliśmy tego wielokrotnie. Gdziekolwiek się nie pojawiliśmy, zawsze w ciągi kilkunastu minut pojawiała się policja. Od tego momentu postanowiliśmy, że nikomu nie mówimy dokąd tak naprawdę jedziemy, zawsze wymienialiśmy tylko następną miejscowość, do której jedziemy. Zakaz dotyczył również FB i pisania postów na jego stronach dot. celu naszej podróży.
Djemila 2016-11-07
Następnego dnia wstaliśmy ok. 6 rano aby po szybkim śniadaniu wyjechać w dalszą drogę. Zrobiliśmy jeszcze zrzutę „co łaska” na tacę i pożegnaliśmy miłych gospodarzy.
Niestety od rana znowu padał deszcz. Celem naszej podróży były wodospady Kefrida. Jechaliśmy drogą piękną widokowo ale w deszczu, więc i tak niewiele było widać. Sam wodospad oglądany na zdjęciach w necie podobał mi się, natomiast na miejscu, nie zachwycał.... no, taki sobie….
Przed dotarciem do Djamili zjedliśmy w przydrożnej knajpie obiad. Zupa+kawa – 200 DA.
W Djamili mieliśmy w planie zwiedzanie, najlepiej zachowanych w Afryce, ruin rzymskiego miasta, wpisanych, w roku 1982 na listę UNESCO.
Niestety zwiedzaliśmy je w padającym deszczu i oczywiście w asyście nie tylko ochraniarzy, ale i policjantów, którzy zjawili się przed muzeum, gdy tylko kupiliśmy bilety. Znowu zaczęły się jasełka ze sprawdzaniem paszportów, wiz, odpytywaniem dokąd jedziemy, gdy chcieli zabrać nas na komisariat aby skserować nasze paszporty, Mietek się wkurzył i powiedział policjantom, że mogą to zrobić później. Mamy wykupione bilety, za godzinę zamykają muzeum a my chcemy je zwiedzić…. To ich trochę zbiło z tropu, ale nie ustąpili, w końcu zabrali nam paszporty i chodzili z nami po tym muzeum. Gdy wróciliśmy do samochodu, oddali nam paszporty i poszli sobie. Mogliśmy jechać dalej a naszym celem była Konstantyna. Dojechaliśmy pod wieczór...
Konstantyna 2016-11-08
Płaciliśmy 500 DA od osoby.
Wstalismy o 7 rano, zjedliśmy śniadanie. W planie było zwiedzanie miasta.
Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do górującego nad miastem przepięknego, białego meczetu emira Abd El Kadera, wybudowanego w roku 1994 , z pomocą innych krajów arabskich, Harmonijnie łączy w sobie wszystkie style architektury muzułmańskiej z lokalną algierską tradycją. Pięknie prezentują się też dwa minarety, mające po 120 metrów wysokości. Obok znajduje się kampus uniwersytecki.
Następnie podjechaliśmy do centrum miasta, gdzie weszliśmy na wzgórze z Łukiem Zwycięstwa, skąd można podziwiać piękną panoramę na miasto, wąwóz i okolice. Stąd najładniej widać jak, głęboki na 600 metrów, wąwóz Oued Rhumel przecina miasto na dwie połowy i jak spinają je w całość liczne mosty.
Spacerując po muzułmańskiej kazbie z przyjemnością zagubiliśmy się w labiryncie wąskich uliczek, oglądaliśmy liczne stragany i sklepiki oferujące chyba wszystko. Zwiedziliśmy min. pałac Ahmeda Beya z dziedzińcami i ogrodami, którymi zachwycał się Napoleon III. Zasadził nawet rosnący do dzisiaj cedr. Bilet 80 DA.
Wyjeżdżając z miasta jechaliśmy ulicą ciągnącą się wzdłuż krawędzi wąwozu. Mogliśmy podziwiać panoramę starówki nad stromą przepaścią, liczne mosty łączące podzielone miasto. Właśnie taka niesamowita lokalizacja jest główną atrakcją miasta.
Zjedliśmy obiad, ja jak zwykle zupę fasolową za 145 DA, nawet dobra.
Timgad 2016-11-09
Do Timgad dojechaliśmy ok. 17, czyli dość wcześnie jak na nas. Następnego dnia mieliśmy tutaj zwiedzać kolejne rzymskie ruiny. Nocleg znaleźliśmy w bardzo sympatycznym schronisku młodzieżowym, za 300 DA, to był nasz najtańszy nocleg. Mieliśmy dzięki temu trochę czasu na pogaduchy, przepierkę i kosmetykę. W knajpce po drugiej stronie ulicy wypiliśmy kawę za 20 DA, czyli jakieś 0,50 groszy.
W schronisku była wielka kuchnia, z której mogliśmy skorzystać, przyrządziliśmy więc kolację a na deser Mietek ugotował nam jakąś potrawę o nazwie Quinoa. Coś jednak nie do końca wszystko poszło tak jak w przepisie, ale spróbowaliśmy.
Niestety cały czas padał deszcz, wieczorem było ok. 6 stopni.
Oczywiście schronisko musiało nas zgłosić na policji, że śpimy. Policja zostawiła jescze dla nas rozkazy, że przyjedzie po nas o 9 rano nstępnego dnia.
Na szczęście następnego dnia od rana nie padało, nawet zaświeciło słonko, ale był chłodny wiatr.
Byliśmy gotowi wcześniej do wyjazdu, a ponieważ do pobliskich ruin było do przejechania raptem 200-300 metrów, to zaryzykowaliśmy życiem i pojechaliśmy sami i to 6 minut wcześniej. Gdy zaparkowaliśmy przed ruinami dojechała do nas policja a obrażony policjant powiedział nam, że nie wolno nam było wyjechać ze schroniska bez eskorty.
Ruinki zwiedzaliśmy do godz. 11, nasi przyjaciele w mundurach cały czas na nas czekali przy samochodzie, po czym nas pożegnali
Temperatura ok. 13 stopni.
Samo Timgad to starożytne miasto w Afryce Północnej, na terenie dzisiejszej Algierii. Zachowany do dziś kompleks ruin został w 1982 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO.
wąwóż Rhoufi 2016-11-09
Po zwiedzeniu ruin ruszyliśmy w dalszą drogę, planowaliśmy dojechać do miejscowości Ourgla. Po drodze zatrzymaliśmy się przy pięknym wąwozie Rhoufi
Wąwóz leży około 60 km na północ od Biskry. To przepiękny kanion na dnie rzeki, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO, jego długość to jakieś 6 km. Widoki z drogi zapierają dech w piersiach. Na dole możemy zobaczyć małe oazy z palmami i zabudowania, jest nawet meczet.. Na sam dół doliny można zejść krętymi schodami. Gdy Piotr zorientował się, że z Renatą mamy na to ochotę, zaraz wymyślił, że tam może być jednak niebezpiecznie a poza tym nie mamy czasu. W ten sposób zwiedzanie kolejnego zabytku przeszło mi koło nosa.
Gdy wróciliśmy na parking policja już na nas oczywiście czekała. Ale specjalnie się nas nie czepiali i po wylegitymowaniu pozwolili nam jechać dalej.
Przejechaliśmy przez miejscowość Biskra, uważaną za wrota pustyni i pojechaliśmy dalej.
Nocleg planowaliśmy w Touggourt. W schronisku nie było wolnych miejsc a hotel był, ale nie na naszą kieszeń. Postanowiliśmy jechać dalej, nocowaliśmy na przedmieściach, na stacji benzynowej, „przytuleni” do jakiegoś tira. Aż trudno było nam uwierzyć, że nikt nas nie wypatrzył na tej stacji i przespaliśmy spokojnie całą noc. Był to nasz jedyny nocleg „na dziko”.
Ouargla 2016-11-10
Do Ourgli było niedaleko i dojechaliśmy do miasta o 8 rano.
Tu mieliśmy wyznaczone spotkanie z naszym organizatorem, z którym mieliśmy wyjechać do parku narodowego w Djanet.
Dodam tylko, że wstępne warunki wyjazdu Gosia miała już obgadane internetowo, teraz mieliśmy się spotkać i obgadać szczegóły wyjazdu.
Cena wynosiła 135 euro za osobę, na 5 dni, wyjazd terenówkami z napędem na 4 koła.
Czekając na spotkanie pokręciliśmy się trochę po okolicznych uliczkach, zrobiliśmy drobne zakupy. Z gazet dowiedzieliśmy się, kto wygrał wybory w USA.
Temp. w południe 24 stopnie.
Przewodnik z całą ekipą przyjechał około południa, obgadaliśmy szczegóły wyprawy i pojechaliśmy gdzieś na przedmieścia miasta, gdzie czekaliśmy do popołudnia na decyzję policji i zgodę na nasz przejazd do Djanet.
Korzystając z wolnego czasu zrobiliśmy porządek w samochodzie. Ludzie przewodnika poczęstowali nas algierską herbatą – mocna i słodka, ale dobra. Podziwiamy pierwszą dużą wydmę i małe stado wielbłądów wyścigowych w zagrodzie.
W międzyczasie nasz przewodnik zabrał Piotra aby ten podpisał stosowne papiery, czyli permint, odciskiem palca wskazującego lewej ręki.
W trakcie rozmów zrezygnowaliśmy z wyżywienia w czasie pobytu w parku, bo mieliśmy swoje. Nie wiem czy to był dobry pomysł, bo na wysokość opłaty za wyjazd pewnie za bardzo nie wpłynął, a jak się później okazało zabraliśmy ze sobą za mało wyżywienia jak i wody.
Przewodnik wrócił z papierami po południu i mogliśmy jechać dalej. Jego firma ufundowała nam również dzisiaj nocleg w hotelu, należącym do jakiejś kompani naftowej, mieścił się w Hasim al Musud. Było nam bardzo miło. Tym bardziej, że hotel był bardzo luksusowy i jeszcze dostaliśmy kolację.
Na czas przejazdu do Djanet mieliśmy przydzielonego Tuarega, Sarima, naszego pomocnika i przewodnika, chociaż w trakcie dalszej podróży okazało się, że nie był on dla nas żadną pomocą w kontaktach z policją i żandarmerią, które właśnie miały się zacząć. Nie pomogły też papiery ze zgodą na wjazd do parku narodowego Tassili.
Poszliśmy szybko spać, bo następnego dnia mieliśmy do przejechania 1000 kilometrów.
Illizi 2016-11-11
Wypoczęci wstaliśmy o 5 rano aby o 6 już wyjechać do Illizi.
Ok. 8:30 zrobiliśmy postój na śniadanie. Robimy osobne śniadanie dla Sarima, naszego Tuarega. Dzisiaj była jajecznica, dla Sarima bez boczku.
Jechaliśmy cały czas przez tereny pustynne. Teren równy, kamienisty, trochę wydm, gdy pojawiały się palmy, była to oznaka, że dojeżdżamy do jakiejś oazy i ludzi.
Temp. znośna, o 8 rano 27 stopni.
Około godziny 12, pośrodku niczego znowu trafiliśmy na punkt kontrolny. Znowu przeglądają nasze paszporty.
Piotr mówił, że jest dobrze, bo mamy przejechane ponad połowę drogi i dobrze mu się jedzie.
Powiedział to w złą chwilę, niestety. Tutaj czekaliśmy ponad godzinę na konwój. Dalej nie mogliśmy jechać sami. W sumie to mieliśmy nadzieję, że papiery, które ma nasz Tuareg coś nam pomogą w kontrolach, ale okazało się, że nie. Sam Tuareg też zawsze sam stał z boku i nie miał nic do powiedzenia.
Tutaj zaczęły się już na dobre konwoje naszego auta przez patrole żandarmerii. Myśleliśmy początkowo, że to ze względu na fakt, że rejon jest mocno uprzemysłowiony i jest dużo rafinerii. Niestety okazało się, że dalej na południe bez eskorty ani rusz, nigdzie nie pojedziemy.
Patrole zmieniały się średnio co 50 km, nie zawsze przejmowali nas na styk, często musieliśmy długo czekać.
Po południu mieliśmy do przejechania jakieś 240 km i Piotr powiedział, że przy tym tempie jazdy nie mamy szans na dojechanie do celu.
Po 18 dojechaliśmy do Imanenes, było już ciemno, zatrzymaliśmy się, z całą eskortą, przed jakimś posterunkiem policji. My chcieliśmy jechać dalej, ale policjant powiedział, że nie ma takiej opcji, po nocy nigdzie nas nie puszczą. Musieliśmy tutaj spać.
W końcu wylądowaliśmy w czymś, co nazywało się schroniskiem młodzieżowym. Dostaliśmy jakieś 2 pokoje, nie było wody bieżącej, tylko w beczkach, a toalety w takim stanie, że lepiej z nich nie korzystać. W pokojach jest taki syf nad syfami, że strach było cokolwiek dotknąć, nawet butem. Szybko zdecydowałam się na spanie w naszym samochodzie, który stał na podwórzu schroniska. Pokój chłopaków wyglądał niewiele lepiej ale zdecydowali się na nocleg w pokoju.
Gdy już się jakoś urządziliśmy zauważyłam, że nasz Sarim, Tuareg, siedzi skulony pod ścianą, razem ze swoimi bagażami i wtedy dotarło do mnie, że on chyba nie ma gdzie spać. Poszłam do pokoju chłopaków i powiedziałam o co chodzi, chłopacy zgodzili się aby spał razem z nimi. Mietek zabrał go do ich pokoju i powiedział mu, że teraz jest członkiem naszej grupy i rodziną. Chyba się ucieszył. Ale w ogóle to był bardzo cichym i skromnym człowiekiem, trochę biednym, bo nie miał z kim pogadać, oprócz Mietka. Ciągle go pilnowaliśmy aby coś zjadł, bo sam nie poprosił.
Następnego dnia wyjechaliśmy o 7:30, temp. ok. 15 stopni.
Około południa dojechaliśmy do Illizi – uchodzącego za bramę Parku Narodowego Tassili. Tutaj nasi ochraniarze oznajmili nam, że dalej nie pojedziemy, bo dzisiaj jest ich niedziela i nie są w stanie załatwić nam kolejnej eskorty.
No to mieliśmy wolne całe popołudnie, dla nas to też coś nowego, bo dotychczas zawsze cały czas mieliśmy dokładnie wypełniony a nawet nam go brakowało. Zdecydowaliśmy się na nocleg w hotelu, schronisko było zajęte. Cena 2000 DA za pokój 2 osob.
Piotr, z jakimś gościem, pojechał na miasto poszukać wulkanizatora, naprawa koła to odpowiednik naszego 5 zł. My zdecydowaliśmy się na spacer po mieście. Gdy wróciliśmy, okazało się, że ten gościu był tajniakiem, miał pokazać Piotrowi warsztat a my mieliśmy siedzieć w hotelu a nie łazić po mieście. Illizi nam sie podobało, na horyzoncie widzieliśmy wydmy, ale za daleko było aby do nich dojść, miasteczko ładne.
Nawet przez całą noc przed hotelem stał policjant.
do Djanet i Djanet 2016-11-13
Wstaliśmy o 5:30, zjedliśmy śniadanie hotelowe, o 7 przyjechała nasza obstawa i mogliśmy jechać dalej. Eskorta pilnowała nas aż do samego Djanet, z jedną zmianą.
O ile pierwsza grupa pozwoliła nam zatrzymać się w kilku miejscach na zrobienie zdjęć, to druga już nie. A szkoda, bo jechaliśmy już przez teren Narodowego Parku Narodowego Tassili, można było zauważyć całkowitą zmianę krajobrazu, widoki były niesamowicie piękne, kolorowe i różnorodne. Trochę piachu ale głównie dominowały skały i kamienie. Widziałam też wiele robót wzdłuż dróg, np. ciągną gaz do Djanet.
Ledwo zatrzymaliśmy się po drodze na obiad w jakiejś wiosce po drodze.
I tutaj też zaobserwowałam dziwną scenkę. Żandarmii wpadli do małej knajpki, w której jadło obiad dosłownie kilka osób i dla nas spokojnie wystarczyło by miejsca, kazali wszystkim wyjść. Jak zobaczyłam tych ludzi jak szybko chwytają za swoje talerze z obiadem i nerwowo opuszczają lokal, to mi się żal ich zrobiło. Po raz kolejny widziałam, jak mieszkańcy boją się policji i żandarmerii.
Do Djanet dojechaliśmy po południu, nasza "obstawa" nagle się zmyła spod hotelu, nawet nas nie odstawiali na tamtejszy posterunek. Poczuliśmy się wolni.
Rozlokowaliśmy się na podwórzu hotelu Zeriba i zaczęliśmy przygotowania do naszego jutrzejszego wyjazdu, pakowanie bagażu, żywności, ładowanie akumulatorków, zrobiliśmy też ostatnie zakupy.
W sumie mieliśmy jeden dzień poślizgu przez te wszystkie formalności na posterunkach i ciągłe czekanie…
Śpimy przy hotelu, w namiotach, 800 DA za osobę.
Jutro o 9 mamy wyjechać do Parku Narodowego Tassili.
****
Relację z tego wyjazdu zamieszczę w osobnej podróży.
****
Do Djanet powróciliśmy po południu, po 4 dniach spędzonych w Parku Narodowym Tassili, było wspaniale, wszyscy najbardziej byli spragnieni kąpieli. Potem zrobiliśmy obiad i poszliśmy jeszcze pozwiedzać miasto.
W sumie Djanet jest miasteczkiem - oazą, liczy około 15.000 mieszkańców, położone na południu Algierii jest główną bazą wypadową dla osób zwiedzających pobliski park.
wracamy do Ouargla 2016-11-18
W tym momencie naszej wyprawy zaczał się powrót na północ. Niestety, jak się później okazało nasze spotkania z policją i żandarmerią osiągały chwilami poziom apogeum i mieliśmy już tego serdecznie dosyć, ileż można nękać jedno autko z dalekiego kraju.
Wstaliśmy dosyć wcześnie, bo o 5:30, wypiliśmy szybką kawę, do przejechania tego dnia mieliśmy 750 km, chcieliśmy przejechać ten dystans w jeden dzień ( w poprzednią stronę zajęło nam to 2 dni).
W drodze powrotnej również jechał z nami nasz Tuareski przewodnik Sarim. Musieliśmy wrócić do Ourgli, aby tam rozliczyć się za nasz wyjazd do parku narodowego.
I jak tu się pospieszyć, skoro policja z eskortą przyjechała z godzinnym opóźnieniem. Ale cieszyliśmy się, że po drodze, poszczególne zmiany żandarmerii były na przysłowiowy „styk” i nie musieliśmy czekać na zmiany tak jak w poprzednią stronę.
Niestety nocleg mieliśmy znowu w Imanenes, tym samym obskurnym schronisku, w którym spaliśmy już wcześniej i w którym był syf nad syfami jeżeli chodzi o warunki noclegowe. Aż dziw, że można było brać za takie coś pieniądze.
Przyjechaliśmy tam ok. 17:00, więc poszliśmy na miasto zjeść coś ciepłego, bo cały dzień żywiliśmy się bagietkami. Nie było nas może ze 20 minut a już ktoś poinformował policję, że wyszliśmy na miasto bez obstawy i policja znalazła nas na mieście. Tak więc do schroniska wracaliśmy już w towarzystwie tajniaków. Ale byli grzeczni i uprzejmi, po prostu troszczyli się o nasze bezpieczeństwo a byliśmy raptem 300 metrów od noclegu.
Wszyscy byli zmęczeni, poszliśmy szybko spać, spałam z Renatą w namiocie, na podwórku schroniska.
Nocleg za ten syf to 400 DA na osobę.
Następnego dnia jak zwykle wstaliśmy wcześnie rano, do przejechania mieliśmy dystans 900 km. Po śniadaniu czekaliśmy przy kawie na naszych ulubionych chłopaków z eskorty i ok. 9;30 wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Jechaliśmy sobie, jechaliśmy, mieliśmy dwa postoje pośrodku niczego na zmianę eskorty. Około 16, znowu pośrodku niczego, żandarmeria niespodziewanie pozwala nam jechać dalej samym, nie możemy uwierzyć, że jesteśmy wolni…..
Jak się wkrótce okazało nie na długo…
Po zmroku dojechaliśmy do Hasim al Musud, gdzie wcześniej spaliśmy w luksusowym hotelu. Znowu zaczęły się nasze spotkania z policją. Policjanci są bardzo zdziwieni, że przyjechaliśmy bez eskorty.
No i jak zwykle w takich sytuacjach zaczęło się czekanie nie wiadomo na co, policjanci też nie wiedzieli co z nami zrobić. Kilkakrotnie zabierali nam paszporty i oddawali. Trwało to około godziny, w końcu kazali nam jechać na komisariat.
Problemem był chyba fakt, że chcieliśmy wyjechać z miasta, gdy jest ciemno. W Algierii policja ma swoją władzę tylko w miastach i nie mogą nam załatwić konwoju poza miasto, bo to leży w gestii żandarmerii. I było już ciemno, więc nie mogliśmy wyjechać z miasta, a jak na ironię w tym mieście nie było chyba hotelu.
Podjechaliśmy pod komisariat, tam kolejne jasełka zajęły nam 3 godziny. …
Tutaj dodam, że po raz kolejny wkurzyła mnie postawa naszego Piotra, jakby nie patrzeć organizatora wyjazdu. Przy każdych problemach organizacyjnych czy spotkaniach z policją zamiast pomagać Mietkowi, który był tylko tłumaczem, siadał obok samochodu, spalał papierocha za papierochem, a cały ciężar załatwienia sprawy spadał na biednego Mietka. Miałam wrażenie, że gdyby nie Mietek, w ogóle nie wjechalibyśmy do Algierii. Zna francuski, tutejszą mentalność ludzi a swoim poczuciem humoru i żartami często rozładowywał atmosferę w kontaktach z tubylcami, co pomogło nam załatwić wiele spraw i problemów.
Z notatnika:
Stoimy przed komisariatem, zabierają nam Sarima na „przesłuchanie”. Robi się późno, więc robimy kolację. Gdy robi się ruch wokół samochodu, policjanci przychodzą zobaczyć co się dzieje.
Pamiętamy również o kanapce dla Sarima. Mietek zabiera jedną dla niego i idzie na komisariat. Po chwili wraca i żartując oznajmia nam, że Sarim jest już przesłuchany, zakrwawiony leży na podłodze celi. Robi kubek herbaty i idzie jeszcze raz, mówiąc wszystkim po drodze „halal”, co oznacza, że idzie jedzeniem. Dostał zgodę dowódcy, któremu powiedział, że przyszedł odbić Tuarega.
W końcu przyjeżdża prywatny samochód jako nasz konwój, wraca Sarim i możemy jechać dalej.
Do przejechania mamy 80 km, ale nie możemy jechać sami.
Do Ourgli przyjechaliśmy około północy, schronisko było zamknięte, ale obok znajdował się hotel, więc tam przycumowaliśmy. Znikąd w hotelu znaleźli się kolejni tajniacy w brązowych burnusach. Chodzili za nami jak cienie, gdy wnosiliśmy bagaże z samochodu do pokoju. Z Renatą wzięłyśmy pokój 2 osobowy, aby nie spać z „ósmym”. W pokoju warunki w miarę znośne ale wzięłyśmy śpiwory z auta, bo pościel jak zwykle nie zmieniona po poprzednich gościach.
Cena za pokój 4000 DA.
Ghardaia 2016-11-20
Rano, po śniadaniu, rozliczyliśmy się z właścicielem biura podróży za nasz wyjazd do parku narodowego. W sumie byliśmy zadowoleni z takiego rozliczenia, zgodnego z wcześniej zawartą umową.
Dalszym celem naszej podróży była Ghardaja a do przejechania mieliśmy 200 km.
Gdy dojeżdżaliśmy do miasta, oczywiście na rogatkach znowu zatrzymał nas patrol żandarmerii. Mietek milczał, my nie gadaliśmy po francusku, coś tam gadaliśmy po angielsku. Żołnierze zastanawiali się czy dać nam eskortę na wjazd do miasta, wypytywali też nas czy mamy whisky albo wódkę, w końcu nas puścili.
W Ghardaji zaczął się chyba nasz największy pech, jeżeli chodzi o kontakty z przedstawicielami władzy. Spotykaliśmy ich już tak często, że nie byliśmy w stanie normalnie poruszać się po mieście.
Gdy wjechaliśmy do miasta oczom naszym ukazały się dziesiątki policjantów, stali na każdej większej krzyżówce. Tak więc byliśmy sprawdzani wielokrotnie co kilkaset metrów. Chcieliśmy dojechać do schroniska, ale w tych warunkach było to prawie niemożliwe. Dwóch przypadkowych, młodych, chłopaków zaoferowało nam pomoc w odnalezieniu schroniska, które znajdowało się trochę poza miastem. Gdy tam dojechlismy okazało się, że jest jeszcze nieczynne. Nie zdążyliśmy nawet pomyśleć co dalej, gdy podjechały dwa radiowozy i znowu zaczęło się legitymowanie nas. Sympatyczni młodzieńcy zostali spławieni przez policjantów, a oni sami wyraźnie nie wiedzieli co z nami zrobić, po godzinie podjechało jeszcze dwóch tajniaków. Mietek powiedział im, że szukamy hotelu, ale nie jesteśmy w stanie poruszać się po mieście. No i okazało się, że tajniacy od razu skumali o co chodzi, zaproponowali nam przyzwoity, hotel w centrum miasta i jeszcze nas tam zaprowadzili. Nie mogli tak od razu?
Pokój 2000 DA za os.
Zupa 150 DA, 2 serki 300 DA, kawa 20 DA
To był najbardziej zwariowany dzień jeżeli chodzi o kontrole, jeszcze nie wiedzieliśmy, że później będzie jeszcze gorzej.
Po południu poszliśmy na miasto coś zjeść i rozejrzeć się. Oczywiście mamy towarzystwo tajniaka, trochę go zagadujemy, proponujemy kawę.
Dowiedzieliśmy się też, że rok temu, w zamieszkach, zginęły tutaj 2 osoby i to stąd tyle policji.
Około 18 wróciliśmy do hotelu, pogadaliśmy trochę i poszliśmy spać.
****
Następnego dnia po śniadaniu poszliśmy zwiedzać miasto. O dziwo nie czekał na nas żaden tajniak.
Zwiedzając kazbę, czyli starówkę, od pewnego momentu można dalej wejść tylko z przewodnikiem. Powiedział nam to niepozorny gościu stojący na ulicy. Mietek błyskotliwie odpowiedział mu, że przewodnik czeka na nas na górze, przy meczecie i dał nam spokój.
Zanurzyliśmy się w labiryncie wąskich uliczek i biało-różowych domów, w których łatwo się zagubić. Punktem orientacyjnym są wieże minaretów oraz targowisko pełne gwaru i zgiełku. Mieszkańcy mają dość konserwatywne podejście do życia na przykład mężatki chodzą przykryte białymi haikami, robiąc szparę na zaledwie jedno oko, podobno nie opuszcają miasta przez całe życie. Po przejściu przez starówkę doszliśmy do starego cmentarza, ogrodzonego murem. W znalezieniu wejścia pomógł przechodzień. Po czym wróciliśmy do miasta.
Kręcąc się po uliczkach starówki mijaliśmy wiele posterunków ale na szczęście nikt nas nie zaczepiał. Początkowo czuliśmy się nieswojo ale potem nie zwracaliśmy na nich uwagi.
Tutaj muszę wrócić do naszego pierwszego pobytu w Ourgali, gdy czekaliśmy na ulicy na spotkanie z naszymi przewodnikami, podszedł do nas młody chłopak, Rostom, zapytał o nasze plany. Gdy dowiedział się, że będziemy wracać przez Ghardaję zaproponował pomoc w zwiedzaniu miasta. Ostatecznie umówiliśmy się, że gdy będziemy w Ghardaji to się z nim skontaktujemy. I rzeczywiście przyjechał.
Zaproponował nam zwiedzenie innej części miasta Ghardaja - Beni Isquen. I bardzo dobrze, bo sami byśmy tam nie dotarli a miejsce cudowne. Miasteczko można było zwiedzać dopiero od 16 i tylko z przewodnikiem. Przewodnik jest bezpłatny, obowiązuje bezwzględny zakaz fotografowania mieszkańców, spożywania alkoholu i zakaz palenia papierosów. Przez godzinę przewodnik oprowadził nas po miasteczku opowiadając o jego historii. Z punktu widokowego zobaczyliśmy piękną panoramę na okolicę i pozostałe 4 miejscowości, które razem tworzą pentapolis w dolinie M’Zab. Całość znajduje się na liście zabytków UNESCO od 1982 roku. Pozostałe miasteczka to: Malika, Bu Nura i Al Atuf. Każde miasteczko ogrodzone jest murem obronnym, posiada meczet, którego minarety służyły za punkt obserwacyjny. W meczetach mieściły się też spichlerze i arsenały. Domy mieszkalne wznoszone były koncentrycznie wokół meczetu i składały się zawsze z jednego pomieszczenia jednakowej wielkości.
Rostom zaproponował nam zwiedzenie jeszcze jednego miasteczka, ale robiło się już ciemno, więc podziękowaliśmy. Zjedliśmy wspólny obiad i pojechał do domu.
Zakupy: trochę poszalałam, bo wyjazd pomału dobiegał końca, a my nie mieliśmy okazji zrobić jakichkolwiek zakupów. W Algierii nie widzieliśmy nigdzie kramów z pamiątkami, bo ich po prostu nie ma, dopiero tutaj trafił sie mały sklepik, gdzie mogłam zakupić choćby magnesiki na lodówkę.
Plecak 1400 DA, magnesy 6x250 DA karta do aparatu – 3400 DA
Zupa 150 DA + napój, picie 170 DA bilet na autobus 50 DA
Tipasa 2016-11-23
Rano wyruszyliśmy do Djelfy, gdzie nocowaliśmy, oczywiście cały czas towarzyszyli nam żandarmii. W centrum miasta znaleźliśmy całkiem przyzwoity hotel El Avine, za 1000 DA/os.
Był to jedyny dzień naszej wyprawy, gdy nie zrobiłam ani jednego zdjęcia.
Następnego dnia wstaliśmy o 7 rano, zjedliśmy śniadanie, Mietek miał zadzwonić na policję, że wyjeżdżamy, ale olaliśmy to.
O dziwo wyjechaliśmy z miasta nie zaczepiani przez nikogo, zaobserwowaliśmy nawet, że na kilku posterunkach żandarmeria na nasz widok odwracała się do nas plecami i udawała, że nas nie widzi. Takie zachowanie nawet nam się podobało.
Naszym celem była Tipasa, do której mieliśmy 300 km. i dojechaliśmy tam ok. 13.
Zwiedziliśmy kolejne ruiny rzymskie i ok. 16 podjechaliśmy jeszcze do Sidi Rached, aby zobaczyć okrągłą piramidę czyli grobowiec Kleopatry.
Wieczorem dojechaliśmy do Cher Cher, gdzie śpaliśmy w "oberży", czyli schronisku młodzieżowym, za 700 DA/os, warunki w miarę dobre.
Na kolację Janusz zrobił nam, długo obiecaną, „prażuchę”. Okazało się, że są to ziemniaki duszone z mąką i czerwony barszczyk do popicia. Smakowało wyśmienicie.
Po wczorajszym dniu spędzonym głównie na czekaniu na eskortę, dziś humory wyraźnie wszystkim się poprawiły, może to za sprawą prażuchy.
Chyba wszyscy byli już zmęczeni wyjazdem i zaczynaliśmy tęsknić za powrotem do domu.
Jutro ostatni dzień pobytu w Algierii i wieczorem, w Oranie, wsiadamy na prom do Hiszpanii.
Tipaza - to miasto, w którym znajdują się ruiny starożytnego miasta, wpisane są na listę UNESCO. Ruiny rozpościerają się na dość dużym obszarze, zachowały się pozostałości dawnych obwarowań, forum rzymskie, amfiteatr i liczne domy mieszkalne. Pojechaliśmy także pod okrągłą piramidę, która bardzo mi się podobała.
eskortowy obłęd.... 2016-11-24
to był nasz ostatni dzień w Algierii i nasze kontakty z żandarmerią osiągnęły chyba stan obłędu, to był chyba cud, że w ogól dojechaliśmy na prom zanim odpłynął, ale po kolei....
Jak możecie się domyślić znowu wstaliśmy rano. Janusz zrobił na śniadanie jajecznicę, porcje wyszły tak olbrzymie, nie wszyscy dali radę je zjeść. Janusz powiedział wtedy: jedzcie, jedzcie, bo nie wiadomo kiedy będzie następny posiłek. I jak się później okazało miał rację. W wyniku wszystkich emocji i przygód, w ciągu dnia przetrącaliśmy tylko suche bagietki. Wieczorem nikt nie miał siły zjeść czegokolwiek.
Ale wracając do poranka, po śniadaniu poszliśmy na miasto coś tam jeszcze pozwiedzać. Ja z Renatą zrezygnowałam ze zwiedzania, i postanowiłyśmy zrobić jakieś drobne zakupy, bo nie wiedziałyśmy, czy w Oranie będzie na to czas a zostało nam w sumie trochę pieniędzy.
O 10 wyruszyliśmy w drogę do Oranu. Do przejechania mieliśmy 300 km, a o 20 odpływał nasz prom. Jeżeli myślicie, że tyle czasu na przejazd 300 km, to „pikuś”, to się mylicie, nie w Algierii, gdzie jak już pisałam obowiązuje jednostka czasowa „jak Allach da”, i tego dnia doświadczyliśmy tego najbardziej.
Jechaliśmy sobie, wzdłuż morza, drogą piękną widokowo. W kilku kolejnych miasteczkach policja oczywiście zatrzymywała nas do kontroli, przeglądała nasze paszporty, dzwoniła nie wiadomo do kogo, ale w końcu pozwalali nam jechać. Około południa, przy jednym z posterunków powiedzieliśmy jakiemuś żołnierzowi, że się spieszymy, bo o 20 mamy prom, ten z uśmiechem na twarzy stwierdził, że mamy jeszcze dużo czasu.
I tak jechaliśmy sobie w zastraszającym tempie, bo po 3 godzinach jazdy mieliśmy przejechane całe 30 km. Na kolejnym posterunku, gdy czas oczekiwania na ich formalności (kolejne kserowanie naszych paszportów) ciągnął się w nieskończoność, Mietek wkurzył się, wziął nasze bilety na prom, poszedł do komendanta i zdeterminowany tłumaczył mu, że my jedziemy do Oranu, mamy bilety na prom na 20 i w takim tempie to my tam nie dojedziemy, gdyż jesteśmy ciągle zatrzymywani na wszystkich możliwych posterunkach. Komendant chyba zaskoczył o co nam chodzi dosyć szybko zorganizował nam konwój i z odpowiednimi rozkazami pojechaliśmy. Naszym pierwszym celem był też wjazd do autostradę.
Średnio każdy konwój prowadził nas ok. 50 km. Po czym kończył się rejon ich działania i przekazywali nas następnej ekipie. Początkowo szło to dość sprawnie i kolejne konwoje czekały na nas w umówionych punktach. Trochę posunęliśmy się do przodu, ale nasze szczęście nie trwało długo.
Zmieniło się chyba ichnie „województwo”, a oni nie współpracują ze sobą i kolejna ekipa zawiozła nas na posterunek, gdzie znowu nikt nic nie wiedział i wszystkie jasełka zaczęły się od nowa. Niestety szeregowi pracownicy nie byli na tyle bystrzy, żeby zrozumieć, że nam się kończy nie tylko czas ale i wiza.
Byliśmy 70 km od Oranu, jechaliśmy z dosyć bystrą eskortą, na motorach, ale wiedzieliśmy, że to za daleko aby dojechali z nami do portu. I tak było, jakieś 30 km przed Oranem zjechaliśmy z autostrady do kolejnego komisariatu. Prom miał odpłynąć za godzinę, nasze emocje sięgały zenitu, liczyliśmy jeszcze na to, że tym razem prom też odpłynie z opóźnieniem.
Tutaj pomału traciliśmy chyba wiarę w to, że się uda, bo zaczęliśmy dyskutować, co zrobimy jak nie zdążymy dojechać. Następny prom tej linii dopiero za tydzień, musielibyśmy podjechać do innego miasta i tam szukać połączenia na następny dzień.
Mietek po raz kolejny tłumaczył kolejnemu żandarmowi, że my nie mamy czasu na te wszystkie formalności. I znowu trafił się myślący oficer, dał nam eskortę i na sygnale wyruszyliśmy w drogę, dobrze, że to był wieczór i miasto nie było zakorkowane. Coraz bardziej baliśmy się, że gdy dojedziemy do portu, to będziemy mogli pomachać promowi na dowidzenia.
Gdy dojechaliśmy do portu zobaczyliśmy, że nasz prom jeszcze stoi a na odprawę czekało jeszcze kilka samochodów. To obudziło w nas nadzieję, że jednak zdążymy.
Żandarmeria wjechała z nami na nabrzeże, szybko pomogli załatwić formalności (biura były już zamknięte). Gdy zaczęliśmy wypełniać karty pokładowe wiedzieliśmy, że prom bez nas nie odpłynie.
Uffff…. Wszystkim poprawiły się humory.
Szybko przechodzimy odprawę paszportową i celną i jako ostatni samochód wjeżdżamy na prom.
Na odprawie paszportowej miłe spotkanie z pracownikiem, który pamiętał nas jak przypływaliśmy do Oranu i uśmiechnięty, od razu z daleka pytał nas jak nam się podobało w Djanet i na Saharze. Jak możecie przeczytać na początku relacji, to właśnie jemu wmawialiśmy, że my nie jedziemy do żadnego Djanet…
Wszyscy byli bardzo zmęczeni emocjami i nerwami ale szczęśliwi, że się udało. Wjechaliśmy na pokład kilka minut po 20, prom miał oczywiście 1,5 godziny opóźnienia i wypłynął o 21:30.
25XI piątek
Kiepsko spałam, zmęczenie dawało o sobie znać. Nawet nie miałam ochoty na śniadanie.
Około 10:20 przeszliśmy odprawę i mogliśmy jechać dalej.
Piotr sprawdził licznik – z Wrocławia przejechaliśmy 8500 km. do domu zostało nam 2500 km.
Wyruszyliśmy drogą w kierunku Barcelony
26XI sobota
Jedziemy, jedziemy, jedziemy…
27XI niedziela
Ok. 10 dojeżdżamy do Wrocławia, przesiadamy się z Renatą do naszego samochodu i jedziemy do Poznania.
Jakby było mało przygód, pod domem odkrywam, że moja walizka z bagażem została w Pitonie… czyli naszym aucie…..
Podsumowując:
- pomimo tych wszystkich przygód z żandarmerią Algieria bardzo mi się podobała. Był to mój pierwszy wyjazd do kraju afrykańskiego, najbardziej obawiałam się wysokich temperatur i tego jak ja to zniosę bo nie lubię upałów. Ale nie było tak źle, temperatury, nawet wysokie, były inaczej odczuwalne niż u nas, zapewne za sprawą innego klimatu. No i był to listopad.
- największe wrażenie zrobiła na mnie Sahara, którą wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Jest tak wielka, tak piękna i tak zróżnicowana, że nie sposób jej sobie wyobrazić, najlepiej ją zobaczyć.
Zawsze wydawało mi się, sądząc ze zdjęć w mediach, że taka Sahara to wielka piaskownica, z malowniczymi wydmami, między którymi wiją się drogi i łażą wielbłądy. Aż tu nagle zaskoczka - wydm i piachu niewiele. Gdy jechaliśmy przez 2 dni podziwiałam tylko skały i skały, jakby wielka płyta poprzecinana gdzieniegdzie uskokami tektonicznymi, wydm niewiele. Byłam naprawdę pod wrażeniem, nawet nie czułam znudzenia tym krajobrazem, wręcz przeciwnie nie mogłam się napatrzyć.
Gdy po powrocie pytałam kilku znajomych jak sobie wyobrażają Saharę, to podobnie jak ja – mówią że to jest wielka piaskownica. Gdy im opowiadam jak jest naprawdę to też są zaskoczeni.
- Algierczycy – wszędzie sympatyczni, zawsze uśmiechnięci, chętni do pomocy, chociaż kobiety bardziej skryte, mniej spontaniczne niż panowie. Zresztą jest ich na ulicach znacznie mniej niż mężczyzn. Rostom powiedział nam, że Algierczycy nie lubią być fotografowani i rzeczywiście tak było.
- ceny – w trakcie relacji podawałam ceny na niektóre produkty np. zupy czy napoje, bo to najczęściej kupowałam. Miałam tak dosyć naszych kanapek i suchego jedzenia, że z przyjemnością zjadałam właśnie zupę. Zresztą do wyboru były jeszcze głównie kurczaki z rożna, bardzo wielkie porcje, dla mnie nie do zjedzenia. Same knajpki wyglądały tak, że nasz Sanepid nie mógłby uwierzyć, że to działa, ja też chwilami dziwiłam się, że tam ludzie nie zatruwają się salmonellą albo innym paskudztwem. Starałam się nie patrzeć jak pracownik przynosił nam takie talerze do stołu, bo widok paluchów zanurzonych w zupie już nie zachęcał do jedzenia.
- bezpieczeństwo – my czuliśmy się bezpiecznie, więc nie potrafię ocenić jak by było bez opieki naszej eskorty. W pierwszych dniach pobytu widok posterunków, zasieków i worków z piaskiem, żandarmerii i policjantów z karabinami przewieszonymi przez ramię był dla mnie dziwny, czułam się jakbym się przeniosła w środek jakichś działań wojennych, tyle, że nie strzelali. Mieszkańcy jakoś z tym żyją, więc chyba przywykli i dla nich to normalne. Trochę mi się przypominały nasze ulice w czasach stanu wojennego….
- ogólnie było fajnie, jak mi się coś jeszcze przypomni to dopisze….
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Przeczytałem i obejrzałem i jestem pod ogromnym wrażeniem. Świetny kierunek (zupełnie nieznany), fajnie opisana podróż, masa przygód. Super!!!
-
Bylem kiedys w Algierii, ale to juz blisko 40 lat od tego momentu. To byl wtedy kwitnacy i w glownych miastach bardzo zeuropeizowany kraj. Wydawalo sie, ze zloza gazu zdobeda dla Algierii swietlana przyszlosc, ale niestety bardzo gleboka korupcja, brak kompetencji rzadzacych nie pozwolila na utrzymanie owczesnego tempa rozwoju. Oran byl pierwszym miastem, ktore widzialem i najbardziej zaskoczyla mnie w nim....czystosc miasta :)
Iwona - swietna podroz, ktorej szczerze zazdroszcze i zaluje, ze nie moglem byc w odpowiednim czasie w Polsce, bo z pewnoscia wybralbym sie z Piotrem.
Co do samej osoby organizatora - ja znam go wprawdzie jedynie z kilku rozmow telefonicznych i dyskusji internetowych, ale wydaje mi sie, ze w duzej czesci go rozumiem. On nie organizuje typowych wypraw komeryjnych. Przy cenach jakie uczestnicy placa za wycieczke czasem zastanawiam sie, czy jego kalkulacja zawiera aby wszystkie pozycje. Z pewnoscia nie ma tam setek godzin jego pracy, jakie spedza przy organizacji i remontowaniu, oraz przygotowywaniu busa. Jedynym jego zyskiem jest chyba tylko to, ze nie placi za wlasne uczestnictwo, ale to tez chyba pozornie, bo placi pozniej na przygotowanie sprzetu. Tu dochodzimy do sedna - dlaczego wobec tego to robi? Moim zdaniem wylacznie dlatego, ze jest pasjonatem, "gorącą głową" i chyba wrecz patologicznym optymista. To wlasnie z uwagi na te cechy charakteru z jednej strony te wycieczki organizuje, a z drugiej narzuca az tak nierealne cele.
Piszesz rowniez, ze bylas wsciekla, gdy Piotr wycofywal sie, gdy jeden z uczestnikow pertraktowal z lokalnymi wladzami. Na ostatniej wycieczce w Iranie razem ze mna i Irenka pojechala rowniez nasza znajoma. Wierz mi - mialem serdecznie dosyc, gdy ja staralem sie cokolwiek zalatwic, a ona co chwile swoim bardzo kulawym angielskim wtracala sie w negocjacje. Czasem zastanawialem sie czy juz mam dusic, czy moze jeszcze chwile wytrzymam.
Iwona - co do samej galerii - bardzo fajnie czytajacy sie tekst, sporo milego dla oka zdjec, ale patrzac na to z perspektywy widza, to chba jednak lepiej byloby podzielic to na dwie czesci glowne, a potem prezentowac detale. Rowniez wydaje mi sie , ze duza korzyscia dla calosci byloby zmniejszenie liczby zdjec o polowe. Wtedy bardzo ciekawe zdjacia nie gubia sie w tle.
No i na koniec ...zamiast truskawy wyobrazam sobie kaczke na pustyni. No i gdyby jeszcze tak zostawic ja w najdalszym punkcie... -
Lanko,mnie też ten tekst ubawił, dlatego go zacytowałam.
Dzięki i zapraszam ponownie. -
ale jazda :) najbardziej jednak ubawił mnie ten opis: afrykański kraj, biedny, pusty i brudny jak wszystkie w okolicy. Leży na północy, ma dostęp do morza, ale i tak nie ma w nim wody, bo wszędzie jest piasek. Jest w nim dużo Arabów i kamieni.
Przeczytałam, zdjęcia w wolnej chwili. -
Bardzo ciekawa podróż. Gratuluję
-
Udalo mi sie obejrzec wszystkie zdjecia.
Dzisiaj strona smiga jak za dobrych czasow,moze pannamarta maczala w tym palce...-)
Jeszcze raz napisze.Wspaniala wyprawa!!! -
Witaj!
Zapoznanie sie z całym materiałem z Twojej podróży pewnie mi trochę czasu zajmie, ale dzis już mogę spokojnie powiedzieć, że to była niezwykła podróż w bardzo unikalne miejsce na świecie. Z tego, co zauważyłem, jesteś póki co tylko jedną z dwóch autorów publikacji z Algierii na Kolumberze (drugim autorem jest Leszek) - brawo!! -
Piotrze, Truskawka jest zachwycona spotkaniem z Tobą.
-
no rzeczywiście Pannamarta jest niecodziennym gościem. Ja kilka lat temu pisałam do niej maile dot. działania portalu, ale w pewnym momencie zaczęły wracać, więc myślałam, że już tam nie pracuje. Ale pisałam też maile do adminów ogólnie i też bez odzewu.
-
..póki co, przemkłem przez miniatury i na razie spotkałem się z Truskawką przy ciastku! Na pewno było smakowite ... :-) ...
-
...ale Hooltayko, ile to satysfakcji po pokonaniu wszelakich trudności! -
http://teksty.wywrota.pl/tekst-chwyty/6642-pod-buda-lecz-poki-co-zyjemy.html
- choć może jest nas garstka. A może jednak całkiem spora garść! ... :-) ... -
Ja jestem zmeczona tym portalem!
Ogladanie zdjec to tortury i nie wiem,kiedy skoncze Twoje .
Moj profil odwiedzila pannamarta,a ja myslalam,ze sie rozplynela...moze sie tu w koncu cos zmieni! -
Treize, wyjazd miał być trudny i nietypowy i był... W trakcie podróży nieraz byliśmy zmęczeni całą sytuacja, ale wspomnienia teraz bezcenne...
-
Iwona, nie mogę wyjść z podziwu dla Waszej ( Twojej i Renaty ) wyprawy do Algierii.
Jak dla mnie, jesteś ******* podróżniczką :)
Widziałam,jak dodałaś 14 lutego relację ze swojej podróży i jak została ona dwukrotnie zakryta przez innego
podróżnika (?) - tego, co ....." moje zawsze na wierzchu " !
Pozdrawiam i życzę coraz dalszych światowych wypraw :):)
PS. Dobrze,że, ominął Was lot samolotem.
Nuda, nuda, nuda...... i lądowanie ;)
-
Piotrze, wiem, że dotrzesz i do Algierii, a będzie cdn....
Archerze, Konstantyna jest piękna i jej lokalizacja robi wrażenie ale dla mnie piękniejsza jest Ghardaja i jej 4 miasteczka. Są super, chociaż potrzeba więcej czasu do zwiedzania. -
Dzięki za relację.Algeria to nie częsty kierunek.Zapamiętam Konstantynę i kamienistą Saharę którą znam od strony Maroka.Czekam na obiecaną relację z PN Tessili.
-
...qrcze, dopiero co wyruszając z Poznania dotarłem do Malborka, a Ty, Iwonko, już proponujesz Algierię! Ale i tu dotrę ... :-) ...
-
Myslalam,ze bylas juz Afryce.Ja jechalam kilka lat temu przez Sahare w Tunezji,az do oaz przy granicy z Algieria.
Zjechalam tez Maroko.Tu tez bylo sporo policji.Pustyniami jestem oczarowana.
W Algierii trzeba sie liczyc z policja i zandarmeria,dobrze,ze sa,chociaz to uciazliwe.
Malo jest wiadomosci o tym kraju,o sytuacji obecnej i malo turystow,wiec byliscie na widelcu.
We wschodnim Iranie tez mielismy kontrole policyjne i kserowanie dokumentow.
Nasi znajomi jechali przez Pakistan,tam dopiero mieli obstawe,ani minuty bez policji.
Ja lubie tego typu podroze,ale znam takich,ktorych autokar podwozi prawie do hotelowego pokoju na LW.
Kazdy wybiera dla siebie taki sposob podrozowania,jaki lubi.
Oj mysle,ze sie znowu wybierzesz tam,gdzie diabel mowi dobranoc.To kusi.
Pozdrawiam. -
Dzięki,
Gdybym wiedziała, że ta podróż będzie tak wyglądać, to nie wiem , czy bym się zdecydowała. A tak będąc na miejscu nie mieliśmy innego wyjścia, musieliśmy przez to przejść. Pod koniec wyjazdu nasza cierpliwość już się kończyła, bo ile można....
Ale nie żałuję, gdybym doleciała do Djanet samolotem to bym nie widziała całej Algierii i Sahary a właśnie pustynia zrobiła na mnie największe wrażenie.
Ja lubię takie wyjazdy z "niewygodami", nie wyobrażam sobie wycieczki z biurem podróży i noclegami w hotelu.
Zresztą Ty też tak podróżujesz, to wiesz o czym mówię.
pozdrawiam -
Super opis wyprawy i fajne zdjęcia.
Algieria to niezwykle ciekawy kraj.
Jestem pełna podziwu,że wytrzymaliscie te nieustanne kontrole policji i eskorty.
To jest prawdziwa podróż, pełna niespodzianek ,bez pięciogwiazdkowych hoteli,basenów i osmiorniczek i klimatyzowanego autokaru.Nie każdy się nadaje na taki hardkor.
Obejrzałam i przeczytałam bez logowania.Duży plus na każde zdjęcie i podróż.
Pozdrawiam:-)