2009-07-03 - 2010-01-11

Podróż W kilka lat dookoła... Cz.I: W drodze

Opisywane miejsca: Polska, Istambuł, Bukareszt, Göreme, Kapadocja, Mardin (6050 km)
Typ: Blog z podróży

PLAN PODRÓŻY DOOKOŁA ŚWIATA >>

Mamy wizę pakistańską - RUSZAMY!

Zmierzamy właśnie do Bukaresztu, ale zanim do tego doszło mieliśmy już kilka przygód – pierwsza zaczęła się jeszcze w Polsce… Ile razy zdarzyło Wam się jechać pociągiem, który dzieli się wagonami i część składu jedzie np. do Zakopanego a część do Przemyśla? Pewnie nie raz. Nam też, ale pierwszy raz w życiu wsiedliśmy do złego wagonu.

Cali szczęśliwi, że nasza podróż się już rozpoczęła, zorientowaliśmy się w Skawinie, że chyba jedziemy w złym kierunku. Szybka akcja ratunkowa i w momencie gdy pociąg zatrzymywał się gdzieś pośrodku niczego na mijankę z innym – wyskoczyliśmy z wagonu. Chwilę potem zobaczyliśmy pociąg, który nadjeżdża od strony Zakopanego… cóż na pewno nie miał w planie, aby się zatrzymywać, ale od czego jest wyciągnięty kciuk. Ten symboliczny gest sprawił, iż cały pociąg zatrzymał się tylko dla nas, wpakowaliśmy się do niego. Przyszedł do nas maszynista i zapytał – o co kaman? Uśmiechnął się głupio i rzekł: - Siedzieć tutaj i nigdzie nie chodzić. W Płaszowie na bocznicy was wysadzę, bo to jest pociąg rezerwowy i nie dojeżdża do dworca. Reasumując – naszą podróż dookoła świata zaczęliśmy w złym kierunku… ale śmiechu było co niemiara.. Dalej już nuda… pociąg do Przemyśla, granica, kilka godzin we Lwowie i pociąg do Czerniowiec i tu kolejny ciekawy akcent...

Wiedzieliśmy, że transport przez granicę ukraińsko-rumuńską mamy łapać koło dworca autobusowego, ale nie wiedzieliśmy, że będzie to busik przemytniczy. Ponegocjowaliśmy cenę, załadowaliśmy się do busa i po chwili ruszyliśmy. Dosiadł się do nas jeszcze jeden Meksykanin! Zanim jednak wyruszyliśmy, busik zatrzymał się w przynajmniej kilku miejscach, gdzie został doładowany różnymi dziwnymi rzeczami.. na przemyt rzecz jasna :) Zaraz mi stanęła w oczach granica rosyjsko-mongolska… ech kwintesencja podróżowania – dzikie granice :) Ale… to jeszcze nie koniec… dojechaliśmy busikiem do Suczawy i zaczęliśmy się kręcić za transportem do Bukaresztu. Cholernie zależy nam na tym, aby szybko być w Turcji, bo jesteśmy tam umówieni na 13.07 o 9:15 w Kapadocji z niejakim Bartim. Niestety stop w Rumunii jest płatny, więc stwierdziliśmy, że pociągiem wyjdzie najlepiej - czas do ceny. Ruszyliśmy więc na dworzec kolejowy w Suczawie, gdzie podobno miał być tani pociąg do Bukaresztu. Okazało się, że pociąg jest i to nie jeden, ale wszystkie drogie… zdecydowanie nie na naszą kieszeń. No więc nastał czas narady, ale w między czasie, zagadał nas pewna babcia, jak się potem okazało weteranka wojenna, która ma duuuże zniżki na pociągi. Układ był prosty – my jej w trójkę płacimy równowartość połowy naszych biletów, ona ze swojego przydziału kupuje nam bilety specjalne na tzw. „opiekę nad nią”, z tego kupuje sobie bilet dla siebie, po 10 lei płaci łapówki kasjerce i konduktorowi i wszyscy są super zadowoleni. Aha, i ona jeszcze zarabia 50 lei :) Normalnie biznes w unijnym kraju pt. Rumunia kwitnie! Najfajniejsze jest to, że wszystko samo się tak fajnie układa, a pierwszą część tego wpisu dedykujemy Leopadce – ona już wie dlaczego.

Relacja z pobytu w Istambule jeszcze nie jest gotowa, ale chcąc zaspokoić choć trochę Waszą ciekawość zamieściliśmy trochę fotek z Turcji

  • Dworzec
  • Dziewczyny z Ibrahimem
  • Hagia Sofia
  • Kebap
  • Meczet Dolmabahce
  • Nowy meczet
  • Sklepienie
  • Stambuł
  • Stambul
  • Stambul2
  • Stambul3
  • Stambul4
  • Tak sie parkuje
  • Targ z przyprawami
  • Turcy
  • Wielki bazar

Pociągiem z naszą weteranką wojenną dojechaliśmy do Bukaresztu punktualnie. Rozstaliśmy się w bardzo miłej atmosferze. Ona do nas po rumuńsku, my do niej po polsku i... trzeba było zacząć myśleć dalej...co tu zrobić, bo transport w stronę granicy bułgarskiej nam uciekł...

Opcji było kilka, ale... stojąc przy kasie na dworcu kolejowym w Bukareszcie spotkaliśmy Tomka, którego jak się wcześniej okazało widzieliśmy wraz z dwójką znajomych z Polski, widzieliśmy w Suczawie - zdradził ich plecak Alpinusa. Pogadaliśmy chwilkę, wymieniliśmy się praktycznymi informacjami, które udało nam się już zebrać i rozeszliśmy się w swoje strony - my poszliśmy na rumuńskiego kebaba, a oni kombinowali z autobusem do Stambułu.

Koniec końców się spotkaliśmy jeszcze raz, po tym jak to chłopaki kupiły bilet do nieznanego jeszcze nikomu kurortu rumuńskiego jakim jest Panjura! Tu UWAGA, bo historia jest zacna. Jak się okazało w Rumunii na dworcu można spać tylko wtedy, jak ma się bilet kolejowy. Ani my, ani oni go nie mieliśmy, a noc chcieliśmy przetrwać na glebie dworca i tak się też stało. Jednak wcześniej trzeba było się zaopatrzyć w bilet za 2,5 leje (około 2 zł) właśnie do Pajury, która jest pierwszą stacją kolejową za Bukaresztem. Tym samym mieliśmy formalnie bilet na 8:06 rano dnia następnego i mogliśmy kimać na dworcu, ale jakież było zdziwienie kasjerki jak dwie grupy obcokrajowców wlicznie po 3 osoby, kupują bilety do Pajury... ten widok był bezcenny :)

Rano dnia następnego o godzinie 9:30 podnieśliśmy głowy... ogarnęliśmy się trochę, szybkie zakupy i w miasto. Bukareszt jest po prostu brzydki, ale ma urok. Jak się okazało zagłębiając się w mniejsze uliczki, potencjał tego miasta jest ogromny, tylko potrzeba czasu i pieniędzy... które już płyną z Brukselii. Na razie miasto jest zniszczone i zaniedbane, ale widać, że powoli jest już odnawiane i za kilka lat może stać się prawdziwą perełką. Trzeba będzie to sprawdzić! Najciekawsza była chyba cerkiew św. Mikołaja, która jest akurat w renowacji i całe jej wnętrze wypełnione jest rusztowaniami. Te dziwne konstrukcje z drewnianych desek nadawały wnętrzu niesamowitego, tajemniczego klimatu - przestrzeń idealna na "wierszaliński spektakl".

Cóż... po kilku godzinach, udaliśmy się na dworzec Toros i po około 13 h jazdy autobusem z Tomkiem, Jaśkiem i Pawłem wylądowaliśmy w Istambule.Tam z chłopakami się rozstaliśmy, bo oni gnali w stronę gór (o czym więcej przeczytacie na ich blogu). My zaś wsiedliśmy do samochodu Ibrahima - prawdziwego Turka, u którego gościliśmy przez prawie cztery dni, ale o tym już później...

  • Bukareszt
  • Bukareszt2
  • Bukareszt fontanna
  • Bukareszt kladka
  • Motoryzacyjny symbol rumunii
  • Rumunka
  • Slupy i linie energetyczne powalaja
  • Tez bukareszt
  • Tymbark dotarl i do rumunii

W Istambule wylądowaliśmy około 4 rano. Przywitać miał nas Ibrahim, u którego mieliśmy się zatrzymać przez najbliższe 4 dni, ale przywitał nas śpiew muezina. Wrażenie było tym większe, że były to pierwsze nasze chwile w kraju muzułmańskim. Zupełnie wyludnione miasto o wschodzie słońca i nagle słychać nawoływanie do modlitwy - aż dreszcze nam przeszły po plecach.

Po jakimś czasie zjawił się też Ibrahim no i przyszedł czas pożegnania z chłopakami - towarzyszami naszej „nędznej wegetacji”, czyli z Tomkiem Jaśkiem i Pawłem. Trzymajcie się chłopaki, kiedyś jeszcze pojedziemy razem do Pajury :)

Pierwszy dzień w Istambule spędziliśmy z Ibrahimem, który chciał nam pokazać Istambuł nieznany turystom. I faktycznie, na swojej drodze tego dnia nie spotkaliśmy turystów z aparatami, których na starym mieście jest więcej niż Turków. Po śniadaniu w azjatyckiej części miasta, nasz ulubiony przewodnik poprowadził nas krętymi uliczkami nad Bosfor. Mieliśmy też szansę popatrzeć na Istambuł z góry - widok zapierający dech w piersiach. Miasto położone jest na siedmiu wzgórzach, jak wyjaśnił nam Ibrahim, a wzgórza te, są gęsto usiane budynkami. Jazda samochodem po mieście z Ibrahimem to czyste szaleństwo, panuje tu już azjatycka zasada ruchu drogowego: kto większy, ten ma pierwszeństwo, oczywiście pieszy znajduje się na samym końcu tej hierarchii.

Pierwszy dzień w Istambule minął nam zaskakująco szybko, wszystkie miejsce, w które zaprowadził nas Ibrahim wywarły na nas ogromne wrażenie, a wielkość miasta i jego kulturowa różnorodność są oszałamiające.

Drugiego dnia już klasyczna marszruta typowo turystyczna jednak z tą różnicą, że pierwszy z meczetów do których weszliśmy był zupełnie pusty i na uboczu. Byliśmy tylko my i meczet. Cisza spokój, chłód i niesamowicie miękki dywan na całej podłodze świątyni. Żaden z kolejnych meczetów, w których byliśmy już nie miał tego klimatu…

Kolejne kroki skierowaliśmy w stronę Hagia Sofia i Błękitnego Meczetu… i aż smutek nas ogarnął, jak turyści  deformują atmosferę tych miejsc. Dramat. W Błękitnym Meczecie gwar jak na targu, mimo tabliczek proszących o zachowanie milczenia w świątyni. Po raz kolejny przekonujemy się o tym, że największe atrakcje turystyczne lepiej omijać szerokim łukiem, albo wybrać się tam bardzo wcześnie rano, gdy nie ma jeszcze tłumów. Poza tym w środku dnia jest taki upał, że momentalnie czujemy się zmęczeni. Ratunkiem są meczety. Dlaczego? Do meczetu wchodzi się boso, a przed wejściem należy obmyć stopy w wodzie. Dla nas ten obowiązek jest jednocześnie przyjemnością i przynosi orzeźwienie.

Mimo, iż Hagia Sofia, wcześniej świątynia chrześcijańska, przerobiona na meczet dla nas zupełnie nie umywała się do zwykłych meczetów, w których nie było ludzi. Pewnie jakby wejść do niej w czasie, gdy byłoby pusto, to byłoby co innego, jednak tak normalnie bardziej nas zniechęciła niż zachęciła do siebie.

Nie ma co pisać o odwiedzanych miejscach, bo to możecie sobie znaleźć w przewodnikach, ale kilka uwag, które nam się nasunęły bardzo szybko będąc w Turcji po raz pierwszy:

Flagi tureckie i ciągłe podkreślanie jedności kraju.

Mieliśmy i w sumie ciągle je mamy, bo jeszcze jesteśmy w Turcji jesteśmy, iż mieszkańcy tego kraju mają jakiś kompleks lub obawę przed utratą suwerenności. Prawdą jest, iż Turcja ma niestabilną sytuację z kilkoma swoimi sąsiadami. Delikatnie badaliśmy kilka razy ten temat pytając Ibrahima o różne kwestie polityczne np. sprawa Cypru, Kurdów i PKK. Oczywiście odpowiedzi były mniej więcej takie, jak się spodziewaliśmy – wina jest po stronie Grecji, Kurdów etc. ale jakoś dziwnie Turcy nie pamiętają, że Stambuł nie zawsze był Stambułem na przykład. Ormiańskie zagłady też uciekły z pamięci Turkom, ale jednak pamiętają, że to polski król zatrzymał marsz Imperium Ottomańskiego na zachód.

This word comes from… Turkish
Kto oglądał “Moje wielkie greckie wesele”, szybko zrozumie co mam na myśli. Turcy bardzo często podkreślają fakt, że coś pochodzi z Turcji. Przykładem może być jogurt – wszyscy się zarzekają, że to Turcy go wymyślili, a nie Grecy. Tak samo jest z raki, czyli czymś na kształt wódki. Podobnie z różnymi słowami i w ogóle są bardzo zdziwieni, dlaczego my się nie uczymy tureckiego. Włada nim przecież ponad 80 mln ludzi.
A raz walnąłem gafę okropną… jesteśmy sobie w sklepie z różnymi suszonymi owocami i sprzedawca mówi, że jakiś tam owoc można kupić tylko w Turcji, na co go zapytałem, czy to na pewno jest tradycyjny dla GRECJI owoc? Na co ten urażony naprostował czteroma rękami na raz, że nie tradycyjny dla Grecji, a dla TURCJI!! :) Hmm...

Piłka nożna
Obecnym mistrzem Turcji jest Besiktas Stambuł. Jednak w samym Stambule pierwszoligowych klubów jest aż 3 – Besiktas, Galatasaray i Fenerbace.  Po zdobyciu mistrzostwa przez któryś z nich nad ulicami miasta lub  poszczególnych dzielnic rozwieszane są flagi w barwach zwycięskiego klubu. Teraz prawie cały Stambuł jest biało-czarny, bo to barwy Besiktasu. Jednak niektóre części miasta są przypisane tylko do jednego klubu i tam flagi wiszą dwie – ta, która niżej zawieszona ta ważniejsza, bo ją widać z ulicy patrząc wprost do góry. Ogólnie rzecz biorąc wygląda to bardzo sympatycznie tak z zewnątrz, ale Turcy podobno są bardzo „gorącymi” fanami klubów piłkarskich i wiernie bronią swoich klubów, stąd czasem zdarzają się wypadki śmiertelne czy to na stadionach czy na ulicach Stambułu.

Dwa kontynenty.
Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z faktu, iż  tak bardzo można poczuć przenikanie się dwóch kontynentów w Stambule.  Tak naprawdę jest on jedynym miastem na świecie, które leży na dwóch kontynentach i to czyni go niesamowitym. Oczywiście Stambuł to nie New Dehli czy Bangkok, ale dla kogoś, kto Azje zna dobrze, bardzo łatwym jest wyłapanie pewnych cech charakterystycznych dla tego kontynentu. Co ciekawe te cechy nie są silnie podkreślane, ale to właśnie dlatego, iż Stambuł jest na zachodzie Azji.
Unia Europejska
Jakiego Turka by nie zapytać na temat Unii Europejskiej dyskusji nie ma końca. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak wiele kwestii Turcy już rozwiązali.  Choćby głupi przykład tablic rejestracyjnych, którym brakuje tylko kilka złotych gwiazdek, i w pełni przypominałyby unijne. Turcy bardzo chcą wejść do UE, jednak takie kwestie jak wspólna granica z Syrią, Irakiem czy Iranem, albo spór z Grecją o Cypr, czy choćby banalny w swojej istocie fakt, iż tylko 3% Turcji leży na kontynencie europejskim, delikatnie dyskwalifikują ten kraj do tej pory. Jednak kwestią zasadniczą moim mniemaniu są pieniądze, które musiałby przeznaczyć Bruksela na wyrównanie różnić pomiędzy Europą a wschodnią Turcją.

To tyle naszych pierwszych spostrzeżeń z Istambułu i Turcji. Obecnie jesteśmy w Kapadocji, z której relacja pojawi się niebawem...

Z Istambułu wyjechaliśmy wcześnie rano. Ibrahim wyrzucił nas w okolicy mostu na Bosforze, aby łatwiej nam było wydostać się z miasta w stronę Ankary. Dziwił się przy tym strasznie, że do Kapadocji chcemy jechać właśnie stopem, a nie autobusem, którym tę trasę przejechalibyśmy szybciej i wygodniej, ale… nie byłoby tej zabawy, jaką mieliśmy podczas 900 km drogi do Goreme w Kapadocji.

Pierwszego stopa łapaliśmy dość długo, bo samochody poginały około 100-150 km/h i nikomu nie chciało się za bardzo zwalniać. Poważnie zacząłem się zastanawiać, czy nie jest faktycznie tak, jak mówią Turcy – u nas stopem nikt nie jeździ. Do czasu – w końcu zatrzymał się pierwszy samochód i wtedy pomyślałem sobie. Może i Turcy nie jeżdżą, ale my jesteśmy Polakami! Kto jak nie my ;-)

Pierwszy samochód podrzucił nas w niezbyt daleko, ale w trochę wygodniejsze miejsce. Po jakimś czasie złapaliśmy drugi samochód, który jechał jakieś 30 km za Istambuł, ale stwierdziliśmy, że zmieniamy taktykę – łapiemy stopa na stacji benzynowej. I to był strzał w dziesiątkę. Marta szybko złapała jeden samochód – kolejne 30 km i w końcu na następnej stacji benzynowej złapaliśmy stopa do samej Ankary! Było pysznie - plan minimum wykonany. Dojechać do Ankary.  

W Ankarze byliśmy w okolicy 13. Facet na migi przekazał nam, że podwiezie nas na wylotówkę do Aksaraj, skąd łatwiej nam będzie złapać stopa,. Wcześniej jednak zaliczyliśmy z nim ogrooooomny szrot starych i porozbijanych samochodów. Słuchajcie, czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy. Tysiące samochodów poukładanych w zgrabne kostki, przypominające osiedle i bloki. Samochody i części były wszędzie. Nawet na dachach budynków, które znajdowały się na złomowisku. Żałujemy tylko bardzo, że nasze aparaty były w bagażniku, bo widok był po prostu przedni.

Zanim się rozstaliśmy z naszym kierowcą, zostawił nam numer telefonu komórkowego do siebie, tak w razie czego. Ale tak, on ni w ząb w żadnym innym języku niż turecki, my ni w ząb po turecku. Ale miło z jego strony. Aaa, będąc już przy telefonach komórkowych… ten kierowca przez całą drogą odbierał telefony, a miał ich aż 4. Wszystkie dzwoniły, on tylko żonglował nimi podczas jazdy, prawie non-stop z kimś rozmawiając. Zastanawialiśmy się, co sprawia, że potrzebuje 4 telefonów… mamy swoje typy, ale ciekawi jesteśmy też Waszych propozycji. Piszcie w komentarzach – zobaczymy czy myślimy podobnie ;-) Dla najciekawszej propozycji przewidziana niespodzianka :)

Lecimy dalej… a właściwie to stoimy dalej, bo  zatrzymywały nam się same autobusy i taksówki. Robił się straszny rozgardiasz. Nikt nie wiedział o co chodzi. Nawet policja wyraziła zainteresowani tym wszystkim, ale w końcu udało się. Zatrzymał się biznesmen budujący bloki w Ankarze. Fajnie :) Ale ciekawsze było to, iż ma on brata, który zajmuje się tym samym w Teheranie. Dał nam jego numer i powiedział, że jak tylko będziemy mieć jakiś problem w Iranie, mamy natychmiast do niego dzwonić. Pomorze nam od ręki. Kurcze, to jest właśnie najfajniejsze w jeżdżeniu autostopem. Poznaje się tylu ludzi i w luźniej rozmowie wychodzą ciekawe tematy.

Architekt wywiózł nas z Ankary i wysadził przy głównej drodze do Kapadocji. Stwierdziliśmy jednak, że trzeba coś zjeść i ruszyliśmy w stronę marketu. Zakupy, obiad na schodach sklepu, pogawędka z Turkiem po niemiecku i jazda dalej. Trzeba nam dojechać do Kapadocji, jak już jesteśmy w Ankarze i mamy pół dnia.

Wychodzimy więc na drogę, zrzycamymy z siebie plecaki i wyciągamy kciuki. Czekać długo nie musieliśmy, bo bardzo szybko zainteresowała się nami policja, a dokładniej jeden z policjantów. Zapytał o co chodzi i co tutaj robimy. Odpowiedzieliśmy, że łapiemy stopa do Aksaray. Aksaray mówicie – rozglądnął się i zamachał na tira, który właśnie wyjeżdżał ze stacji benzynowej. Tir, gdyby mógł to stanąłby w miejscu na widok policjanta. Chłopaki nim jadące zaraz otworzyły drzwi. Zrozumieliśmy z konwersacji między policjantem a nimi tylko słowo Aksaray i gest policjanta – no idźcie, oni jadą do Aksaray – zatrzymałem Wam stopa :) I tak też staliśmy się pasażerami tira, którym poginaliśmy ponad 300 km do Aksaray.

Chłopaki w TIRze oczywiście tylko po turecku. Nasz turecki przez te 6 godzin był na podobnym poziomie, jak rano, więc znów było wesoło. TIR wlókł się makabrycznie, bo był bardzo obciążony, ale można się było zdrzemnąć. Jadąc więc tempem średnio 40 km/h  dotarliśmy koło 18 na krzyżówkę drogi jadącej w stronę Goreme. Tam zakupiliśmy na stacji benzynowej 0,6l benzynki do naszego palnika, bo czuliśmy już z daleka, że dziś przyszedł czas na spanie pod chmurką. Byliśmy około 100 km od Goreme i robiło się już ciemno. Zaczęliśmy więc wychodzić z miasta, aby znaleźć jakieś odludne miejsce na nocleg. Nie udało się – złapaliśmy przez przypadek stopa, który zawiózł nas do samego Goreme. Gość nadłożył dla nas 20 km i tym samym plan maksimum został wykonany – przejechaliśmy jednego dnia ponad 900 km z Istambułu do serca Kapadocji – Goreme. Oczywiście nie udałoby się nam to gdyby nie 6 pomocnych kierowców i policjant – dzięki chłopaki! :)

Reasumując… jesteśmy w Goreme, ciemno jak w d… piwnicy i padamy na pysk. Widzimy jakieś formy skalne, dostrzegamy jakieś krzaki. Jest spanie! Po kilku minutach badania terenu znajdujemy nasz nocleg bez pomocy przewodnika LP ;) i zapadamy w twardy sen, aby rano obudziły nas… cdn.

Pierwsze promienie słońca przedzierają się przez krzaki, w których spędzamy noc. Ale to nie słońce nas budzi, a dziwny szum słyszany co jakiś czas. Jesteśmy lekko zdezorientowani – co to jest. Patrzymy w górę i już wszystko jasne. Nad naszymi głowami unosi się sześć balonów...

Fajnie by było przelecieć się takim balonem, ale zdecydowanie nie jest to na naszą kieszeń. Około 110 euro za ponad godzinny lot, to zdecydowanie za dużo. Nic to. Zwijamy noclegownię i szukamy jakiejś mety, a potem mały rekonesans po Goreme.

Kapadocja jest dokładnie taka, jak sobie wyobrażaliśmy. Zupełnie się nią nie zawiedliśmy. Niesamowite tufowe formy, które przed tysiącami lat powstały w wyniku wybuchu wulkanów.  Robi to naprawdę spore wrażenie. Szczególnie po południu, gdy słońce mocnym światłem pada na jasne skały tworząc tym samym ciekawe cienie.

Pierwszy dzień spędzamy bardzo spokojnie. Urządzamy sobie spacer mało komercyjną dolinką z dala od tabunów turystów, którzy przewalają się przez Dolinę Miłości czy też Dolinę Róż. Pod wieczór jesteśmy w Uchisar – małej wiosce, nad którą góruje cytadela, a z niej można obserwować panoramę 360 stopni po okolicy.

Świat jest bardzo mały, a szczególnie gdy jest się daleko od domu. Idąc uliczkami Goreme spotykamy zupełnie przypadkowo Michała (napisał do nas przez Odyssei.com w kwietniu, bo chciał się dołączyć do naszej trasy po Iranie). Michał wraz ze znajomymi przez cały lipiec jeździ po Turcji, a swoją podróż zaczął od pociągu, którym my wracaliśmy w przeddzień naszego wyjazdy z Warszawy i tam też się pierwszy raz spotkaliśmy. Przy okazji obgadaliśmy trochę naszą wspólną trasę po Iranie. Zbiegi okoliczności czynią tę podróż jeszcze bardziej niesamowitą i ten w Goreme nie był ostatni.

Wieczorem idziemy do Michała i jego szóstki znajomych. Tym samym bardzo miło spędzamy wieczór na tarasie ich hostelu siedząc na tureckich poduszkach pod otwartym niebem pełnym gwiazd i zajadając soczystego arbuza.

Kolejne dni poświęcamy na trochę bardziej merytoryczne zagłębienie się w Kapadocję i jej historię. Odwiedzamy muzeum na wolnym powietrzu wpisane na listę Unesco, miejscowość Derinkuyu, gdzie znajduje się podziemne miasto i docieramy do trzeciego największego karawanseraju zachowanego po dziś dzień.

Dla mnie jako osoby kształconej w kierunku turystycznym było to o tyle ważne, iż o karawanserajach uczyłem się na studiach i maglował nas z nich mój promotor dr Alejziak. Karawanseraje można określić jako prymitywne formy dzisiejszych hoteli. Rozlokowane były głównie wzdłuż Jedwabnego Szlaku, którym wędrowali kupcy. Zmęczeni trudem drogi zatrzymywali się w karawanserajach, aby odpocząć, nakarmić wielbłądy, pomodlić się i ruszyć w dalszą drogę. My wybraliśmy taki, który jest zupełnie opuszczony, nie przyjeżdżają tam tabuny turystów i można w ciszy i spokoju poczuć atmosferę dawnych czasów. Nie bez przyczyny używam tych słów, gdyż ten akurat karawanseraj powstał  między 1231 a 1239 rokiem, co czyni go jeszcze bardziej magicznym. Patrząc na zdobienia, majoliki i resztki meczetu można przenieść się oczyma wyobraźni do czasów, gdy był on pełen wielbłądów, różnych towarów i gwaru tworzonego przez kupców do niego przybywających. Niesamowite...

Do Derinkuyu dotarliśmy późno wieczorem, już po zmroku, bo zupełnie nic nie jechało w naszym kierunku. W końcu zatrzymaliśmy ciężarówkę wiozącą kiszonkę i pech chciał, że się nie zmieściłem do kabiny. Jechałem więc pod plandeką na pace – cóż za klimat :)
Dzięki Michałowi i jego znajomym, którzy sprzedali nam dobrą miejscówkę w Derinkuyu zupełnie nie błądziliśmy. Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do parku, gdzie znajduje się pomnik Ataturka,  za nim jest śliczny sześcian trawki otoczony z każdej strony żywopłotem, przez który się przebiliśmy i tam w spokoju spędziliśmy noc. W nocy jednak mieliśmy dwie przygody. W pewnym momencie słyszę, że Alicja robi jakieś wielkie przemeblowania w swoim „posłaniu”. Okazało się, że z drzewa co jakiś czas spadały na nas malutkie kropelki żywicy. Przykryła się więc pokrowcem od plecaka i dalej zasnęła. My z Martą temat olaliśmy i rano czyściliśmy śpiwory, a Marta rozklejała włosy :)

Haaa, ale lepsza przygoda była dwie godziny później. Budzimy się nagle i widzimy, że podchodzi do nas jakiś zwierz. Pierwsze skojarzenie – szczur. Okazało się jednak, że szczur ten ma kolce i brakowało mu jeszcze tylko jabłka, żeby być już na 100% pewnym, że to jeż, a raczej jeż z rodziną :) I jeszcze standardowo o 4:30 przymusowa pobudka - śpiew muezina, ale tym razem puszczony z kasety i na fula, tak że dziw bierze, że nie rozsadziło jeszcze głośników.

Rano, jeszcze zanim zjechały się autokary z turystami, poszliśmy do podziemnego miasta. Powiem krótko – nie powaliło mnie. Fakt, jest to coś oryginalnego, jednak wg mnie nie warte wydania 15 lir tureckich. Po zwiedzaniu i śniadanku staramy się złapać stopa w stronę Kayserii. Nic nie jedzie, a słońce parzy, jest niemiłosierny upał - 38 stopni. Idziemy więc pod drzewko na centralnym placu miasteczka i rozwalamy tam się na karimatach. Stwierdziliśmy, że poczekamy do popołudnia, aż zwiększy się ruch na drodze, bo akurat była to niedziela. Przez te kilka godzin podeszło do nas tyle osób, że już się pogubiliśmy. Byliśmy zdecydowanie atrakcją tego miejsca i bardzo sympatycznie nam się gadało głownie w języku niemieckim ze starszymi dziadkami. Z dzieciakami graliśmy w piłkę, co na koniec naszej bytności zaowocowało m.in. tym, że łapiąc stopa nie mogliśmy się od nich odgonić. Łapaliśmy stopa więc w ponad 10 osób :) W ogóle jeśli chodzi o tureckie dzieci, to mimo, że nie znamy ich języka, a one nie znają żadnego innego poza tureckim, jakoś łatwiej można się z nimi porozumieć niż z dorosłymi.

Dzieci z Derinkuyu nie bardzo rozumiały skąd przybywamy dokąd zmierzamy i w ogóle kim jesteśmy, a były tego bardzo ciekawe. Turyści kojarzyli się tym dzieciom raczej z zatłoczonymi autokarami, z których wysiadali ludzie, zwiedzali podziemne miasto, kupowali pamiątki na pobliskich straganach i z powrotem pakowali się do autokarów, ale chyba rzadko kto zagłębiał się w to senne miasteczko. Byliśmy dla tych dzieciaków taką ciekawostką, tak samo jak one dla nas. Jeden z chłopców, co ciekawe największy łobuz, przyniósł z domu atlas historyczny Turcji na tle Europy i Azji. W ten sposób łatwiej było im zrozumieć skąd do nich przybyliśmy. Chyba udało nam się nawiązać z nimi nić porozumienia i trochę się zakolegować, czego dowodem były ciastka domowej roboty przyniesione w garści przez najmniejszego i najbrudniejszego chłopca. Po drodze kilka ciastek upadło mu na ziemię, ale szybko je pozbierał i poczęstował nas nimi okraszając wszystko najszczerszym na śwecie uśmiechem, nad którym połyskiwał świeży gilek. "Wszytskie dzieci nasze są!"

W efekcie końcowym wieczorem wylądowaliśmy w Kayserii, do której już zmierzał Barti ze Stambułu. Jechał całą noc, więc przespaliśmy się znów w parku, a raczej w ogródku jednej z restauracji pod opieką strażników i policjantów, którzy mieli tam wartę. Sami nam zresztą zaproponowali to miejsce i powiedzieli, że tak będzie bezpieczniej i było. Rano po krótkiej wymianie smsów, zjawił się jak zwykle roześmiany Barti ze swoim plecakiem-gigantem i po ogarnięciu najpotrzebniejszych spraw ruszyliśmy już na dwa zespoły w stronę Goreme, bo Bart chciał zobaczyć serce Kapadocji. A że jest geografem i dzierży kaganek oświaty na UJ, nie mogliśmy mu tego odmówić. Szybko dotarliśmy do Goreme. My z Alicją na 3 auta, Marta z Bartim do strzału z lekarzem, który jechał tylko kawałeczek za Kayseri, ale tak go oczarowali swoim urokiem osobistym, że podwiózł ich do samego Goreme nadkładając tym samym ponad 120 km.

Dziś wyruszamy w stronę Kurdystanu, więc pewnie stracimy łączność ze światem na kilka dni...

P.S. Wracając do tematu Kayseri, jest to duże miasto omijane przez turystów, bo nie ma tam zbyt wielu atrakcji, ale nie znaczy to wcale, że nie jest interesujące. W samym centrum miasta znajduje się ogromny bazar na który oczywiście się wybrałam w celu zakupienia chusty na głowę i jakiejś tuniki. W Turcji bazary bardzo się różnią od naszych polskich - są to po prostu ogromne, parterowe budynki z szeregiem sklepików, ułożonych tematycznie. Wszystko ma swoje miejsce, ale też łatwo się zgubić, bo jest to prawdziwy labirynt! Zadanie jakie sobie postawiłam, czyli zakupy było o tryle trudniejsze, że nikt na bazarze nie mówił w innym języku niż po turecku, a sprzedawcy patrzyli na mnie jak na kosmitę. Po czwartym lub piątym sklepiku miałam trochę dość tłumaczenia na migi tej samej rzeczy: tunika, długa z długim rękawem, nie wspomnę już o określaniu koloru i rozmiaru. Ciekawą rzeczą jest to, że w każdym sklepiku zawsze byłam obsługiwana przez kobietę, mimo, że w sklepie był też sprzedawca to nawet nie kiwnął palcem. Na targu odniosłam połowiczny sukces, bo udało mi się upolować tylko chustkę na głowę - to akurat nie było aż takie trudne.

Postanowiłyśmy z Martą przejść się też po sklepach z ciuchami. W jednym z nich próbowałyśmy sprzedawczyni wytłumaczyć na migi co nas interesuje, ale jakoś nie mogłyśmy się z nią dogadać. Sprzedawczyni zawołała koleżankę, ale skutek był podobny, więc przyszła nastepna sprzedawczyni i tak po 10 min stałyśmy z Martą  otoczone wianuszkiem ekspedientek, które patrzyły na nas z zainteresowaniem a my jak te małpki wymachiwałyśmy rękami i czym się tylko dało, żeby nawiązać choć wątłą nic porozumienia. Nasze strania nie poszły na marne: Marta wyszła ze sklepu z niebieską tuniką.

To było bardzo ciekawe i pouczające doświadczenie i tak naprawdę to świetnie się przy tym bawiłam, choć po wszystki byłam wykończona.

  • Goreme dolina
  • Goreme dolina golebi
  • Goreme dolina golebi oraz uchisar
  • Goreme sklepienie swiatyni
  • Goremee
  • Groty w kapadocji
  • Hotel w kapadocji
  • Kapadocja2
  • Kapadocja3
  • Kapadocja4
  • Kapadocja handel
  • Kapadocja turysci
  • Kapadocjaa
  • Karawanseraj
  • Karawanseraj2
  • Karawanseraj kolo aksaray
  • Karawanseraj na jedwabnym szlaku
  • Kayseri
  • Kapadocja fresk
  • Kapadocja

Już  tajemnicą nie jest, że podczas naszej podróży wpadliśmy z krótką wizytą do Iraku, a dokładniej do irackiego Kurdystanu, który jest autonomicznym regionem. Ta część naszej podróży była w dużej mierze zaplanowana przez Bartka Piziaka, który doleciał do Turcji samolotem. Spotkaliśmy się w Kapadocji, skąd podzieleni na dwa zespoły (Bartek z Martą i w drugim my) ruszyliśmy w stronę irackiej granicy... oczywiście autostopem :)

Bartek z Martą wybrali drogę południową przez Nigde i Adanę, a potem wzdłuż syryjskiej granicy. My zaś wybraliśmy trasę przez Kayseri, Malatyę, Elazig i Diyarbakir. Wszyscy mieliśmy się spotkać w Mardin, ale się nie spotkaliśmy, a dlaczego to za chwil kilka.

Nasza podróż autostopem zaczęła się tym razem od dostawcy pomidorów, który o 6 rano zaspany bardziej niż my wiózł świeże warzywa do Avanos. My jechaliśmy z kierowcą w kabinie, a nasze plecaki na pace wśród czerwoniutkich pomidorów, które rozsiewały przyjemny aromat... aż ślinka ciekła. Przy wyciąganiu plecaków ręka zadrżała, żeby choć jednego lub dwa pomidorki schować ukradkiem do kieszeni, ale jakoś się powstrzymaliśmy.  Ziewający kierowca wysadził nas na skrzyżowaniu w stronę Kayseri. Mamy nadzieję, że nie zasnął gdzieś na trasie... Nie minęły 2 minuty i dość nagle zatrzymał się samochód, a w nim dwóch chłopaków – Adem i Mesut. Jak się później okazało jeden z nich był Turkiem, a drugi Kurdem. W tym oto momencie przyszło nam poczuć po raz pierwszy, co znaczy kurdyjska gościnność i pomoc. Ledwo wsiedliśmy do samochodu, a Mesut dał nam całą paczkę paluszków. Poczęstowaliśmy się kilkoma i chcieliśmy oddać, a ten na to: „Ale to całe dla Was. Jedzcie!”. Chwilę z chłopakami pogadaliśmy na migi, bo nie znali żadnego języka obcego, a potem zapadliśmy w sen. Obudziliśmy się po półtorej godziny, kiedy samochód zatrzymywał się na parkingu. Idziemy do kibelka i chcemy za niego zapłacić: „A skąd! Jesteście naszymi gośćmi! Ja płacę” – odpowiada Mesut. Głupio nam się trochę zrobiło, ale ok. Suma nie była duża. Jednak chwilę później lądujemy na śniadanku w postaci herbaty i ciastka, na które też jesteśmy zaproszeni przez chłopaków. Stanowczo się upierają, że chcą za nas zapłacić. Podczas śniadania zaczęły się dyskusje, których potem nie było końca. Co prawda nikt z nas nie mówił w języku, który rozumiałyby obie strony, ale wszystko intuicyjnie rozumieliśmy. Zarówno my jak i oni – przynajmniej tak nam się wydaje. Jak nie na migi, to obrazkowo lub poprzez dźwięki. Super zabawa, ale czas jechać dalej! A na drogę jeszcze dostajemy od Mesuta smakołyk turecki o wdzięcznej nazwie „pismaniye”. To coś w rodzaju waty cukrowej, ale: kłębuszki są mniejsze, mniej słodkie, gęstsze, mają smak wanilii i czekolady.

Po drodze mijamy miasto Malatya, które jest stolicą regionu słynącego z najlepszy moreli. Mijając jeden z przydrożnych straganów, chłopaki stwierdzili, że zatrzymają się i zobaczą czy owoce są smaczne. Skończyło się tym, że dostaliśmy wór świeżych moreli i jeszcze całą paczkę bakalii. Ech... już nawet nie protestowaliśmy, bo wiedzieliśmy, że to nie ma sensu, a im widać sprawiało frajdę przebywanie z nami i to, że mogą nas gościć w swoim samochodzie. Jeszcze tylko fotki ze sklepikarzem i całym jego inwentarzem i dalej w drogę.

Jedziemy, a z samochodowych głośników sączy się jakaś tradycyjna muzyka: słychać pobrzękiwanie jakiegoś strunowego instrumentu i melancholijne zawodzenie śpiewaka. Muzyka ta bardzo nam się spodobała, więc zaczęliśmy dopytywać, jak się nazywa wykonawca, a że jakoś nie mogliśmy się porozumieć pokazaliśmy palcem na kasetę i wyraziliśmy swój entuzjazm. Mesut stwierdził, że nam da tę kasetę, ale tym razem stanowczo zaprotestowaliśmy. Skończyło się na tym, że napisali nam w notesie nazwiska kilku najlepszych wykonawców tradycyjnej muzyki tureckiej i kurdyjskiej. Śmialiśmy się potem, że jak powiemy im, że mają fajny samochód, to nam go dadzą, więc tego nie zrobiliśmy, ale jeszcze raz było nam dane przekonać się o ich gościnności.  

Gdy nadeszła pora obiadowa Adem zatrzymał samochód przy restauracji nad wielkim jeziorem w miejscowości Köprü. Knajpka posiadła rozległy, zadaszony taras z pięknym widokiem na całe jezioro. Zaczynaliśmy podejrzewać, co kombinują nasi chłopcy i dobrze wydedukowaliśmy, że zapraszają nas na obiad. Taras pełen ludzi i dziesiątki wlepionych w nas par oczu... w tej sytuacji stwierdziliśmy, że nie będziemy robić scen i po raz kolejny korzystamy z gościnności Adema i Masuta, choć strasznie nam było głupio, bo wiemy, że nie mamy jak się odwdzięczyć w tym momencie. Na stół wjeżdżają pyszne sałatki ze świeżych ogórków i pomidorków z posiekaną miętą, polane sokiem z cytryny, a następnie pstrągi z grilla, a do wszystkiego okrągłe placki – coś jak spód do pizzy. Nie będziemy się znęcać nad Wami i opisywać jakie to wszystko było pyszne, a byłoooo ;)

I tym razem próbujemy porozmawiać na różne tematy, w miarę możliwości oczywiście. Rozmowa schodzi na temat narodu Kurdów w Turcji. Prosimy Mesuta o to, żeby na naszej mapie Turcji narysował gdzie mieszkają Kurdowie. Mesut szybkim ruchem ręki zakreśla spory kawałek Turcji, to wstyd, ale prawie nic nie wiemy na temat Kurdów, trzeba będzie to zmienić.

W restauracji było sporo ludzi i większość przyglądała się nam z nieukrywanym zaciekawieniem - nie codziennie można spotkać tu turystów. Zwłaszcza dzieci są bardzo ciekawe i próbują nawiązać z nami kontakt: pytają po angielsku o nasze imiona, wiek i o to skąd jesteśmy. Pokazujemy im na mapie Europy naszą Polskę, a dzieciaki łapią się za głowę, że przybywamy z tak daleka. Cała konwersacja kończy się wspólną fotką z dzieciakami i w drogę, bo goni nas czas – dziś trzeba dojechać do Mardin, gdzie jesteśmy umówieni z Martą i Bartim.

Dojeżdżamy do miejscowości Elazig i tu nasze drogi z Ademem i Mesutem się rozchodzą. Chłopaki jadą do miejscowości Mus, a my w kierunku Mardin. Dziwna sprawa, ale przez te kilka godzin  w pewien sposób zżyliśmy się nimi i wcale nie chce się nam wysiadać z ich samochodu. Pożegnanie trwa dłuższą chwilę, Adem zaprasza nas do swojego miasta Konya, a Mesut sprawdza czy wszystkie prezenty od nich, zabraliśmy z samochodu. Ludzie właściwie nam obcy, prawie nic o sobie nie wiemy, a jednak żal się rozstawać... w spojrzeniu Mesuta widać prawdziwy smutek i jakby zatroskanie, wygląda jak mały chłopiec, któremu odebrano coś cennego. Ciarki przechodzą nam po plecach, trzeba wziąć się w garść i ruszyć dalej.

Nie wspomnieliśmy, ale z chłopakami zrobiliśmy połowę trasy, którą mieliśmy pokonać do granicy irackiej. Nie dość, że świetnie trafiliśmy z transportem, to jeszcze w tak świetnym towarzystwie. Za to kochamy autostop!

Z Elazig szybko przedostaliśmy się kolejnym samochodem do miejscowości Diyarbakir. Kierowca tego wozu zatrzymał się dzięki interwencji siedzącego obok kolegi z pracy: Hasana. Jest mniej więcej w naszym wieku, widać, że bardzo chciał sobie z nami pogadać, ale słabo znał angielski. Mimo wszystko zapraszał nas do siebie do domu proponując nam nocleg. Tym razem jest nam to nie po drodze i dziękujemy za  propozycję, ale oczywiście wymieniamy się kontaktami, na pewno się przyda!

Z Diyarbakir już blisko do Mardin, ale nikt nie jedzie w tę stronę, wszyscy zmierzają do miasta o nazwie Batman. Skoro Batman... to niech będzie Batman! Brzmi nieźle. Zatrzymujemy samochód, którym jedzie instalator anten satelitarnych w irackim Kurdystanie, czyli Kurd o imieniu Emre. Po raz kolejny mamy przyjemność poczuć czym jest kurdyjska gościnność. Dość nieplanowanie wylądowaliśmy w niesamowitej miejscowości Hasankejf, wpisanej na listę UNESCO. Miasteczko przypomina trochę Kapadocję – domy i jaskinie wykute w skale. Trzeba tu dodać, że Emre jadać do Hasankejf zbacza z drogi i nadrabia prawie 60 kilometrów, tylko dlatego, aby pokazać nam swoją rodzinną miejscowość, właśnie Hasankejf.

Tu trzeba jeszcze nadmienić, że pada pierwsza propozycja pracy. Emre poza tym, iż zajmuje produkcją i instalacją satelit, założył też szkołę informatyczną dzięki pomocy Microsoft. Problem jeszcze w tym, że brakuje mu kadry do nauki programowania czy budowania stron internetowych. Bardzo więc sie zainteresował faktem, iż w Polsce miałem firmę z branży IT i  może dałbym się zatrudnić jako wykładowca. Cóż, jeszcze za wcześnie. Uprzejmie odmawiam tłumacząc sie faktem, iż Irak czeka ;) Koniec off-topic'a.

Pstrąg był dziś na obiad, to pstrąg będzie też na kolację, na którą znów jesteśmy zaproszeni do restauracji przyjaciela naszego kierowcy w Hasankejf. Restauracja jest otoczona wielkim sadem, w którym przeważają drzewka figowe. Po kolacji żegnamy się z naszym kierowcą, który przyznaje, że goszcząc nas wyrównuje sobie rachunek u Allaha.

My zostajemy  w sadzie, gdzie właściciel restauracji wskazuje nam miejsce na nocleg pod drzewem, na którym radośnie dyndają jeszcze zielone figi. W tej części Turcji jest tak gorąco, że ludzie śpią w nocy pod gołym niebem na wielkich, specjalnie w tym celu skonstruowanych metalowych platformach. Te „łoża” znajdują się tu przed każdym domem, tak samo jak panele słoneczne na dachach i beczki, w których za dnia woda ogrzewa się w naturalny sposób, dzięki promieniom słońca. Wykorzystywanie naturalnych źródeł energii to podstawa.

W międzyczasie kontaktujemy się z Bartim i Martą. Niestety im droga idzie wolniej i jadą głównie TIRami, więc mają spore zaległości. Decydujemy więc, że spotkamy się już na samej granicy z Irakiem.

Noc pod figowcem mija przyjemnie, ale szybko i godzinę po pierwszym zaśpiewie Muezina jesteśmy już na nogach, gotowi do drogi .Barti dał znać, że już są w Silopi, więc teraz my musimy nadrobić. Rano niestety ruch był słaby, ale udaje się. Na początek łapiemy samochód dostawczy i kierowca pokazuje, że nie ma miejsca w szoferca. „Chłopie, ale Ty masz fajną pakę z tyłu! Możemy?” I tak lądujemy na pace dostawczego pick-up’a. Potem jeszcze dwa samochody i dumni z siebie do granicy irackiej dojeżdżamy w całości autostopami. Teraz jeszcze czas złapać stopa, który wwiózłby nas do Iraku...

  • Alicja z chlopakami ze stopa do ezlag
  • Masut alicja i sprzedawca moreli
  • Masut jeziorko i pyszne pstragi
  • Na pace jadac w strone graniocy irackiej
  • W hasankajjf z emre i grafikiem webowym
  • Z dzieciakami przy obiedzie nad jeziorem

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (27.12.2012 21:03)
    Super relacja i zdjęcia. Pozdrawiam.
  2. slawannka
    slawannka (09.03.2010 11:59)
    Przeczytałam z wielkim zainteresowaniem, no bo autostopowałam w Turcji - tyle że to było sto lat temu, ale porównanie Waszych wrażeń i moich jest całkiem ciekawe:) Jakby Wam kiedy nudno było (w co wątpię:), to przeczytajcie na Kolumberze http://kolumber.pl/g/10054-Studencka%20wyprawa%20stopem%20na%20Bliski%20Wsch%C3%B3d,%2015.08%E2%80%9330.09.1973.

    A ja kibicuję Wam mocno i trzymam kciuki, o zazdrości nie wspomnę:)
  3. loswiaheros
    loswiaheros (19.02.2010 14:06)
    Dziękujemy! :) Z tym stopem to nie wszędzie tak łatwo jak w Turcji... tam działa to rewelacyjnie :) Dziękujemy za dobre słowa! :)))
  4. city_hopper
    city_hopper (19.01.2010 17:50)
    Na razie zapowiada się ciekawi ;-) Czekam na c.d.
loswiaheros

loswiaheros

Alicja i Andrzej lub Andrzej i Alicja ;)
Punkty: 5590