subiektywna relacja z kraju gdzie wyrywali serca, z kilkoma akcentami praktycznymi
  • Mexico

Pobudka przed switem i ruszamy na Okecie. W Paryzu przesiadka z Air France (godzina czasu, a przy rozleglosci degola i tak dotarlismy na last call) i wsiadamy do Aeromexico!

W przyplywie geniuszu, przy samodzielnym wybieraniu miejsc, cos mi kolotalo w glowie, ze na skrzydle jest najbepieczniej. Dzieki temu caly widok z okna zaslanial nam uroczy plat metalu. Jednak nie polecam, nawet na wypadek turbulencji.

W samolocie sympatycznie - Adas wniebowziety, bo obsluga co i rusz podtyka pod nos nowy posilek i dolewke wina. Harry Potter i inne hity tylko po hiszpansku i po francusku - za nic maja tu widac jezyk gringo, co widac tez po komunkatach pokladowych, gdzie jakims cudem angielska wersja, nie dosc ze wymietolona w ustach nadawcy, to jeszcze trwa i zawiera  jedna dziesiata tego co romanskie.

Pierwsze o zesz bylo kiedy probowalam zalaczyc aparat cyfrowkowy a tu klops - jakis blad obiektywu wyskakuje. I to na zlosc przedwyjazdowym starannym przygotowaniom w postaci czyszczenia karty i ladowania baterii. Pozostaje kliszak, ktory mial byc tylko w odwodzie i we wsparciu, czyli czeka nas stara szkola robienia zdjec - zastanow sie, czy obiekt jest warty, bo klisza sie szybko konczy (no chyba, ze kupimy jakoas idiotokamere na miejscu).

Kiedy juz zupelnie nie wiemy, co zrobic z nogami, pilot zapowiada (przynajmniej tak sie wydaje), ze juz ladujemy.

I kolejne O zesz! kiedy wychylajac glowy go bolu karku (bo skrzydlo) patrzymy na dol i podziwiamy rozleglosc Mixico City, ktory przy 23 milionach mieszkancow wyglada jak pol Polski w jednej miejskiej pigulce.

i jeszcze jedno O zesz! - kiedy po milym Welcome Mr Adam, Welcome Mrs Karina, na tasmie brakuje jednego z naszych dwoch bagazy. Jakims cudem udalo sie je rozdzielic po drodze, ale obiecuja, ze dotrze na miejsce naszego pobytu w nocy (i dotrzymuja). Na szczescie zapobiegliwie spakowalismy do podrecznego zapasowe skarpietki:).

Refleksja na lotnisku - cala masa umundorownych pracownikow wszelkiej masci, ktorzy zdaja sie nie miec nic do roboty - jakis przerost zatrudnieniowej formy nad pracowa trescia albo klasyczne manana...

Z lotniska wsiedlismy w zolta taksowke, do ktorej bilet kupuje sie w kiosku, a potem znow sakramenckie O zesz! przy egzotycznych widokach za oknem, nie tyle ze wzgledu na palny, co na kolorowe, pudelkowe budynki, takie meksykanskie.

Potem to co w Polsce rozumiemy pod haslem Ale Meksyk - czyli przeciskanie sie przez tokujacy tlum sprzedawcow narecznych przy Zocalo. Przy okazji naprostowalismy sobie w glowach kilka przewodnikowych przesadow:

a. ruch na drodze - sa korki, potrabiwanie, wpychanie,przechodzenie przeroznych bagazowych miedzy sznurskiem samochodwo, ale widac uzywanie  kirunkowskazow i samochody jakies malo poobijane - w porownaniu do Neapolu to maly pikus:)

b. uliczni sprzedawcy - nie tacy znowu nachalni, robia sztuczny tlum i sie przekrzykuja, ale nie zaczepiaja za reke bezposrednio, jakos tak w przestrzen raczej rzucaja swoje zachety,

c. niebezpieczenstwo - nie ma poczucia zagrozenia, na warszawskiej Pradze duzo gorzej, a tu doslownie na kazdym rogu stoi dwoch policjantow, w kamizelkach kuloodpornych i z amerykanskopodobnymi gwiazdami w klapach i co.. i wyraznie sie nudza, jeden sobie nawet klaskal w rytm muzyki z okolicznego stoiska

d. brud - nie jest zle - do Neapolu znow dalego (chociaz to niby Europa) - nie czuc w powietrzu mocznika, a i smieci na ulicy nie rzucaja sie w oczy

Ogolnie po murach przy Zocalo nasuwaja sie pierwsze skojarzenia:

a. Neapol - takie poludniowe przykurzene na budynkach

b. Budapeszt - jakas taka ambicja do majestatycznego imperialismu w wielkosci budynkow, ale wszystko pokryte przez kurz bardzo szarej i malo majestatycznej rzeczywistosc.

Hostal Moneda polecany na forach i w przewodniach, z nader skromnymi pokojami (wylacznie lozko, stol, krzeslo i lazienka), ale pomocna anglojezyczna obsluga (pomogli przy sciaganiuzagubionego  bagazu z lotniska) w cenie posilek, free internet i sympatyczny bar na tarasie na samej gorze.

Jeden aparat niesprawny, a drugi w zagubionym bagażu, wiec pierwszy dzień kończy się bilansem zdjęć w postaci bardzo okrągłego 0.

Po dwoch koronach i dwoch tequillach padlismy na twarz o osmej wieczorem (3 w nocy czasu polskiego) zeby od trzeciej nad ranem przekrecac sie juz niecierpliwie z boku na bok (10 rano czasu polskiego :)).

Nasze ciała twardo opierają się zmianie czasu, więc nie czekając na pełne rozwidnienie rozpoczynamy marszrutę po okolicy. Na pierwszy ogień idzie Zocalo, który przy dobrym wychyleniu można zobaczyć również z okna hostelu. Pierwsze, co rzuca się tu w oczy to przeogromna flaga Meksyku, najpewniej największa jaką kiedykolwiek widzieliśmy i zobaczymy – spokojnie zakrywająca nieduże boisko, do siatkówki na przykład.

Teoretycznie najbliżej mamy do pałacu prezydenta z muralami Diego Riviery, bo dzieli nas od niego tylko szerokość ulicy Moneda. Otoczenie całego kompleksu kordonem wojska nie zwiastuje jednak nic dobrego. Zgodnie z tymi przeczuciami próba przekroczenia jednego z posterunków kończy się pocałowaniem klamki. O ile rozumiemy z niefrasobliwego „hasta Lunes” pilnującego żołnierza, z powodu jakiegoś święta czy innej wizyty notabli u notabli miejsce jest zamknięte dla turystów do poniedziałku. Czyli otworzą je dokładnie wtedy, kiedy nas tu już nie będzie.

Swe kroki kierujemy więc prosto do drugiej przyzocalowej atrakcji, czyli do katedry. Katedra Metropolitana - jak wszystko na tym głównym placu - jest gigantyczna. Kiedy przekroczywszy (również chronioną) furtkę kierujemy się do środka, robiąc wcześniej kilka fot, przez płot z zewnątrz zaczepia nas Meksykanin, zgadując, czyśmy z Nowego Jorku. Sprawia to zapewne czapka bejsbolistów New York Jankies. Tak czy inaczej pan najpierw oferuje się do roli przewodnika, żeby po krótkiej gadce o prezydencie Obamie zdradzić właściwy cel zagadywania, czyli prośbę o ufundowanie biletu do Cancun, bo to jego rodzinne strony. Grzecznie odmawiamy.

Z Zocalo urządzamy sobie całkiem ambitny spacer do Alameda, gdzie rzucamy okiem na ichnią Zachętę, czyli Palacio De Bellas Artes (posadzka bardziej elegancka i bardziej brązowa niż w w warszawskim odpowiedniku). 

Tutaj schodzimy pod ziemię i wsiadamy do metra. W podziemnej sieci, 100  razy bardziej imponującej niż u nas. same cuda dziwy. Podstawowym biznesem jest tu sprzedaż drobiazgów wszelakich, z handlem pirackimi płytami na czele. W skład profesjonalnego wyposażenia standardowo wchodzi potężny plecak z głośnikiem w środku oraz CD player, a w bardziej wypasionej wersji nawet przenośny DVD player, który pozwala na szybkie demonstrowanie teledysków. Szybki promomiks, parę transakcji, przystanek i kolejny wagon.

Następnie prym przejmuje Indianka z Chiapas (wiemy stąd, że przedstawia się jako „Ciapa”).  Wokół żebrzącej o drobne mamy w czarnej metalowej bluzie pomykają dwa szkraby, których wesoła zabawa zupełnie nie licuje z rozżalonym tonem rodzicielki – u nas cygańskie dzieci zdają się lepiej przetrenowane.

Metrem dojeżdżamy do „lasu koników polnych”, żeby zrobić szybką wycieczkę po tutejszych atrakcjach. Zaliczamy staw, widok na zamkową górę i pomnik ich orląt lwowskich, czyli dzieci, które swego czasu broniły owej zamkowej góry przed gringowskim najazdem. W okolicy dziesiątki szkolnych wycieczek i dziesiątki wzorów szkolnych mundurków, z tendencją do dresowych mundurków sportowych.

Po próżnym poszukiwaniu ogrodu botanicznego i odparciu ataku knajpianych naganiaczy przechodzimy na drugą stronę Paseo de la Reforma, żeby obrać za cel słynne Muzeum Archeologiczne.

Po drodze niespodzianka – na wielkim słupie do występu gotują się voladores – ludzie orły. Za chwile przy dźwiękach piszczałki czterech z pięciu mężczyzn siedzących na szczycie wielkiego słupa zjeżdża na dół. Wyglądają jak w transie, kiedy do góry nogami przywiązani sznurami kręcą się wokół pala, aż dotrą do ziemi. Kiedyś „taniec” miał podobno wymiar mistyczny, teraz istotniejszy zdaje się jest jego charakter turystyczny.

Tymczasem w kolejce do gigantycznego muzeum archeologicznego kolejne zaskoczenie – młody Meksykanin najczystszą polszczyzną zagaduje i pyta, czy my przypadkiem nie mówimy po polsku. Odpowiedź na nasze pytanie, skąd on nasz język zna, okazuje się jednak za dużym wyzwaniem i w końcu nie dowiadujemy się skąd. 

Po krótkim zebraniu sił przy kawie w muzealnej drogawej restauracji postanawiamy stawić czoła wystawowym kilometrom. Na pierwszy rzut idzie multimedialna, nowoczesna wystawa o współczesnym Mexico City i jego problemach wszelakich. Na czoło wysuwa się problem wodny, który nęka aglomerację po osuszeniu okolicznych jezior przez hiszpańskich kolonizatorów i po rozmnożeniu się ludności do niebagatelnej liczby 23 milionów mieszkańców (licząc razem z przyległościami metropolii). Potem zaczyna się muzeum antropologiczne właściwe. Na początek czasy najbardziej zamierzchłe, przedstawione przy użyciu zainscenizowanych laleczek – wśród nich m.in. archaiczna laleczka rodząca w kucki przy drzewie czy atak laleczek na mamuta na bagnach. Dalej przegląd plemion z poszczególnych regionów Meksyku, który w miarę upływu godzin zaczyna zlewać się w jeden długi ciąg glinianych naczyń, kamiennych bloków, indiańskich chat i strojów, z wybijającym się motywem bólu stóp własnych.

A potem znowu metro, z przejazdem za równowartość 50 groszy. Dodatkowa atrakcja kulturalna to wystawa o metrach całego świata, gdzie osobny billboard poświęcony jest i Hamburgowi i Seulowi i dziesiątkom innych kolejek. Skromne 21 stacji w jednej linii na drugim końcu świata gdzieś w Warszawie nie załapuje się na ekspozycję.

A wieczorem znów padamy na twarz o nieprzyzwoitej godzinie dwudziestej, żeby obudzić się o czwartej nad ranem...

  • nad dachami zocalo
  • widok na ulice moneda od zocalo
  • flaga na zocalo
  • kordony policji
  • Catedral Motropolitana
  • praktyczny wynalazek
  • kamienica
  • ulica przy zocalo
  • Palacio de Bellas Artes
  • staw w lesie koników polnych
  • wiewiorka w lesie koników polnych
  • ludzie orly
  • ludzie orly
  • ludzie orly

I znów pobudka przed świtem, ale są postępy – tym razem udało się dospać do piątej.

Na dobry początek dnia lodowaty prysznic, bo przecież solar system nie działa, póki nie wzejdzie słońce. Z braku lepszego zajęcia wybieramy się na wycieczkę po okolicy – jak przewodnik przykazał, przecznica po przecznicy, zaliczając punkty wskazane przez Lonely Planet – od 1 – Catedral Metropolitana aż do 16 – Plaza del Templo Mayor. Eksperyment zakończony powodzeniemo tyle, że cieszymy oczy kolorowymi, acz rozpadającymi się budynkami. Gorzej, że zerkanie co 5 metrów w otwartą cegłę przewodnika trochę psuje całą frajdę. Zapamiętujemy: otwierający się właśnie mercado z przewróconymi wózkorowerami przed wejściem, zabałaganiony placyk parkowy o wdzięcznej nazwie Plaza de Loretto – z główną dekoracją w postaci garkuchni, zamkniętą na trzy spusty synagogę z gwiazdami Dawida na drzwiach oraz wszechobecnych zamiataczy ulic, których praca jest z góry skazana na porażkę przy kulturze rzucania śmieci dokładnie tam, gdzie się stoi. 

Wracamy w sam raz na hostelowe śniadanie, by nasycić podniebienia quesadillami z szynką. Nie przeszkadza nam to zrobić poprawki w okolicznej kawiarni – dajemy się skusić na dwie pyszne kawy plus talerz owoców, jakich w Polsce świeżych nie uświadczysz.

Spacer zatłoczoną uliczką w kierunku metra utwierdza nas w przekonaniu, że tutaj każdy stara się mieć swoją funkcję i swój mundur. Także, a może przede wszystkim: kataryniarz, czyściciel butów czy zamiatacz ulic. 

Pierwszy punkt dnia to dzielnica Coyoacan i muzeum Fridy Kahlo. Po wyjściu z metra nie omija nas standardowe w tej dzielnicy zabłądzenie, okraszone spacerem wzdłuż lasku ze strumykiem tak szczelnie oblepionym śmieciami, że ledwo go widać. 

Sam Coyoacan okazuje się oazą spokoju – ładne domy i sobotnie pucowanie aut, wśród których nie może zabraknąć wszechobecnych garbusów.

A muzeum Fridy to już prawdziwa rozpusta w dziedzinie komfortu i urody. Wszędzie błękit, jak na niebieski dom przystało. Oczywiście nie brakuje obrazów i wspomnieniowych zdjęć, z których część została pozbawiona bohaterów przez... wycięcie ich głów.

Po wyjściu z kulturalnego przybytku znajdujemy też coś dla ciała – a mianowicie sympatyczną restaurację kilka przecznic dalej. Właściciele nie znają ani słowa w obcym języku, więc zamawiamy w ciemno co nam polecają. Po chwili na stole ląduje kilka talerzyków do każdego dania – jak się później przekonujemy, normą jest podawanie dodatków osobno, żeby konsument mógł sobie je dozować według uznania. A my, nieświadomi niczego, lekko ręką sypiemy zielone i białe dodatki do zupy. Potem sypiemy jeszcze więcej zielonego, żeby złagodzić smak, ale robi się jeszcze ostrzej. Dopiero kiedy łzy stają nam w oczach od pikanterii zupy cieciorkowej ,wpada nam do mądrych głów myśl, że może właśnie to zielone jest sprawcą piekielnej ostrości i że tym zielonym może być zabójczo ostra papryczka...

Delektowanie posiłkiem na chwilę przerywa nam para staruszków – pani z balkonikiem i jej równie leciwy partner z trudem zajmują miejsce przy stoliku obok i zaczynają posiłek od solidnej nalewki, po czym uśmiech nie schodzi im z pomarszczonych twarzy.

Kiedy wracamy do metra – wielki tłok. Okazuje się, że dziś święto Judy, dlatego co drugi pasażer taszczy stosowną figurkę oraz bukiet czerwonych róż.

Wszędzie wokół malutkie dzieci. Meksykanie zasadniczo nie uznają wózków dziecięcych, więc większość niemowlaków okutanych w kocyki i chusty spoczywa bezpośrednio w objęciach rodziców. Co ciekawe, jeśli jadą i mama i tata, zwykle dziecko dźwiga tata, co - zdawałoby się - nie do końca przystoi stereotypowemu macho.

Kolejny przystanek – uniwersytet. Stacja metra wita nas klimatem rodem z jarmarku Europa. Kiedy przekraczamy bramy campusu, teren okazuje się odrębnym miasteczkiem, z własnymi autobusami, policją, czy strażą pożarną. Po kilku podejściach do marszu na orientację, kiedy dzielnie  usiłujemy dowiedzieć się od studentów i z drogowskazów, w którą stronę należałoby się udać, poddajemy się i odpuszczamy, żeby nie ryzykować zaginięcia. Szczególnie, że na wieczór mamy zaplanowaną główną atrakcję – mecz piłkarski Team Emerica kontra Monterei na stadionie Azteków.

Zgodnie z planem wsiadamy z powrotem w metro, gdzie znów tłumy. Czyli raj dla kieszonkowców. I tutaj właśnie przychodzi czas na zachwianie naszej wiary w bezpieczny Meksyk. Przy wsiadaniu do wagonu Adasiowi zatrzaskuje się plecak. Przez całą drogę jest tak zaaferowany walką o jego wyciągnięcie spomiędzy drzwi, że nie zauważa, kiedy traci portfel z kieszeni spodni. Na szczęście dolary i paszporty mamy zapobiegliwie porozdzielane między podubraniowe pugilaresy i plecaki, co nie zmienia faktu, że Adaś traci polski dowód osobisty, prawo jazdy, karty i równowartość około stu złotych. Najmniej sympatyczny jest jednak uraz spowodowany tym wydarzeniem, który skutecznie zniechęca nas do wieczornej wyprawy na Stadion Azteków.

Po zastrzeżeniu kart grzecznie udajemy się na wieczorny posiłek w hostelu, popijamy go kilkoma Koronami (50 peso za litrową butlę) i zblazowani patrzymy na rozpoczynającą się imprezę na tarasie. Ciągle nieprzyzwyczajeni do 9-godzinnej różnicy w godzinach - wymiękamy błyskawicznie. 

Koło drugiej ze snu wyrywa nas trzęsienie ziemi, które okazuje się jedynie kontynuacją muzycznych eksperymentów z tarasu. 

Na niedzielne śniadanie czekamy pod drzwiami stołówki ponad godzinę – wielkie sińce pod oczami wskazują jasno przyczynę - załoga bawiła się w komplecie i do końca.

  • inny plac
  • przed kościołem
  • środki transportu przed mercado
  • trochę jak w Polsce
  • wielki sprzątanie
  • i jak ich nie lubic
  • plac
  • Meksyk: garkuchnia przy placu Loretto
  • Meksyk: synagoga
  • kataryniarz
  • meksykańska ulica
  • święty Juda
  • metro
  • metro na sportowo
  • błękitny dom Fridy
  • Frida
  • u Fridy
  • tamże
  • Frida i Diego
  • Frida
  • Adaś i jego sportowy duch
  • uroki Coyoacanu
  • uroki Coyoacanu
  • Meksyk: następca Diego
  • szorowanie Garbusa - Coyoacan
  • uroki Coyoacanu
  • Wyborowa
  • Margerita

Po kilkudniowej aklimatyzacji w stolicy pora ruszać dalej. Zbieramy manatki do plecaków i kilka razy pytając o drogę ruszamy w kierunku autobusowego Terminal Norte. Uprzejmi i pomocni przechodnie szybko zacierają w naszych głowach przykre wrażenie po wczorajszej przygodzie z kieszonkowacami. Wprawdzie tłumaczą wyłącznie po hiszpańsku, ale za to  dużym zaangażowaniem.

Z okolic Zocalo do Terminal Norte  najlepiej wybierać się trolejbusem. Za drogowskaz może posłużyć nie dająca się przegapić Torre Latinoamerica. Przy dużej ulicy obok jest przystanek, skąd trolejbusy wiozą człowieka prosto na dworzec. Trzeba tylko pamiętać, żeby przygotować drobne do wrzucenia do specjalnej maszynerii obok kierowcy (4 peso od głowy). Środek transportu idealny, bo ani nie ma tłoku, ani problemu z bagażem, a jeździ co parę minut. 

Taki nasz Zachodni do Terminal Norte się nie umywa i nie chodzi tu tylko o wielkość. O ile w samym mieście Meksyk, jak i dalej w trasie, zobaczyliśmy i biedę i brud, o tyle dworce autobusowe Meksykanie mają naprawdę godne pozazdroszczenia. Przynajmniej te pierwszej klasy.

Autobusy do Teotihuacanau odchodzą co kwadrans, a bilet w Gate 8 kosztuje 33 peso od osoby, więc idealnie.  Bagaże zostawiamy w guarda equipaje  - 56 peso za dwa plecaki. Podróż autobusem trwa godzinę.

Wyjeżdżając z miasta w kierunku pólnocnym mijamy slumsy i totalny bałagan przedmieść, z nieodłącznymi beczkami solarsystemów na dachach. 

Strefa archeologiczna Teotihuacan, czyli nasze pierwsze piramidy, to koszt 51 peso za osobę. Cena ta powtórzy się jeszcze wielokrotnie i za każdym razem będziemy zachodzić w głowe, dlaczego Meksykanie nie ułatwili sobie życia i nie zrobili równych 50 peso.

Jako że jest akurat niedziela, Meksykanie mają wstęp wolny, więc jest tłoczno i widać głównie tubylców. Szczególnie dużo jest rodzin z maluchami, które są wnoszone lub podciągane na samą górę piramid. Mnie i Adasia o zadyszkę przyprawia już samodzielna wspinaczka, więc na dzielnych rodziców patrzymy z prawdziwym uznaniem.

Przy alei umarłych koczuje cała chmara umiarkowanie nachalnych handlowców, rozstawionych w równych odcinkach – jedni prezentują swój towar wyłącznie na rękach, inni profesjonalnie rozkładają asortyment na kocykach. 

Przy piramidzie słońca grupa uczniów zaprasza nas na pogawędkę, a konkretnie odrabia zadanie domowe pt. porozmawiaj po angielsku,  z cudzoziemcem:

What's your name? How old are you? What's your fauvorite mexican food? etc.

- cały wywiad składa się z gradu pytań (niektóre przeczytane bezpośrednio z kartki) i jest pieczołowicie nagrywany na komorki.

Niestety, kiedy my próbujemy zadać jakieś pytania zwrotne, zostajemy całkowicie zignorowani. Zadanie domowe jest wyraźnie zdefiniowane – wypytywać, a odpowiadać – to już niekoniecznie.  Po odrobieniu tego samego zadania domowego z kolejną grupą uczniów w końcu przedzieramy się do podnóża piramidy. Okazuje się ona naprawdę imponująca i megastroma. Niezrażeni zdobywamy szczyt, robimy kilka zdjęć i czym prędzej wracamy z powrotem na ziemię.

Zabawiwszy 2 godziny w strefie archeologicznej i zwiedziwszy raczej wszystko, co było do zwiedzenia, udajemy się ku bramie niedaleko piramidy księżyca. Po jej przekroczeniu usilnie próbujemy zorientować się, jak właściwie mamy teraz wrócić do stolicy.

Nasza pierwsza refleksja: bez zimnego piwa na pewno nie damy rady. I tak idąc wzdłuż drogi trafiamy do nader przyjemnego przybytku jadłodajnianego. Jegomość właściciel wita nas wylewnie, a kiedy prosimy o „two cold beers”, nie dość że zaczyna zagadywać po angielsku, to jeszcze za chwilę przychodzi z tortillą z pysznym mole na spróbunek (mówi przy tym coś o królikach). Potem jeszcze przynosi coś, co nazwa napojem bogów. Ku naszemu zdziwieniu na koniec nic nie dolicza do rachunku ani za jedno, ani za drugie, więc z czystym sumieniem zostawiamy sowity napiwek, żałując, że jednak nie zamówiliśmy nic prócz piwa.

Zgodnie z przewidywaniami po zimnym piwie szukanie drogi powrotnej idzie nam dużo lepiej – machnięciem ręki szybko łapiemy jadący autobus, a bilety nabywamy bezpośrednio u kierowcy (znów po 33 peso). 

Na dworcu północnym szybki odbiór bagaży i wsiadamy w ten sam trolejbus, który nas tu rano przywiózł. Co zaskakujące, wsiada się po tej samej stronie ulicy co wysiadka, a trolejbus chwilę potem zawraca. W ogóle jazda jest dość ciekawa, bo trolejbus ma swój własny pas i przez długi czas jedzie pod prąd. 

Po milionie przystanków (przemierzamy bowiem całą trasę od pierwszego przystanka do ostatniego), wysiadamy w znacznie spokojniejszej dzielnicy na Terminal del Sur. Tutaj zakupujemy bilety do Taxco (czyt. tasko) na linię Estrella Blanca (124 peso/os) Jest jeszcze opcja dojazdu Estrella del Oro, ale ląduje się na innym, dalszym dworcu. Czekając godzinę korzystamy jeszcze z dworcowego baru, gdzie za jedyne 52 peso dostajemy 2 kawy i zestaw taco z różnościami.

W luksusowym autobusie dają picie i jest podnóżek, a my wprawiamy się w hiszpańskim oglądając Coraline. Po drodze super widoki na góry, zachód słońca i podświetlone miasteczka. 

Kiedy dojeżdżamy na miejsce witają nas niepokojące gwizdki policjantów kierujących ruchem. Dodatkowo wspierają swój autorytet wymachując pustymi plastikowymi butelkami.

Widząc nasze zagubienie miły tubylec (bezinteresownie) odprowadza nas w kierunku naszego noclegu. Niestety w zaułkach mercado na wąskich schodowych uliczkach gubimy się na amen, a o hostelu zupełnie zapominamy. Psim swędem udaje nam się jednak wyjść prosto na Zocalo.

A tutaj akurat tłum i scena z parą tańczącą tango, bo trafiliśmy w środek jednego z ich festiwali. Mimo, że przyjeżdżamy późną nocą, od razu czujemy się komfortowo wśród klimatycznej, dopieszczonej architektury. Robienie czegokolwiek w nowym stylu jest tu surowo wzbronione.

Nie wytrącając się z poczucia komfortu szybko znajdujemy mily Hotel Melandez tuż przy Zocalo. Pokoje w cenach posezonowych, mimo festiwalu – 300 lub 350 peso za noc.

Wybieramy pokój mniejszy, ale uroczy - urządzony i wymalowany w starym stylu. Dzwi wychodzą na klimatyczny wewnętrzny dziedziniec a okno na czerwone dachy. Jedyny minus to 3 karaluchy, z których jednego ubiliśmy, a dwa zbiegły.

Właściciel tego rodzinnego interesu zagaduje tradycyjneymi pytaniami – skąd jesteści etc, żeby po któtkiej rozgrzewce rozruszać się w kierunku:

Aaa, to Jan Paweł II?

Eee, w Europie to się już chyba nie bierze ślubów?

Macie ślub? Ale w kościele, przed księdzem?

Puszcza nas dopiero kiedy wymieniamy mu z pamięci wszystkie katolickie kraje w Europie, zaznaczając, że Polska jest z nich najbardziej katolicka.

Urządzamy szybki rekonesans, a na koniec spoczywamy na jednym z mikroskopijnych balkonów przy Zocalo (Cafe Borda), Właściciel wygląda tym razem jak z austriackiego obrazka - twarz okrągła jak księżyc w pełni przekształca się płynnie w równie okrągłą szyję. Dając nam wyraźnie do zrozumienia, że właściwie to już zamyka, wymiksowuje jeszcze jogurt z truskawkami dla mnie i wysmaża kawał mięsa dla Adasia.

Dwie korony i do łóżka.


  • Meksyk:wycieczka rowerowa przy zocalo
  • Meksyk:z cyklu: pojazdy inne
  • Meksyk: trolejbus
  • Meksyk:trolejbus od środka
  • Meksyk: Terminal Norte
  • obsiane domami wzgórza wokół miasta Meksyk
  • Teotihuacan: nasze pierwsze piramidy
  • Teotihuacan: niedziela z historią
  • Teotihuacan: więcej piramid
  • Teotihuacan: jakieś ruiny
  • Teotihuacan: kiedyś ktoś tu mieszkał
  • Teotihuacan: więcej piramid
  • Teotihuacan: największa piramida
  • Teotihuacan: mozolna wspinaczka
  • Teotihuacan: przerwa na dwa zimne piwa
  • Teotihuacan: w drodze
  • Teotihuacan: w drodze
  • Teotihuacan: w drodze
  • Meksyk: z cyklu pojazdy różne
  • Taxco: pokój w hotelu Metalez
  • Taxco: dziedziniec hotelu Melandez

Taxco, taki meksykański Kazimierz nad Wisłą, za dnia robi jeszcze lepsze wrażenie niż w nocy. 

Na dobry start zapodajemy sobie fest śniadanie w Santa Fe (jedyne 55 peso od głowy za zestaw). Wnętrze lokalu wypełnione staroświecki gadżetami, dopracowane w szczegółach typu krzyże, obrazki i fantazyjne okucia do wszystkiego, co da się okuć.

Przy stolikach obok zaczynają zbierać się lokalesi, w tym korpulentna pani w kwiecie wieku z kulkucentymetrowymi paznokciami, w przerwie między kawą a bułką poprawiająca makijaż.

Kolejny raz rozumiejąc niewiele z karty dań, niefrasobliwie zamawiam zestaw zawierający magiczne słówko mole. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy na talerzu przede mną ląduje TO mole, czyli pueblański sos czekoladowy z chili. Sama czekolada z chili nie brzmi jeszcze tak groźnie. Gorzej, że sos przyprószony jest wiórkami żółtego sera, a pod spodem znajdują się taco z mięsnym farszem. Mój żołądek na ten widok przekręca się z niepokojem. Eksperymenty kulinarne są ważną częścia podróży, więc dzielnie zjadam dwa z trzech „naleśników”.

Posileni łapiemy jeden z magicznych białych garbusów z wymontowanym siedzeniem pasażera, żeby dać się zawieźc na górę do kolejki linowej telerefico. Taksówkarz wiezie nas w szaleńczym tempie po wąskich i stromych brukowanych uliczkach i wysadza przy pustawej stacji. 26 peso na głowe za przejazd i już możemy podziwiać panoramę z małego, chyboczącego się wagonika. A po drugiej stronie wysiadka tuż przy polu golfowym i kolejny przejazd białym cudakiem.

Krótki obchód różowego kościoła, przy którego budowie którego niemal zbanrutowałał miejscowy srebrny bogacz, a potem amerykańska kawa w kanjpce z trupem przy wejściu i megawidokiem wprost ze stolika i już ruszamy po plecaki do hotelu. Kolejny raz gubimy się przechodząc przez mercado w kierunku dworca i o 13 wsiadamy w autobus do Cuernavaki (61 p/os). W głowie zostaje wrażenie rześkiego słonecznego miasteczka, chyba najładniejszego na trasie.

W Cuernavace, co to miała być dla nas tylko miastem przesiadkowym, nie dość, że są trzy dworce i musimy między nimi kursować marszem z okazałymi plecakami na grzbietach, to jeszcze kursowanie okazuje się mało skuteczne. Tym razem informacje z przewodnika są zdecydowanie drugiej świeżosci – autobusy ADO już nie jeżdżą stąd do Puebli. Jedynym ratunkiem jest Estrella Roja, ale dopiero za cztery godziny. 

Nie pozostaje nic innego jak posnuć się po wielbłądziemu (z racji plecaków) po zocalo (jedyne meksykańskie zocalo bez kościoła, bezbożnicy!), zerknąć na pałac Corteza i wylądować w jadłodajni pełnej ryb, owoców morza i miejscowych pasibrzuchów. Adasiowi dostaje się zupa z owoców morza zrobiona na bogato – z wielkim krabem na szczycie góry z wielkich muszli – biedaczek nie bardzo wie, jak ma się zabrać do konsumpcji potwora. U mnie kolejny eksperyment – ceviche, które po opowieściach bywalców Meksyku wyobrażałam sobie jako coś w podobie do koktajlu z krewetek. Ku mojemu rozczarowaniu ceviche  okazuje się mieć więcej wspólnego ze śledziem w sosie salsa. 

W końcu po 18 przyjeżdża upragniona Czerwona Strzała. Jej kierowca wykazuje pociąg do filozofii „maniana”: mimo półgodzinnego spóźnienia ucina sobie jeszcze leniwą kwadransową pogawędkę z panią kasjerką.

W autobusie, tym razem ewidentnie druga klasa: bez podnóżków i bez darmowych napojów. Obok nas siada uśmiechnięta Indianka z małym Indianiątkiem. Maluch przez pierwsze pół godziny nieustannie pokasłuje, czego słuchamy z narastającym niepokojem. W końcu, mając świeżo w pamięci doniesienia o epidemii świńskiej grypy, mimochodem przesiadamy się dwa siedzenia dalej. Zasadniczo w Meksyku pokłosie wielkiej epidemii jest kompletnie niewidoczne, czasem tylko trafi się jakiś przechodzień w maseczce, ale raczej symbolicznej, bo z nosem odsłoniętym albo i całą buzią nawet. My jednak tym razem wolimy nie kusić losu i wirusa

Po dłuższej drzemce koło 22 dojeżdżamy do Puebli, więc jako środek transportu pozostaje tylko autorizajd taksówka za 50 peso bodajże, która zawozi nas do z góry upatrzonego hotelu Imperial. Hotel Imperial zdecydowanie zasługuje na swoją nazwę – jest elegancki i mocno nadgryziony zębem czasu. Dodatkowo daje zniżki na Lonely Planet i jest bardzo niedrogi (330 peso za dwójkę ze śniadaniem). W pokoju jest nawet staroświecka deska do prasowania ukryta w ścianie.

  • Taxco
  • Taxco
  • Taxco
  • Taxco
  • Taxco: kolejna czarming uliczka
  • Taxco
  • Taxco: Santa Fe
  • Taxco: Santa Fe
  • Taxco Santa Fe
  • Taxco: garbusek
  • Taxco: z cyklu pojazdy różne
  • Taxco: zdobnictwo wszędzie dopieszczone
  • Taxco: nad dachami
  • Taxco: są i góry
  • Taxco: i lina od kolejki
  • Taxco: kościół który kosztował majątek
  • Taxco: kościół
  • Taxco: kościół
  • Taxco:z kościoła
  • Taxo: odwieczny bywalec
  • Taxco: widok znad filiżanki kawy
  • Taxco: widok znad filiżanki kawy i gazety
  • Taxco: pomarańcze na wyciągnięcie ręki
  • Cuernavaca: ludzie idą
  • Cuernavaca: panie zapraszają
  • Cuernavaca: hacjenda Corteza
  • Cuernavaca: jadłodajnia dla lokalesów
  • Cuernavaca: rybne dekoracje
  • Cuernavaca: konia z rzędem
pisze się
w przygotowaniu:)

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. adamp54
    adamp54 (12.01.2013 22:36)
    Fajny, żywy język - szkoda że nie opisałaś całości ...
    Pozdrawiam
  2. sagnes80
    sagnes80 (10.03.2010 21:42)
    z każdym odcinkiem ciekawsza relacja. czekam na cd. pozdrawiam :)
  3. fiera_loca
    fiera_loca (09.03.2010 0:37)
    noooo super relacja,usmialam sie setnie, naprawde. Niezle przeboje kulinarne :))))gratuluje, czekam na ciag dalszy.
  4. zfiesz
    zfiesz (24.02.2010 20:52)
    no! to teraz wiem gdzie jestem:-) i czekam na rozwój wydarzeń...
  5. karina.moleda
    karina.moleda (24.02.2010 19:27) +3
    z językiem - taka maniera, co poradzić, każdy ma jakąś swoją:)
    a z różnicą czasową rzeczywiście pomyłka, zapomniałam już jak to było dokładnie i nie sprawdziłam w dobrze poinformowanym google

    w każdym razie dzięki za powitanie:>
  6. s.wawelski
    s.wawelski (24.02.2010 16:30)
    Zywy opis podrozy, ktory dobrze sie czyta :-) Jedynie, co mi troche psulo przyjemnosc czytania to duza ilosc zargonu, ktorego do konca nie rozumiem. W niektorych miejscach domyslam sie, ze sa to angielskie slowa napisane w polskiej transkrypcji, w innych hiszpanskie tez w polskiej na zmiane z hiszpanska transkrypcja. Np. wciaz sie zastanawiam co to jest "tokujacy tlum". I jeszcze mala poprawka: miedzy Warszawa a Mexico City jest tylko 7 godzin roznicy, nie 9 :-))

    Witaj w Klubie Konkwistadorow :-)