Podróż Lans w Lanckoronie
Są miejsca, w których łatwo znaleźć się przez przypadek. Są też takie, gdzie trafiają tylko ci, którzy wiedzą o ich istnieniu (i mają choćby nikłe wyobrażenie o tym, jak do nich dojechać). Tak właśnie jest z Lanckoroną – przycupnięta na wysokiej górze, ukryta w gęstych lasach Beskidu Makowskiego, nie narzuca się przejezdnym. Przypadkowych turystów w niej nie ma. Nie leży przy drodze, na trasie od miasta A do B, lecz całkiem na uboczu. To dlatego docierają do niej tylko ci, którzy naprawdę chcą.
Jadąc z Krakowa warto pamiętać, że niedziela to nie jest najlepszy dzień na łapanie busa. Gdy jednak przytrafi nam się to, że zapomnimy, niezawodną metodą uratowania resztek honoru jest beznamiętne stwierdzenie: „Tak myślałam” i pomaszerowanie żwawym krokiem na Dworzec PKP. Przez Lanckoronę (a dokładnie przez najbliższą Lanckoronie stację kolejową „Kalwaria Zebrzydowska Lanckorona”) przejeżdża pociąg jadący do Zakopanego. W sezonie turystycznym (który w Zakopcu trwa, jak wiadomo, cały rok) zawsze może się trafić, że w naszym wagonie znajdzie się genialny czterolatek w drucianych okularkach, który uprzyjemni czas podróżnym zadając podchwytliwe pytania zalęknionym i zrezygnowanym rodzicom. Gdy podobnych atrakcji zabraknie, niech wystarczą rozciągające się za oknem sielskie widoki Podbeskidzia.
Po godzinie emocjonującej podróży docieramy na stację docelową. Pierwsze kroki – rozważnie – kierujemy w stonę okienka kasowego, w celu dowiedzenia się, kiedy najwcześniej (podejście pesymistyczne) i najpóźniej (optymistyczne) można się stąd wydostać. Pan w okienku jest uroczy i ucinamy sobie z nim miłą pogawędkę. Ze stacji kolejowej do Lanckorony można pójść szlakiem zielonym (rowerowo-samochodowym) lub niebieskim (przez las) – prawie cały czas w górę. My wybieramy zielony (choć, żeby być zupełnie szczerą, muszę napomknąć, że zaaferowane nie zauważamy niebieskiej strzałki). Szacowany czas pokonania tego odcinka to ok. godziny (7 km), ale warto doliczyć dwa kwadranse na liczne atrakcje po drodze… ;)
Zanim jeszcze oczom niezbyt strudzonych Janek-Wędrowniczek ukaże się pierwsza szalunkowa deska, stary zmurszały drogowskaz z napisem „Tadeusz” (o niezwykłej sile oddziaływania, lubimy bowiem wszystko, co stare i zmurszałe) wiedzie nas na drogę zboczenia (w prawo). Wdrapujemy się pod górę, a tam… cisza, spokój, butelkowe ławeczki i marzenie każdego przedszkolaka (nasze również) – najwyższa na świecie (nie mam co do tego wątpliwości) huśtawka! Metalowa konstrukcja ze sztywnymi ramionami, nie jakieś tam parciane sznurki. Pełen profesjonalizm! Po 2 minutach pisków, kwików i pokrzykiwań, mościmy się wygodnie. Ten sam impuls przechodzi kolejno przez trzy głowy (nie licząc Zygmunta) - a gdyby się tak rozhuśtać, znaleźć nad przepaścią (!), „lecieć tak, niczym ptaaak”… Ostatecznie okazujemy się kurczakami, bo zardzewiała huśtawka skrzypi przy każdym ruchu. Przez kolejne 45 minut huśtamy się w granicach pomieszanej z lękiem przyzwoitości.
p.s. A w willi „Tadeusz” podobno chętnie bywał Piłsudski. Ciekawe co wolał: twarde stąpanie po ziemi czy podniebne loty?
Główną atrakcją i tym, co przyciąga do Lanckorony turystów (na pewno tych, którzy nie wiedzą o huśtawce), jest słynna XIX-wieczna zabudowa. Drewniane domy na marmurowych podmurówkach (często kryjących sklepione piwnice) mają charakterystyczne podcienie, czyli mocno wysunięte okapy. Niegdyś chroniły one przed słońcem i deszczem miejscowych kupców (co jest logiczne, bo chyba żaden kupiec nie lubi zmoknąć, a następnie zbytnio się opalić). Dziś pragmatyzm ustąpił miejsca promocji, a podcienie stały się znakiem rozpoznawczym Lanckorony. Większość domów spłonęła wprawdzie podczas ogromnego pożaru w 1869 r., lecz dzięki temu, że odbudowano je w tradycyjnym stylu (i do tego w błyskawicznym tempie, co każe wyrobić sobie pewien pogląd na temat mieszkańców), wciąż tworzą zwarty architektonicznie zespół.
Niegdyś przez wysokie bramy pośrodku (a czasem z boku) frontowych ścian domów wjeżdżały wozy. Dziś szkapiny zastąpiły konie mechaniczne, a drewniane wrota zmieniły swoją funkcję. Na dawnych klepiskach zasadzono słoneczniki i malwy, miętę, melisę i lubczyk. Malwy wystrzeliły w niebo i tak powstały tajemnicze ogrody za tajemniczymi drzwiami. Uwaga: można wejść i powtykać nos w nie swoje kwiaty.
Najlepiej zachowane domy stoją przy wschodniej pierzei rynku oraz na ulicach Świętokrzyskiej, Zamkowej, Krakowskiej i Piłsudskiego.Lanckoroński rynek – najbardziej stromy rynek na Bursztynowym Szlaku (o spadku 9,5 %) – jest jak Rzym – prowadzą do niego wszystkie drogi i ulice, więc zabłądzić nie sposób, nawet gdyby się chciało. I choć rynek jest prostokątny, a ulice są cztery, to znudzić się też trudno: można godzinami przyglądać się ułożeniu desek, rzeźbionym zdobieniom i wymyślnym dekoracjom za szybami okien (sądzę, że w tej dziedzinie lanckoronianie prowadzą między sobą cichą rywalizację).
Uff… oglądanie pod wieloma kątami pobielonych wapnem lub szalowanych deskami ścian potrafi zmęczyć niejednego badacza. Głodne? I to jak! I jak szczęśliwe, gdy okazuje się, że w Lanckoronie jest tylko jedna kawiarnia („Cafe Pensjonat”) i jedna restauracja (pamiętająca czasy towarzysza Gierka „Sielanka”). Żegnaj klątwo kapitalizmu z tysiącem knajp, spośród których człowiek nie umie wybrać, a gdy już się zdecyduje, jest tak głodny, że ostatecznie idzie do najbliższej. Witaj zupo lanckorońska (z ogromną ilością mielonego mięsa) i wielka szklanko soku bananowego z wiśniówką (w której z trudem doszukuję się soku. Zakup napitku przebiega w przyjaznej atmosferze i przy pełnej akceptacji ze strony autochtonów. Mimo to nie decyduję się na wypicie setki "na raz" przy barze.). Jak to zwykle bywa z monopolistami – ceny szokują. W Krakowie tak TANIO nie zjecie.
p.s. Emilia każe mi napisać o krokietach. Podobno to najlepsze, jakie w życiu jadła. Piszę zatem: ludzie, jedzta „sielankowe” krokiety!
Nie mogę powiedzieć, żebyśmy szczególnie dokładnie zwiedziły lanckorońskie muzeum i kościół. Dysonans redukujemy przygotowaną zawczasu mantrą: prijechały atdychat! Wdrapujemy się za to na Lanckorońską Górę, gdzie niegdyś stał zamek. Zamek zostawił murowanym i zostawił w ogóle Kazimierz Wielki. Na początku XVI wieku rezydował w nim Mikołaj Zebrzydowski, który obraził się na Zygmunta III i wiadomo, co tam obmyślał na komnatach. Potem zamczysko przydało się konfederatom barskim, ostatecznie pokonanym przez Aleksandra Suworowa. Dziś służy już tylko złotej młodzieży do żłopania złotego napoju i (znacznie rzadziej) władzom wiejskim do hucznego obchodzenia festynów i sobótek (podobno warto zawitać do Lanckorony właśnie w tym okresie, tj. na przełomie maja i czerwca). Ciekawsze od ruin zamku okazują się ślimaki, które wychodzą na spacer podczas deszczu. Większość z nich pokazuje bez proszenia i serowych łapówek.
Drogę powrotną już znamy. Jeszcze tylko kazania po drodze, Zygmunta gimnastyka na stacji kolejowej i tudu tudu, tudu tudu… Po godzinie jazdy pociągiem dostrzegamy zarys rozświetlonego Krakowa. Ciekawe, jak wyglądają teraz gwiazdy na lanckorońskim niebie...?
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Dziękuje ;} pozdrawiam
-
Chińska Żabko fajnie pomyślane i fajnie zrobione!
-
To cool :) Cieszymy się.
-
a ja tu obracam sie w takim towarzystwie co to kupe swiata zwiedzilo i niejedno miejsce widzialo i...wszyscy np Krakowem sa zachwyceni, zlego slowa nie uslyszalam:)
-
no pewnie, ze teskni bo przeciez stara ojczyzna piekna jest
-
A mówiłem, że Polonia tęskni :)
-
Bobi, bardzo miłe słowa. Nie mogę obiecać nic konkretnego, ale postaram się wrzucić jeszcze coś z Polandy :)
-
po kilku dniach nieobecnosci na kolumberze trafiam na dwie fascynujace podroze i zaraz znow chce sie pakowac i w droge...niestety do Polski chyba jednak za szybko nie polece bo w najblizszym czasie wszyscy sie do mnie zjezdzaja a i u mnie z urlopem nie za wesolo /mocno naciagam w tym wzgledzie cierpliwosc mojego szefa, ktory- to chyba z czystej zazdrosci!- krzyknal ostatnio kasliwie, ze prawie juz zapomniaj jak wygladam i ze to juz chyba moje dziesiate wakacje w przeciagu ostatnich 6 miesiecy; ja oczywiscie zawsze wszystko zrzucam na to, ze ja to przeciez Europejczyk jestem a my w Europie to przyzwyczajeni jestesmy do dlugich urlopow!/.
No w kazdym razie DZIEKI za takie podroze jak zaby i dino bo to juz prawie tak jak byc w Polsce kiedy sie czyta relacje i oglada zdjecia!!! -
:)
-
powiem szczerze, ze nawet jak czytalam to zrobilo sie burczaco w brzuchu!
-
ha! Bobi, dziękuję, przywracasz wiarę w ludzi, teraz wiem, że chociaż Ty przeczytałaś :)
musisz koniecznie iść na te krokiety i zupę
-
dzięki! :)
-
kolejna swietna podroz! tyle lat w Krakowie a nigdy nie bylam...teraz umieszczam jako jeden z punktow mojej wizyty w Polsce i to nie tylko ze wzgledu na hustawke:)
-
eee, ja tu tylko jakieś poprawki małe, coś tam kombinowałam, nieważne...
ważne jest to, że na forum są nowe komentarze, a system je przeoczył przez te roszady. zapraszam ;)
...wietrzę tu niecne działania niejakiego Kolumbera!
...jaki on może mieć w tym interes?!
...komu to służy i kto za tym stoi?!
...bo że określone siły, to jest to powszechnie wiadomym!