Podróż Poleszuki-plemię, które mieszka na bagnach
-Cel podróży?-spytał urzędowym głosem celnik ukraiński.
-Turystyczny-odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą.
-Gdzie jedziecie?
-Do Lubieszowa.
-Do Lubieszowa?-brwi celnika podniosły się wysoko ze zdziwienia, a oczy zrobiły się wielkie niczym pięciozłotówki- A co tam w Lubieszowie jest???
-Bagna, błoto,ptaki-odparł z rozmarzeniem mój brat-ornitolog amator.
-Taaak...-popatrzył na nas z mieszanką politowania i rozbawienia-jest u nas błoto, sa ptaki. No, to jeźdzcie-odwrócił się i podszedł do następnego samochodu z długiej kolejki amarotrów szybkiego zarobku na alkoholu i papierosach.
"Pośród łąk lasów i wód toni
W ciągłej pustej życia pogoni
Żyje posępny lud
Brzęczą much roje nad bagnami
Skrzypi jadący wóz czasami
Poprzez grząską rzekę wbród
Czasem ozwie się gdzieś łosia ryk
Albo gdzieś w głębi dziki głuszca krzyk
Potem znów cisza niczym niezmącona
Dusza lśni pustką rozmarzona
Piękny o Polesiu sen
Polesia czar, to dzikie knieje, moczary
Polesia czar, to dziwny wichru jęk
Gdy w mroczną noc z bagien wstają opary
Serce me drży, dziwny ogarnia lęk
Słyszę jak w głębi wód jakaś skarga się miota
Serca prostota wierzy w Polesia czar"
Kraina bagien dorzecza rzeki Prypeć, 10-krotnie większych od Bagien Biebrzańskich, stała przed nami otworem. Jeszcze tylko 100km i dojedziemy na miejsce.
Pierwszy punkt podróży-kibel na granicy.
-U nas w TV mówią, że największy kryzys gospodarczy dotknął Rosję. Prawda to?-pyta nas WC-dziadek.
-Nie wiemy, u nas Rosji nie pokazują na wykresach. U nas mówią, że w Niemczech-odpowiadamy.
-W Niemczech?To niemożliwe!
Krajobraz za oknem po przekroczeniu granicy polsko-ukraińskiej w Dorohusku zmienił się radykalnie. Poszatkowane na kawałeczki pola uprawne ustąpiły miejsca rozciagającym się po horyzont nieużytkom, liczne wioseczki bezkresnym przestrzeniom, zapchane jezdnie-pustej autostradzie międzynarodowej, w dodatku dziurawej jak sito. Zapadła noc. Liczne światła polskich domków i samochodów ustąpiły czarnej ciemności ukraińskiej nocy. Na odcinku 100km minęły nas 2 samochody osobowe, w dodatku z wyłączonymi światłami,dla oszczędności włączanymi jedynie wtedy, gdy kierowca jakims cudem zauważy inny samochód.
Póżno w nocy dobiliśmy do celu. Hotel Mrija w Lubieszowie to najbardziej wypasiony hotel w mieście,pewnie dlatego, że prywatny. Domek typu betonowa kostka. I ten smród,który zawsze czuć w każdym budynku za wschodnią granicą.Od wielu lat ten sam.Skąd on się bierze? Wielokrotnie sie zastanawiałm co tak może śmierdzieć, i Bóg mi świadkiem-nie mogę tego dojść.
-To bieda śmierdzi-mawiała bacia.Bieda nie bieda, po dwóch dniach przestałam go czuć:-)
Dziwny kraj... 2009-05-10
" W środku Europy, w XX wieku-tak bardzo dziwny, egzotyczny kraj!"- pisał znany polski podróżnik Antoni Ossendowski-"Uczeni badacze i chciwi poznania naszej planety podróżnicy przenikneli wszędzie niemal. Himalaje (...) tajemniczy Tybet; dżungla nad Amazonką i Nigrem (...) i Antarktyda; Nowa Gwinea i rozrzucone po południowym Pacyfiku wyspy-wszędzie dotarł już (...) biały człowiek, zbadał i opisał szczegółowo.I rzecz dziwna-we własnej siedzibie jego pozstawał kraj małoznany, pod wielu względami zagadkowy, trudno dostępny i w znacznej mierze-prawie niezaludniony! Jest to-Polesie".
Aż dziw że słowa wypowiedziane niespełna 100 lat temu nic nie straciły na aktualności! Polesie nadal pozostaje najbardziej dzikim, najmniej ucywilizowanym i najmniej znanym zakątkiem Europy. Jeszcze przed II wojną światową stały tu tzw. "kurne chaty", w których palono ogniska, a dym wydostawał się przezd dziurę w słomianym dachu. Niektóre z nich stały na palach niczym przeniesione żywcem z filmów podróżniczych o indianach.
W rzeczy samej-Polesie pod wieloma względami przypomina Amazonię. Położone jest w dorzeczu rzeki Prypeć rozlewającej rokrocznie na przestrzeni setek kilometrów, obejmowało 3 mln km kw bagien, wśród których rozrzucone były wioski praktycznie odcięte od świata zewnętrznego. Jedynie zimą, gdy bagno zamarzało, pojawiała się możliwość przyjazdu saniami do najbliższego miasteczka.
Dzięki takiej izolacji cywilizacyjnej jeszcze na początku XX wieku obecna była tam pierwotna, plemienna struktura społeczna z bogactwem obrzędowości i zwyczajów. Oczywiście tamto Polesie już nie istnieje, ale jego echa nadal są obecne. Do dziś funkcjonują wioski, w których głównym środkiem transportu i łącznikiem ze światem pozostaje łódź, a ludzie żyjący w wioskach tworzą swoiste wspólnoty plemienne nie mające świadomości narodowej, ani nawet regionalnej.
-My,Olmańcy- mówią o sobie mieszkańcy wsi Olmany, bo nie czują się ani Białorusinami, ani Ukraińcami, ani nawet Poleszukami.
Nawet klimat poleski przypomina trochę wilotny klimat lasów tropikalnych, Polesie bowiem umiejscowione jest na rozległej płycie granitowej leżacej już na głębokości kilkunastu metrów pod ziemią, nieprzepuszczalnej dla wody, co powoduje zabagnienie obszaru i parowanie duzych ilości wody do atmosfery, dzięki czemu jest ona wilgotna a lata mgliste i deszczowe.
W ciepłym i wilgotnym powietrzu niesłychanie bujnie wyrasta tu roślinność, osiągając niespotykane gdzie indziej rozmiary. To samo dotyczy świata owadów. Poleskie komary niczym tropikalne moskity są większe i liczniejsze niż gdziekolwiek w Europie, nie muszę chyba dodawać, że kłują również zdecydowanie dotkliwiej!
O tym,jak wpadliśmy w czarną dziurę 2009-05-10
Strasznie byłam ciekawa tego Polesia. Szczególnie ludzi. Czy są jeszcze wioski, w którym jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym jest łódź? Jak myślą i jak postrzegają świat Poleszucy? Czy rzeczywiście nie identyfikują się narodowościowo? Ale cóż można zobaczyć i poznać przez 4 dni? Tyle, co nic. Potraktowałam tą wyprawę jako krótki zwiad orientacyjny, by w przyszłości móc wrócić tu na dłużej.
Przystanek pierwszy-wieś Buczyn.
I oto nogi moje stanęły na poleskiej ziemi w przenośni i w sensie dosłownym, bowiem w wiosce tej nie było asfaltu, ani nawet bruku. Piaszczysta droga,po obu stronach drewniane domki, przed domkami ławeczki, na ławeczkach starsi ludzie ubrani odświętnie, mężczyźni w garniturach, bo to przecież niedziela. Nasze wtargnięcie do wsi wywołało sensację,bowiem okazało się , że jesteśmy pierwszymi ludźmi "z zewnątrz" od 2 lat.
Moje obawy dotyczące nawiązywania kontaktów społecznych nie dość, że okazały się zupełnie bezpodstawne, to jeszcze niemożliwym było tych kontaków nie nawiązywać. Każdy chciał nas mieć u siebie,każdy chciał rozmawiać, każdy chciał ugościć.Zdaje się, że dla tych ludzi byliśmy czymś w rodzaju ufo.Ich otwartość i gościnność nie miała granic.
Posypały się liczne propozycje pozostania na noc lub dłuższy okres czasu jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie,a nawet naturalny porządek rzeczy.
-Do nas chodźcie,zapraszamy- wołali jedni.
-Nie,nie,lepiej do nas,proszę ,proszę zachodzić-przekrzykiwali inni.
Podstępem, siłą przebicia, argumentacji i mięśni zostaliśmy wciągnięci przez dziadka do żółtego domu z niebieskimi okiennicami. Dziadek był weteranem wojennym. Z okazji wczorajszego święta, Dnia Zwycięstwa, otrzymał od państwa 70 Hrywien ( ok. 30 PLN), za które kupił 2 wina. Od razu wylądowały one na stole wraz z całym bogactwem domu-tuszonką i chlebem.
Wydarzenia działy się z szybkością trąby powietrznej, która z każdą chwilą wciągała nas w swój lej. Ja, obdarowana nożem zostałam zaprzęgnięta do robienia kanapek, mój brat do otwierania wina, a mój mąż do rozstawiania szklanek. Szklanka pierwsza, szklanka druga, szklanka...i rzeczywistość zakrzywiła się parabolicznie według równania Einsteina, czas zwolnił, bądź przyspieszył-nie pamiętam, i czarna dziura wsysała nas coraz mocniej w swoje odmęty.
Dziadek płakał z radości w kółko dziękując nam na przybycie, i uporczywie domagając się pozostania tu na dłużej. Nasze odmowy i tłumaczenia nie były brane pod uwagę. Moja początkowa radość ustępowała miejsca narastającemu niepokojowi. Ewidentnie coś było nie tak. Czarne macki ośmiornicy chciały coraz bardziej zapętlić się wokół nas. Zaczęłam podejrzewać, że nigdy się już stąd nie wydostaniemy. Jeśli naprawdę chcemy stąd wyjść to musimy zdecydowanie wstać i przerwać pajęczynę.
Ufff....udało się. Z ulgą wyszliśmy na ulicę.
-Zapraszamy do nas, na gościnę-zachęcały babcie siedzące na ławeczce.
Dziekujemy, już nie dziś.
Poleski matrix 2009-05-10
Most na rzece Stochód w miejscowości Lubiaź oddalony jest od Lubieszowa kilkanaście kilometrów. Stochód w tłumaczeniu brzmi "sto dróg" ,co oddaje charakter tej rzeki, toczącej swój leniwy bieg wieloma różnymi korytami,łączącymi się w labirynt. Wiosną rzeka rozlewa w wielokilometrowe bagna i podmokłe łąki,które stanowią największą w Europie ostoję ptaków wodno-błotnych. Kilka lat temu utworzono tu park narodowy Prypeć-Stochód.
Kiedy stanęliśmy na tym moście dosłownie zaparło dech od ilości ptaków. Tysiące rybitw,czajek, rycyki,krwawodzioby,bataliony,czaple i Bóg wie co jeszcze fruwało,brodziło,wsadzało dzioby w błoto,piszczało,dzwoniło i klekotało. Mój brat,wielbiciel ptaków spędzający długie godziny w czatowniach w celu sfotografowania tychże był wniebowzięty. Nawet on nie widział takiej ilości ptactwa naraz.
Jego zachwyt przeszedł w głęboką zmarszczkę na czole, co znaczyło, że intensywnie nad czymś się zastanawia. Jakiś element układanki najwyraźniej mu się nie układał. Nagle spojrznie mu się rozjaśniło i zakrzyknął:
-A gdzie czatownie?! Matko kochana, gdyby to było w Polsce stałaby czatownia na czatowni, a z każdej wyglądałaby rura teleobiektywu!
A tu nic! Podglądanie ptaszków najwyraźniej nikogo tu nie interesuje. Ptaki są,gdyż były i będą, nie można ich zjeść, więc po co sobie głowę zawracać. Co innego ryby. Te ważne są dla Poleszuka, gdyż można zjeść je na kolację,śniadanie lub obiad, lub na wszystkie posiłki po kolei.
Na tle zachodzącego słońca wypłynęły łodzie-pychówki. Rybacy zastawiali sieci na nocny połów. Jedna,druga,trzecia łódź. Sieci w parku narodowym! Strażnicy parku przymykają oko. Sami też zastawiają. Przecież muszą coś jeść.
Rybitwy skończyły żerowanie i zaczęły zbijać się w wielotysięczne stado, które przewalało się nad naszymi głowami raz w prawo, raz w lewo. Pasterze nie bacząc na okres lęgowy ptaków zganiali z pastwisk stada krów przeganiając je przez bagna. Konie stanowiące tu podstawę każdego gospodarstwa galopowały całymi tabunami z hukiem wpadając w wodę. Na moście w promieniach zachodzącego słońca tańczyła młoda para,która przyjechała tu na sesję fotograficzną w asyście wesołych gości.
Nagle wszystko doooła: ptaki, łódki,słońce, krowy, konie,weselny korowód,ludzie i przyroda zaczeły zlewać się w jakiś niesamowity matrix, piękny i zachwycający, wolny i nieujmarzmiony. Stałam na tym moście kompletnie oszołomiona harmonią tego świata, wolnego od przepisów cywilizacji. Jedyne, czemu podlegał to odwieczny porządek rzeczy.
Mój brat nadal myślał nad czymś intensywnie.
-Nie -stwierdził w końcu- Nie byłoby tu czatowni. Gdyby to było w Polsce, zrobiliby tu rezerwat ścisły z bezwględnym zakazem wstępu. Nikogo by tu nie było.
Triumf homo sovieticus 2009-05-11
Wielka Głusza wcale nie jest taką dziurą zabitą dechami, jak wskazywałaby nazwa. Wręcz przeciwnie. Jest jedna z największych i najbardziej rozwiniętych wsi w regionie. Główna ulica ciągnie sie na przestrzeni 5 km.
We wsi stoi XVIII-wieczna cerkiew prawosławna, kilka sklepów -spożywczy i z artykułami gospodarstwa domowego, w których obok firmowej lodówki z Coca-colą stoją miejscowe osobliwości, np. urządzenia przypominające piece, czy miotły z brzozowych witek.
Zarówno sklepy jak ich otoczenie sprawiały przygnębiający widok. Wszystko zdewastowane, zniszczone, budynki z odppadającymi tynkami, schody do sklepu rozwalają się,obdarte i brudne dzieci. Całości dopełniał stojący wciąż pomnik Lenina wiecznie żywego, a pod nim delikwent ledwo trzymający się na nogach wykrzykiwał polityczne hasła. 70 lat komunizmu poczyniło ogromne spustoszenia, nie tylko w sferze materialnej.
Delikwent poszedł do domu, by przynieść i pochwalić się jakimś medalem. Dostał medal, więc jest kimś i chciałby ,żeby wszyscy o tym wiedzieli.
Co rusz spotykamy podpitych mężczyzn. Grupka młodych chłopaków szybko nawiązuje rozmowe i wyjaśnia, że dzieje sie tak z racji wesela, które odbyło się tutaj w dniu wczorajszym.
-Szkoda, że nie przyjechaliście do nas wczoraj-głośno wyrażali swój żal-moglibyście bawić się z nami.
Też żałujemy.
Podobnie jak w innych wioskach byliśmy wciąż zaczepiani, nagabywani rozmową. Niezwykły głód nowego,innego. Często pojawiają sie tematy polityczne, umysły rozpala Unia Europejska, NATO, ale pojawiają się też wspomnienia dawnych,polskich czasów. Pamięć o Polsce jest tu wciąż obecna, żywa.
-O, tam stał dwór polskiego pana-wskazuje ręką mieszkanka wsi-pamiętam go,dobry był pan. Chodzilismy do niego pracować.
Kolejnym tematem są ciężkie warunki socjalno-bytowe. Wciąż powracają pytania: jak jest w Polsce? ile zarabiacie? ile dają emerytury? 400 dolarów?O, to ogromnie dużo! U nas dają 100 dolarów. Nie sposób przeżyć. Dlatego przy każdym domu ogródek w którym uprawiają warzywa.
- Tu u nas to nie życie, to męka-konkludują.
Mnie jednak interesuje to stare, dzikie Polesie. Pytam o bagna, o czasy przedwojenne. Tak, były tu rozległe bagna. Po jednej stronie ulicy stały domy, a po drugiej rozciagały się bezkresne bagna, po których pływali łódkami,łowili ryby, ale w latach 70-tych zostało zmeliorowane i zabudowane domami.
O tym, że wioska stała na bagnach świadczy wykonywana w każdym ogródku mini-melioracja. Co kilka grządek robi sie jedną głęboką bruzdę w której zbiera się woda, dzięki temu warzywa nie gniją.
Tak, poleskie bagna nie są już tymi samymi bagnami. Z 3 mln km kwadratowych bagien po bezmyślnej melioracji czasów komunizmu pozostała połowa. Odeszły w niepamięć starodawne zwyczaje. Pozostały nieużytki po upadłych kołchozach, bałagan, beznadzieja.
-Bardak (burdel)- tym jednym słowem ukraińcy określaja swój kraj. Pomarańczowi zawiedli, alternatywy nie ma. Zostaje upić się.
Nie znajdując Polesia, którego szukałam, opanowują mnie niewesołe myśli.
-A co tu tak stoicie tyle czasu-dobiega nas głos zza płota-zapraszam na ławeczkę, usiądźcie.
Kobieta w średnim wieku pieliła grządki z czosnkiem i rzodkiewką w swoim zmeliorowanym ogródku. Fioletowa sukienka, kolorowa chustka, miły usmiech. Na poczęstunek jabłka z sadku. Woda ze studni z żurawiem. Przyleciała też sąsiadka i znajomi. Tacy goście niecodziennie sie przecież trafiają. I tak poopowiadalismy sobie o życiu, oni o swoim, my o swoim.
-Chodźcie, coś wam pokażę-powiedziała i zaprosiła do domu. Schludnie, czysto, miło. Z szafy wyciąga ręcznie haftowane ręczniki, najwięcej czerwonych, ale też niebieskie, brązowe. Takimi ręcznikami przyozdabia się wiszące ikony, ściele się je pod nogi parze młodej przy błogosławieństwie. Stwierdziłam, że będzie to dobra pamiątka z wyjazdu. Zaproponowałam kupno i dobiłyśmy transakcji.
-Tylko na mego męża nie patrzcie-machnęła ręką w kąt pokoju, gdzie spała jakaś czarna postać-on jeszcze nie doszedł do siebie po wczorajszym weselu-wyjaśniła.
I tak to, podczas błogiej nieświadomości gospodarza, kobieta przyjęła gości z zagranicy, opieliła ogródek i zarobiła 250 hrywien.
Swałowicze-żywy skansen 2009-05-11
Zza drewnianej stodoły wynurzyła sie zgarbiona postać. Z trudem posuwała się naprzód. W końcu stanęła opierając się na lasce, niczym patriarcha rodu. Mrużyła oczy pod słońce by lepiej dojrzeć, kto przyjechał.
Z wielką radością zaprosiła nas w swoje progi. Domek oparty o brzeg Prypeci, na brzegu zacumowana łódka. Na szopie suszą się sieci. Stara już jest, i schorowana, ale do dziś wyjeżdża wieczorem i rankiem, by zastawiać sieci. Jest wdową od 40 lat. Samotnie wychowała troje dzieci.
Urodziła się jeszcze "za Polaka", przed wojną. W wieku 22 lat została wdową, najmłodsze dziecko miało niespełna rok.Jak wyglądało jej życie? Wstawała o 4 rano, dzień zaczynała od wyciągania i zarzucania sieci-zajęcia typowo męskiego,ale cóż, ona była wdową... Następnie trzeba było nakarmić dobytek-nagotowac świniom, dać kurom, wydoić krowy.Przygotowywała śniadanie dla dzieci i wyprawiała je na 8 do szkoły. Tu, w Swałowiczach, były tylko 4 klasy, na kolejne 4 lata nauki dzieci dopływały łódkami do Buczyna. A do gimnazjum pływały do Lubieszowa. Przejezdnej drogi do tej wsi nie było, wszędzie trzeba było pływać. Na zakupy do Pińska, do cerkwi.
Kiedy odwiozła dzieci do szkoły, szła do pracy w kołchozie. Ciężka to była praca, cały dzień w polu. Za dzień pracy dostawała garnek żyta, i to nienajlepszej jakości, więc oddawała je świniom. Po powrocie z kołchozu trzeba było jeszcze u siebie w polu robić, no bo co będziesz jeść? A córki studentki, ubrać się chciały dobrze żeby jakos wyglądać w towarzystwie. Oj bieda była bieda. Wszystko sama robiła, chleb piekła, masło ubijała. Tą maselnicę córka zawiozła niedawno do muzeum, więc nie może nam pokazać.
Teraz lepiej jest. Drogę do wsi zrobili kilka lat temu, autobus przyjeżdża 2x w tygodniu, i sklep przyjeżdża obwoźny, już teraz można żyć, tylko zdrowia nie ma...
Są dzisiaj Swałowicze prawie wymarłą wsią. Młodzi wyjechali do miast, kto by tam chciał mieszkać na końcu świata. Mieszka tu około 40 osób, wszystkie w podeszłym wieku. Wieś wygląda dokładnie tak samo, jak przed wojną. Domy kryte strzechami, studnie z żurawiami, stogi siana podniesione do góry, oparte na drewnianych konstrukcjach, bo przecież jak Prypeć wylewa, to wszędzie jest woda. A Prypeć toczy swój bieg tuż za domem. Przy każdym gospodarstwie przystań i łódka.
Polesie to jedyne miejsce w Europie, gdzie do dzisiaj są w użyciu najbardziej pierwotne metody połowu ryb. Oglądałam niedawno program p.Wojciecha Cejrowskiego, poświęcony właśnie pierwotnym metodom połowu. Pan Cejrowski pokazywał jak Indianie budują zastawki z patyków w poprzek rzeki,z pozostawionym pośrodku otworem. Otwór zaślepia się specjalnie skonstruowanym koszem w kształcie stożka. Ryba szukając przejścia w zastawce wpada w kosz, jak w pułapkę, z której nie może się wydostać. Pan Cejrowski nie musiał jechac aż do Wenezueli, aby to pokazać. Dokładnie takie same zastawki i kosze do dziś z powodzeniem funkcjonują na Polesiu. Podobnie jak drewniane barcie zawieszane na drzewach.
Pychówką po Prypeci 2009-05-12
Wiktor, właściciel hotelu w Lubieszowie to człowiek sukcesu. Młody, rzutki, pracowity. Od rana do wieczora na nogach, dba aby jego gościom niczego nie zabrakło. Polacy chcą do lasu? Nie ma sprawy. On może być przewodnikiem, poluje od dzieciństwa. Poleszuk z Poleszuków. Zaprowadzi na cietrzewie, na głuszce. Polacy chcą popływać na łódkach? Załatwione,zna tu wszystko i wszystkich. Chcecie domek na wsi wynająć?On ma taki domek, wynajmie za 20 hrywien za dobę. Stara się jak może. Polacy mają być zadowoleni i wrócic do niego za rok. Wieczorami pije z nami wódkę i gada do rana. Po naszym wyjeździe do Polski dzwoni, dowiaduje się czy szczęśliwie dotarliśmy do domu.
Jak można być na Polesiu i nie popływać pychówką? Chyba nigdy bym sobie tego nie darowała. Wiktor załatwia flisaków. Jedziemy do wsi Hocuń,gdzie już czekają łódki.Przez 2 godziny miejscowi rolnicy popychają łodź drągami za 10 hrywien ( 5 zł). Polski rolnik za tyle palcem w bucie by nie ruszył. Wiktor bierze drąg i wsiada do łódki. Będzie jednym z flisaków.
Mimo że maj, dzień jest wietrzny,przeraźliwie zimny wiatr przenika do szpiku kości. Wypływamy na poleskie bagna. Z trzcin dobywa się zgrzytanie trzciniaków, podrywają sie ptaki, czaple. Płyniemy na łąkę pośrodku bagien. Tu odbywają się sianokosy, a stogi czekają do zimy. Tylko po zamarzniętym bagnie można je zwieść do stodół. Gdy zima jest łagodna i bagno nie zamarza, stogi czekają na kolejną zimę. Stogów nie widać, znaczy,tegoroczna zima była jak trzeba.
Płyniemy po trzęsawiskach, oczeretach, trzcinowiskach. Po wodą falują zielone wodorosty. Mijamy żeremie bobrowe. Nad głowami krzyczą czajki. Otacza nas natura w najczystszej postaci. Flisak jest milczący, chyba czuje się trochę onieśmielony. Trudno mu zrozumieć że Polacy przyjechali tu, żeby zobaczyć bagna. W pewnej chwili zatrzymuje się i wkłada rękę pod wodę. Wyciąga sięć i sprawdza, czy coś sie złowiło. Jest jedna ryba.
Po powrocie na ląd czekaliśmy na resztę grupy. Milczący flisak czekał z nami. Niechętnie mówił, pogrążony w swoich myślach. Wyciagnęliśmy wino i wlaliśmy mu szklaneczkę. Wypił chęnie, duszkiem. Od razu poprawił mu się humor, ożywił się.
Czy pracuje? Nie, nie pracuje. Co robi? Nic nie robi. Pracuje tu i ówdzie, głównie w gospodarstwie. Młodzi ludzie tu mieszkają? Z czego żyją? Różnie, najczęściej jak on, z gospodarki. W oddali na polu stare kobiety okutane chustkami pracowały na polu. Grabiły, bronowały, orały końmi zaprzężonymi do pługa. Towarzyszyły im bociany. Mężczyzn nie widywałam. Dziewczyny? Uciekły do miasta.
Ucha nad jeziorem Białym 2010-05-14
Skrzypiały ośki starych wozów. Konie z wysiłkiem ciągnęły po lesie fury załadowane ludźmi. Siedziało ich na wozie po 4-5 osób. Między nimi panowała cisza,przerywana od czasu do czasu chrapaniem koni, nie licząc szumu lejącego niemiłosiernie deszczu. Skulone postacie siedzące na sianie przenikało przeraźliwe zimno, a woda wdzierała się w każdą szczelinkę pomimo ubrań wykonanych w kosmicznych technologiach i foliowych płaszczy przeciwdeszczowych w kolorze fioletowym. Płaszcze te zostały wykupione co do jednego przez polskich panów kilkadziesiąt minut wcześniej w wiejskim sklepiku.
-Wio! - głośno przynaglał konie woźnica, pomagając sobie lejcami. Woźnicowie byli jedynymi ludźmi którzy nie mieli na sobie płaszczy przeciwdeszczowych, goretexów,ani nawet porządnych kurtek, o czapkach nie wspominając .Stare dresy i tenisówki szybko stały się kompletnie przemoczone, a z włosów spływały strugi wody. Ale na woźnicach, zdaje się, nie robiło to najmniejszego wrażenia. Czy to pierwszy raz? Ciągle przecież widywałam rolników w polu, którzy nic sobie nie robili z padającego deszczu spokojnie kontynuując swoją pracę. Deszcz przyjdzie i pójdzie,a praca musi być zrobiona.
Woźnicowie byli również jedynymi ludźmi, którym nie było zimno. Stać ich było nawet na porywy fantazji w postaci nagłego zeskoczenia z pędzącego wozu w celu narwania bukieciku konwalii dla polskich dam, po czym doganiali furę,wskakiwali w biegu i odbierali lejce z rąk pasażera kompletnie zaskoczonego obowiązkiem powożenia pędzącym koniem. Po czym zupełnie spokojnie zaplali kolejnego papierosa, od czasu do czasu wykrzykując to swoje "wio!.
Czy to kard z filmu wojennego, gdy uchodźcy jadą furami w nieznane? Nie, to
Polacy chcieli urządzić sobie wycieczkę przez poleskie lasy nad jezioro
Białe. Jezioro leży prawie na granicy z Białorusią, więc dołączają do nas
ukraińscy pogranicznicy. Będą nas pilnować, czy nie wywiniemy jakiegoś
dywersyjnego numeru.
-Zrób zdjęcie- poporosił brat. Nie mogę, nie tylko z tego powodu, że zgrabiałe palce nie mogą utrzymać aparatu, ale zalany wodą aparat cyfrowy przestał
działać. Pozostało mi kontemplowanie kolejnych godzin na furze i marzenia o
kubku gorącej herbaty.
W końcu dojeżdżamy na miejsce. Pomiędzy drzewami prześwituje jezioro Białe. Nikt jednak nie patrzy w jego stronę. Wszyscy biegną do rozpalonego ogniska zająć najlepsze miejsce. Wkrótce ognisko otoczone jest szczelnym kordonem Polaków, którzy probują się rozgrzać i wysuszyć ubranie. Poleszucy zachowują rezerwę, nie integrują się. Stoją nieopodal razem z żołnierzami w strugach lejącego deszczu i zimnego wiatru. Zabrakło dla nich miejsca przy ognisku, jak i pod dachem w drewnianej szopie, wypełnionej zziębniętymi Polakami jak śledziami w beczce.
Nad ogniskiem zawisł kociołek. Poleszucy przygotowują uchę-lokalną zupę
rybną. Do gotującej się wody wrzucają ziemniaki, marchew, przyprawy, i na
końcu ryby. Jaka to rozkosz gdy coś gorącego rozgrzewa cało od środka! Ustawia się kolejka, każdy z miseczką wyciągnięta w stronę chochli z gorącą zupą. Misek dla wszystkich nie wystarcza, więc Poleszukom przypadają miski po Polakach, w których jedzą ostatki zupy z kotła. Pomimo, że nie wyglądali na zziebniętych, ani wygłodzonych, jedzą zachłannie, z apetytem.
Przyjechałam tu z pytaniem-czy to stare Polesie jeszcze istnieje? Szukałam
go na bagnach i na łódce, szukałam w zapadłych wioskach, kołchozach i pod
pomnikiem Lenina. Wiele sie tu zmieniło. Bagna zmelirowano, wioski wyludniły
się, ucichły starodawne pieśni. Jednak dusza Poleszuka trwa na przekór
wszystkiemu .Zahartowana na niewygody, przeciwności losu, chłostana wiatrem, chłodem i głodem, pokorna i cierpliwa. Jak poleska brzózka na polu, skromna i piękna, targana burzami, a mimo to-niezłomna.
I na koniec-jestem niezaspokojona. 5-dniona autokarowa wycieczka zorganizowana miała byc tylko zwiadem przed prawdziwą wyprawą na Polesie.
Wciąż na nią czekam.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Świetne! Bez przesady powiem, że to jedna z podróży na Kolumberze, która zrobiła na mnie największe wrażenie.
-
Super wyprawa, super relacja, taki powrót do starych czasów, tylko pozazdrościć.
-
jaki ten świat mały!:-) i ja też mam filmik na którym śpiewa:-p http://www.youtube.com/watch?v=rXcdkEEekhE
a chetną na wyjazdy masz niżej. polecam! świetnie przed komarami chroni;-) -
Julka:)
Ostatnio byłam na projekcji filmu z tej wyprawy, na którym dziewczyny śpiewały. Rewelacja. Jak znajdę trochę czasu to umieszczę video. -
czyżby julka?:-)
-
świetna relacja! przeczytałam i obejrzałam z wielką przyjemnością, zwłaszcza że polesie chodziło mi swego czasu po głowie... jest tu kilku fascynatów takich klimatów, więc cóż... brak towarzystwa może się niebawem przekształcić w mocną drużynę ;)
-
Zfiesz, no to chyba mamy wspólną znajomą:-)
chciałam się z nią załapać na sierpniowy wyjazd w zeszłym roku,ale mnie nie wzięli, niech im nie będzie policzone.
Mam jeszcze jeden punkt do opisania,ale nie mogę się przybrać, czasu ostatnio mam strasznie mało.
Chetnie wróciłabym na Polesie,ale nie mam z kim na razie. -
wróciłem!:-) i... wspa-nia-ło-ści!!:-)
mamy znajomą, która pracuje w białostockim muzeum wsi w osowiczach. kilka razy w roku jeździ na białoruskie i ukraińskie polesie "zbierać" ludowe pieśni. jej opowieści, choć może mniej ugrzecznione, pokrywają się z twoimi. gościnność, serdeczność, autentyczność, "pierwotność"... wszystkiego tam aż w nadmiarze!:-) i mam nadzieję, że tak pozostanie do czasu, kiedy znajdziemy kilka tygodni, by samemu się tam wybrać.
a relacja, jak zwykle, świetna!:-) -
Bardzo ciekawe miejsce i opis.
-
"Pośród łąk, lasów i wód toni,
w ciągłej, pustej życia pogoni
żyje posępny lud.
Brzęczą much roje nad bagnami,
skrzypi jadący wóz czasami
poprzez grząską rzekę w bród.
Czasem ozwie się gdzieś łosia ryk
albo w gąszczu dziki głuszca krzyk
i znów cisza tak niewzruszona,
dusza śni pustką rozmarzona piękny o Polesiu sen… |
(z przedwojennego tanga Jerzego Artura Kosteckiego "Polesia czar")
-
...a nasz poczciwy Kolumber jak zwykle Polesia nad swoją ulubioną Zatoką Gwinejską szuka...
...ma tam rodzinę? -
no to czekam na ciąg dalszy...
-
wkrótce dalszy ciąg podróży
+++++++++
bARtek