Maroko

3 x 13 2006-05-13

Wyjazd od początku zapowiadał się pechowo. Czy może inaczej... powinien być pechowy... wszystko wskazywało na to, że będzie pechowy, itp. Wylot 13. maja o 13:00... Gdybym był przesądny, nawet nie ruszyłbym się z domu. Skoro jednak nigdy nie byłem w Maroku, więc i przesądy poszły na bok.

 

Skąd pomysł na Maroko? Sam nie wiem. Chyba zawsze miałem jakąś słabość do państw na "M". Mexico lindo y querido - mój najukochańszy Meksyk. Wielka miłość, dla której oddałbym, a w zasadzie już oddałem, bardzo wiele.

 

Kolejne "eMki": Mali i Mauretania - miłostki, które raczej się nie spełnią, albo nieprędko się spełnią. Powód jest jeden, prosty i oczywisty - KOSZTY!!! Sprawdzałem loty do Bamako... prawie 700 funtów na głowę, a lot przez... Nairobi w Kenii. Przy odrobinie znajomości geografii trasa całkowicie absurdalna - z Londynu na wschód Afryki, a później nad całą Saharą na zachód... Inne oferty nawet nie utkwiły mi w głowie. Pod wpływem takich wrażeń, Mauretanii nawet nie sprawdzałem (chociaż może powinienem poszukać trochę na forach i news listach?).

 

Wszystko zaczęło się od kilku płyt-składaków typu Świat jest pomarańczą... dołączonej do świętej pamięci Machiny (chociaż doszły mnie słuchy, że ją reaktywowano), czy soundtrack'ów do filmów Urodzeni Mordercy, Dead Man Walking i W stronę Marakeszu. Zresztą nie ma to większego znaczenia. Zaczęło się dawno i nie przechodzi...

 

Dimi Mint Abba - mauretańska diva, której mogę słuchać tylko w samotności, bo o ile pamiętam nawet moi radiowi koledzy, nie byli w stanie jej strawić. Cóż... miłość jest ślepa, a w tym wypadku głucha. Jej Moorish Music from Mauritania, nagrana wspólnie z mężem i córkami, to jedna z najlepszych (lo mejor, the best...) płyt jakie kiedykolwiek ukazały się na świecie. KIEDYKOLWIEK!!!

 

Malijska lista przebojów jest oczywiście dużo dłuższa. Zawsze zastanawiałem się jak to się dzieje, że w kraju, o którym 95% ludzi nie ma pojęcia, ukazuje się tyle doskonałych płyt: Oumou Sangare, Rokia Traore, Ismael Lo, Ali Farka Toure (jego Talking Timbuktu nagrana wspólnie z Ry Cooder'em, to kolejna z najlepszych płyt świata, z nieśmiertelnymi Ai Du i Diaraby znanymi choćby z filmu Niewierna), to tylko czubek góry lodowej, na który wciąż wdrapują się nowi, świetni artyści.

 

...i w końcu kolejne "M" - Maroko. Też zaczęło się od muzyki. Hassan Hakmoun i jego Gift of Gnawa (nagrana wspólnie z Adamam Rudolph'em i Don'em Cherry), to znów czołówka mojej top listy (może kiedyś powinienem takową stworzyć?). Tylko sześć numerów... Genialny mix arabskiej Afryki, czarnej Afryki ("czarna" i "biała" dają Gnawa) i amerykańskiego, mocno improwizowanego jazzu (na trąbce). Koktajl nie tyle wybuchowy, co transowy... bardzo uspokajający.

 

No dobra... dość tego. Teraz Maroko. Zawsze chciałem, ale nie lubię planować podróży do krajów, do których musze mieć wizę. Może to głupie, ale tak jest i już. Nie wiem... być może przeraża mnie myśl o użeraniu się z urzędnikami, albo... coś... Dlatego zawsze Maroko było trochę poza zasięgiem. Kiedy czytałem o formalnościach wizowych, po prostu wymiękałem: bilety, zaproszenia, potwierdzenia, itp. Niech mnie w dupę pocałują! Nie chcą mnie, to nie pojadę... Tak będę leżał:-)

 

No ale skoro od 1. stycznia 2005 wiz nie potrzeba, to mi to pasuje. Szukam... i znalazłem na lastminute.com: Marrakesz, 7 nocy z przelotem, śniadaniem i ubezpieczeniem za 260 funtów. Dla mnie OK. Pewnie, ze mogłoby być taniej, ale bez przesady. Wylot, jak wspomniałem, 13. (w sobotę, nie w piątek) o 13:00 z Gatwick pod Londynem.

 

Pewnie nikt się nie przyzna, ale jeśli chodzi o latanie nie ma takich, którzy nie byliby przesądni... Lecieć 13. (w Stanach bilety na 13 są z reguły tańsze) o 13:00, to jak grać w rosyjską ruletkę... no może ślepakami. Miałem małego pietra. Nawet nie przejmując się zbytnio magią liczb (bez względu na jej kolor), tyle trzynastek na raz, może zasiać ziarno niepewności...

  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz

Wylot, jak wszystkie wyloty z Londynu, był oczywiście opóźniony i, koniec końców, wystartowaliśmy o 13:ileś-tam. My, czyli ja i Ola - moja wieloletnia przyjaciółka, przyszywana siostra, która, tak jak ja, od jakiegoś czasu mieszka w UK.

 

Wylecieliśmy z dość chłodnego Londynu. Lecieliśmy z Atlas Blue. To tanie linie należące do Royal Air Maroc (coś jak Centralwings dla LOT'u). Samolot nie wyglądał zbyt ciekawie. Całkiem serio zaniepokoił mnie dosłownie połatany ogon. Fajny za to był boarding... Niezbyt często zdarzało mi się latać, ale co najmniej dziesięć razy wsiadałem już do samolotu i wejście na bramkę, było za zwyczaj atakiem, a u Marokańczyków: "proszę miejsca od - do..." i tak po kolei, po kilkanaście osób. Szybko, sprawnie i bez bałaganu na pokładzie. Dobry pomysł.

 

[Z perspektywy kolejnych dwudziestu kilku odbytych lotów, w tym w większości z normalnymi przewoźnikami, uwaga ta wydaje mi się śmieszna, ale zostawiam ją dla tych, których lotnicze doświadczenia ograniczają się jedynie do low cost'ów]

 

Pierwszy raz miałem kontakt z... właściwie czymkolwiek arabskim. Dlatego komunikaty i napisy "pismem robaczkowym" wielce mnie bawiły, w przeciwieństwie do jedzenia, które na pokładach chyba wszystkich linii, jest po prostu paskudne. Długo zastanawialiśmy się z Olką nad jednym ze składników dania, które miało, prawdopodobnie, być podniebną wersją tajin'u, ale do dziś jest to dla nas jedna z nierozwiązanych zagadek. Kilka razy wydawało nam się, że w lokalnych potrawach jest coś... podobnego, ale... cóż, kto nie jadł w powietrzu, nie ma pojęcia co znaczy okropne żarcie. Trzeba ogromnej fantazji, wysiłku i kunsztu, żeby stworzyć coś tak pozbawionego smaku i... niejadalnego.

 

Wylądowaliśmy około 16. Pierwsze wrażenie, które nie odstąpi nas przez cały tydzień, to skwar... niemiłosierny, wszechobecny, osaczający skwar. Powietrze wibrowało nad płytą lotniska jakby było płynne, a nad głową wisiało bezlitosne słońce.

 

Przed budynkiem lotniska mogłem w końcu zapalić. Prawie cztery godziny bez papierosa, to dla mnie mały koszmar. Na lotnisku w Marrakeszu nie ma ściśle wyznaczonych miejsc do palenia. Ograniczenia narzucają raczej sami podróżni. W większości europejscy turyści z głowami wypełnionymi europejskimi nakazami i zakazami i groźbami ich złamania.

 

Odprawa, czy ściślej kontrola paszportowa, bo do niej tylko ograniczyły się formalności, trwała nieskończenie długo. Oczywiście przed wpuszczeniem do Maroka trzeba wypełnić formularz, w którym, obok imienia, nazwiska, itp., trzeba na przykład podać... zawód.

 

Po odprawie jeszcze jedna kolejka... do kantoru. Wiem, ze marokańskich dirhamów nie wolno wywozić z kraju, więc kupić można je tylko na miejscu. Ale luzik... po dobrym kursie wymieniłem 100 funtów na 1600 dirhamów, co bez dwóch setek stanowi najniższą, gwarantowaną pensję w tym kraju.

 

Po odstaniu około 1,5-2 godzin w kolejkach, w końcu znaleźliśmy się w Maroku. Jeszcze tylko ustawienie roamingu w telefonie... i tu pierwsza niespodzianka... nie można słać sms'ów do UK z sieci MOR-IAM. Można tylko dzwonić. Trudno, trzeba potwierdzić, że samolot się nie rozbił. Minuta rozmowy wychodzi ponad funta.

 

Skoro wszystkie powinności i formalności zostały załatwione, czas był pomyśleć o "transferze" do hotelu Ayoub. Od momentu zabukowania wakacji miałem obawy co do adresu tego przybytku, który ograniczał się tylko do: "na przeciwko wydziału medycyny"... Ja bym nie trafił, szczególnie że "wydział medycyny" nie figuruje na mapach w przewodnikach. Może taksiarze wiedza... Głęboki oddech, dusza na ramieniu i ruszamy z Olką na parking gdzie stoją zwykle, małe petit taxi. Większość "petitek", to beżowe peugeoty, fiaty i dacie, w stanie rożnym - od bardziej niż połowicznego rozkładu, po całkiem nowe. Drugą cześć parkingu zajmowały klimatyzowane busy i autobusy, czekające na zorganizowane wycieczki.

 

Zanim z plecakami doczłapaliśmy się do postoju, obskoczyło nas kilku naganiaczy mówiących po francusku. Na mój angielski odpowiedział tylko jeden, więc dalsze pertraktacje toczyły się między mną a nim i miedzy nim a cała resztą, która darła się niemiłosiernie oskarżając go chyba o kradzież klientów... Później, na zimno, stwierdziliśmy, że to chyba taka gra na zastraszenie naiwnych turystów (jakimi niewątpliwie byliśmy), by czym prędzej wsiedli do którejkolwiek taksówki. Gra przynosząca skutki, bo bez wahania oddaliśmy plecaki w ręce "naszego" naganiacza i wsiedliśmy do starego fiata. Zanim zakończyły się wszystkie kłótnie, zauważyłem laskę siedzącą w sąsiedniej taksówce, z miną tak przerażoną, że niewiele brakowało by się rozpłakała...

 

Kierowca naszej taksówki nie mówił po angielsku, więc przez naganiacza/tłumacza objaśniłem gdzie chcemy jechać. Cena - "łan handrrret fifti" - nie zrobiła na nas jeszcze wrażenia.

 

Ruszyliśmy w miasto. Ruch uliczny jak na sobotnie popołudnie był dla mnie, przyzwyczajonego do angielskich, permanentnych korków, zaskakująco mały. W zasadzie żaden... Kilka samochodów, kilka skuterów, zielone, turystyczne bryczki i kilka wozów zaprzężonych w osły. Ludzi zresztą też nie widać zbyt wielu. Po drodze minęliśmy fragment murów miejskich otaczających medinę i ciągnących się przez... naście kilometrów. Kolejne zaskoczenie, powracające jeszcze wielokrotnie, to zieleń... bardzo dużo zieleni, jak na miasto leżące prawie na Saharze. ...i ten smród... dla mnie wspaniały, bo przypominający mi Meksyk - spaliny, wyziewy z kanałów, zapach przygotowywanego na ulicach jedzenia, gnijące śmieci... W Marrakeszu do tego koktajlu dochodzi jeszcze smród końskiego i oślego łajna, a w wąskich uliczkach mediny, o czym dowiedziałem się niedługo, smród ludzkiego moczu.

 

W pewnym momencie, w drodze do hotelu, złapałem małego stresa. Nigdy wcześniej tu nie byłem, więc nie miałem pojęcia jak wyglądają główne, a jak podrzędne i jeszcze mniejsze ulice, więc kiedy nasza taksówka skręciła w kolejną, pustą i odgrodzoną z jednej strony murem, a z drugiej gajem palmowym, zacząłem się zastanawiać, czy wszystkie filmowe porwania w krajach arabskich są aby na pewno, tylko wymysłem scenarzystów. Oczywiście moja fantazja źle mi podpowiadała i po kilkuset metrach byliśmy pod hotelem. W recepcji, mówiący płynną angielszczyzną, uprzejmy koleś, dal nam do wypełnienia kolejny, pełen niepotrzebnych danych, formularz. Wszystko się zgadzało. Pokój OK. Klima ustawiona na... 30 stopni, żeby było chłodniej niż na zewnątrz, ale numer pokoju, wprawił nas w konsternację. Do wylotu 13. o 13:00 doszedł pokój numer... 413. To juz przesada.

  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz

Szybki prysznic, małe rozpakowanie i, po topograficznej naradzie z recepcjonistą, ruszyliśmy na Dżemaa el-Fna - najważniejsze miejsce w Marrakeszu. Okazuje się, że Marrakesz nie jest tak duży, jak wynikałoby z map w przewodnikach. Nasz hotel wybudowano praktycznie "poza mapą" (północny kraniec Gueliz), a do Dżemaa el-Fna szło się jakieś 25-30 minut spacerkiem.

 

W drodze okazało się, że mur przy ulicy prowadzącej do hotelu otacza cmentarz, na którym pochowani są marokańscy Europejczycy. Na skraju palmowego gaju natomiast, kilku starszych wiekiem Arabów oddawało się grze w kule (nie pamiętam jak nazywa się ta gra), co zdziwiło mnie nieco, biorąc pod uwagę okrutny smród padliny bijący z lasku.

 

Na plac trafiliśmy bez problemów. Prawie cała droga prowadziła główną ulicą miasta - Ave Mohamed V -, a jako że wieczór zaczynał się już na dobre, na ulicach robiło się tłoczno. Była więc okazja przyjrzeć się z bliska żywym Marokańczykom.

 

Dżemaa el-Fna to coś więcej niż plac - to zjawisko... Podobnie jak kilka innych placów, w innych miastach. Choćby Zócalo, Tlatelolco, czy Plaza Hidalgo w Mieście Meksyk, które znam z autopsji.

 

Już od wejścia, każdego turystę dopadają różni, dziwni lokalni "artyści". Na początek tradycyjnie ubrani staruszkowie, przystrojeni w czapki przypominające abażury i oznajmiający swoją obecność dzwonieniem w dzwonki, którymi są obwieszeni. Ofiarą kolejnego ataku padła Olka. Dopadła ją babka malująca "tatuaże" henną. Po krótkich targach, cena, z początkowych stu dirhamów, spadła do trzydziestu. Kiedy jednak Olka zasiadła na taboreciku, a babka wyciągnęła strzykawkę z grubą igłą, które wyglądały (jak na pierwszy wieczór w tym kraju), wyjątkowo brudnie, moja towarzyszka zerwała się twierdząc, że absolutnie nie pozwoli, by ktokolwiek, robił jej cokolwiek, za pomocą tego czegoś... Czarna... taką ksywkę z uwagi na strój dostała "tatuatorka"... zaczęła bluzgać na Olke po arabsku i nie chciała jej puścić. Na szczęście skończyło się tylko na pyskówce, odrobinie strachu, plamie na spodniach i niezatartym wrażeniu, jakie wywarła na nas Czarna - jedna z najpiękniejszych kobiet... nie dziewczyn... w Marrakeszu.

 

Gdy oddaliliśmy się na bezpieczną odległość od Czarnej, chciałem zrobić kilka fotek tancerzom przebranym w stroje Gnawa. Mimo że sprawdzałem zooma i to z dość daleka, jeden z nich wypatrzył mnie i szybko podbiegł z czapka, żeby zapłacić mu za zdjęcia, których jeszcze nie było. Wrzuciłem parę groszy, pstryknąłem jedną, pozowaną fotkę i dałem sobie spokój. Wtedy właśnie zrozumiałem, że na placu tylko smród jest za darmo i dla wszystkich.

 

Wygłodniali po lotniczym żarciu postanowiliśmy przekąsić coś na tarasie jednej z wielu restauracji wokół Dżemaa el-Fna. Nawet nie pamiętam gdzie dokładnie trafiliśmy, ale po raz pierwszy zakończyliśmy posiłek miętową herbatą i problemami językowymi. W Marrakeszu i chyba w całym Maroku, angielski, w przeciwieństwie do francuskiego, jest językiem całkowicie obcym. Po francusku mówią absolutnie wszyscy i to doskonale (tak mi się przynajmniej wydaje). Od kilkuletnich kajtków po żebrających staruszków. Nota bene żebraków (czy jest jakieś "ładne" słowo na określenie tej "profesji"?) na ulicach Marrakeszu są setki. O dziwo większość z nich chodzi uśmiechnięta i, jak wspomniałem, po francusku prosi turystów o jałmużnę. Co do miejscowych, Islam nakazuje wspieranie ubogich, co też muzułmanie, niekoniecznie entuzjastycznie, robili. Mnie czasem, a może raczej z czasem, żebracy zaczęli działać na nerwy. Nie żebym był skąpy, ale co za dużo...

 

Po herbatce z widokiem na nocne Dżemaa el-Fna, obeszliśmy jeszcze szybko plac. Spośród wielu osobliwości, których zdecydowanie tu nie brakuje, najdziwniejsi byli sprzedawcy... zębów i sztucznych szczęk. Trochę makabryczne. Olka ochłonęła też już wystarczająco po przygodzie z Czarną, aby dojść do wniosku, że może jednak warto się skuśic na hennę. Kilka kolejnych okrążeń wokół placu w poszukiwaniu nowej znajomej nie przyniosło jednak efektu i spośród wielu "artystek" zajmujących się ubarwianiem ciał (głównie) turystek, wybrała pierwszą z brzegu. Innym babkom niezbyt się to spodobało i po raz kolejny byliśmy świadkami huraganu kłótni arabskich ludzi interesu. Kobiety omal nie wyrywały sobie z rąk, filigranowej postury, Olki. Podobnie jak przygoda z taksówkarzami na lotnisku, podejrzewam, że i ta "kłótnia" była tylko grą na zastraszenie. Tym razem zdecydowanie mniej skuteczną. Ola utargowała przeszło pół ceny i za kilkadziesiąt dirhamów dostała brązową "bansoletkę" o tygodniowej trwałości. Co prawda umawiała się na czarną, pozostającą miesiąc, ale cóż... było już ciemno... Może babeczka się pomyliła?

Wracając do hotelu rozpaczliwie poszukiwaliśmy knajpy, w której możnaby wypić zimne piwo, co uznaliśmy za obowiązkowe i doskonałe zakończenie wieczoru. Po raz kolejny Maroko zaskoczyło nas. Okazuje się, że to nie taka prosta sprawa znaleźć piwo w milionowym mieście. Muzułmanie nie mogą pic alkoholu, więc w normalnych knajpach go nie ma. Wypić cos można albo w hotelowych barach, albo w drogich klubach. My uparliśmy się jednak znaleźć jakąś trzecią drogę, nie mając pojęcia jak owa droga mogłaby wyglądać.

 

Kiedy po odwiedzeniu kilkunastu knajpek, barów i restauracji (wyłączając te typowo turystyczne), byliśmy już o krok od poddania się gdy, zaledwie kilka kroków od hotelu, w bocznej uliczce ujrzeliśmy... jak marynarze światło latarni morskiej... neon Trio Latino. Jeśli o mnie chodzi, wszystko co ma w nazwie latino, oznacza coś dobrego, a i Olka też jest trochę zainfekowana moją chorobą (stadium umiarkowane). Już mieliśmy chwycić za klamkę ogromnych wrót, gdy drogę zaszedł nam wielki ochroniarz... "Nic tu po nas"- pomyślałem od razu - "pewnie strój nieodpowiedni, albo impreza zamknięta; przyjdzie nam o suchym pysku położyć się spać; jak nic widmo trzech trzynastek" - przeszło mi przez głowę... Ale wykidajło zamiast nas odprawić, przywitał nas po francusku (oczywiście), otworzył drzwi i zaprosił do środka. Tu przejęła nas szefowa, posadziła przy barze i poleciła barmanowi zaspokoić nasze pragnienie.

 

Zimna, meksykańska Corona smakuje tak samo dobrze pita na ulicy na Ixtapalapie, w Pasłęku, w UK i pod niebem Afryki. Sama knajpa zaś, robiła doskonałe wrażenie. Widać, że zainwestowano i w pomysł i w wystrój - REWELACJA!!! Zamieniliśmy kilka słów z barmanem, który wiedział nie tylko gdzie jest Polska, ale nawet to, że sąsiaduje z Ukrainą. Z Rosją miał trochę więcej problemów...

 

Po kilku Coronach wróciliśmy do hotelu, żeby dobić/dopić się produktem lokalnym - Casablancą. Popijając piwo pod bezgwiezdnym niebem Marrakeszu, Olka spotkała pierwszego przedstawiciela tutejszej fauny, który nie był koniem ani osłem - gigantyczną mrówkę, która przespacerowała się po jej stopie...

W niedzielę pobudka rano, tzn. kilka minut po 8., żeby zdążyć na śniadanie serwowane miedzy 6:30 a 9:30. Kto wymyślił tak wczesne śniadania?!?! Samo śniadanie, pomijając porę, to też rozczarowanie (które, nota bene, towarzyszyć mi będzie przez cały tydzień)... Lata francuskiego protektoratu i tamtejsi turyści nie pozostali bez wpływu na hotelowe menu. Dodatkiem do hariry - tradycyjnej marokańskiej zupy - i pysznego, marokańskiego chleba, były słodkie bułki i ciastka w kilku odmianach, marmolada i serek. Do tego jeszcze tutejsze, kwadratowe naleśniki, smażone na głębokim tłuszczu... trochę zbyt naoliwione, ale i tak chyba najbardziej pożywne z całego porannego menu.

 

Po krótkiej sjeście, postanowiliśmy połazić trochę bez celu i sensu po mieście. Witryny sklepów przy głównych ulicach nie różnią się zbytnio od tych z innych części świata. Może czasem zaskakuje nazwa znanej marki pisana od prawej do lewej pismem arabskim, a w sklepach z ciuchami bardziej okryte manekiny. O lokalnej specyfice tutejszych high street decydują sklepy z rękodziełem. Wszelkim możliwym... Od użytkowego: ceramika, szkło, naczynia metalowe, przez ciuchy, po wszelkiego rodzaju gadżety i ozdoby. Do jednego z takich przybytków, zostaliśmy dosłownie wciągnięci przez sprzedawcę, który przywitał nas po... polsku... "witam"... i od razu zaczął zachwalać towar.

 

Z okazji niedzieli, jak twierdził, była wyprzedaż i na wszystko miał "gut prrrajs". Ja skusiłem się na naszyjnik dla czekającej w domu kobiety, którego cenę z 500 dirhamów udało mi się utargować do 250. A muszę dodać, że było to jedno z bardzo niewielu miejsc w Marrakeszu, gdzie na wszystkim były ceny. Naszyjnik zrobiony jest z zielonych kamieni, które sprzedawca nazwał "zielonym ogniem wulkanu" (wiem na pewno, ze to nie turkus). Dodatkowo zdobi go metalowa "dłoń Fatimy" - amulet przynoszący szczęście i chroniący przed "złym okiem"...

 

Naszą dalszą wędrówkę ulicami Marrakeszu przerywaliśmy tylko co jakiś czas, przysiadając na miętową herbatę.

 

Zresztą zwyczaj picia herbaty, który błyskawicznie przejęliśmy od miejscowych, poza wymiarem czysto gastronomicznym, miał też niezwykłe walory obserwacyjno-antropologiczne. To właśnie siedząc w kafejkach, podglądając codzienne życie, rodziły się w nas pytania, na które później szukaliśmy odpowiedzi... w Trio Latino.

 

Przy okazji niedzielnego spaceru zaszliśmy na oficjalny (pod patronatem, o ile dobrze pamiętam, Ministerstwa Kultury) targ rzemiosła przy Ave Mohammed V (przy Place du 16 novembre; na przeciwko McDonalds'a). Towary nie różniły się zbytnio od tych z magazynów, ani z Placu (suków jeszcze nie odwiedzaliśmy). Tak nam się przynajmniej wydawało... Szybko wypatrzyłem kolejny ciekawy naszyjnik - wielkie pomarańczowo-czerwone kule. Naprawdę ogromne i robiące niesamowite wrażenie. Sprzedawca, ani nie namawiał, ani nie zachwalał... wziął naszyjnik, zważył, co nieco mnie zaskoczyło, i podał cenę: 2500 dihamów... ups... to połowa kasy jaką miałem ze sobą, więc... może innym razem. Naszyjnik zrobiony był z prawdziwego korala, stąd wygórowana cena... ale może nie kupując go, przyczyniłem się do ratowania raf koralowych gdzieś na świecie?

Kilka kroków od targowiska zaczynały się już mury miejskie. Tuż za bramą Bab Larissa, którą Ave Mohammed V wpada do mediny, po prawej stronie, rozciąga się przyjemny ogród w nazwie mający coś z "cyber". Wydało mi się to dość dziwne w raczej tradycyjnym mieście, ale duża... bardzo duża... kawiarenka internetowa w centrum ogrodu rozwiała moja konsternację w kwestii nazewnictwa.

 

Ogród kończy się praktycznie przy Place de Foucauld (wystarczy przejść ulice), który jest jakby przedsionkiem Dżemaa el-Fna, śmierdzącym niemożliwie końskim łajnem fermentującym w afrykańskim upale. Tu znajduje się jeden z postojów zielonych, końskich taksówek.

 

Na placu, od wejścia, to samo co wczoraj: henna, przebierańcy, żebracy... do tego nowość (jak na drugi dzień): "tocz manki"... - koleś z mocno otumaniona małpką na sznurku, której łapką uporczywie klepał Olkę po ramieniu. Nie skorzystaliśmy. Daliśmy "manki" spokój, bo trochę to barbarzyńskie - ludzie niech robią z siebie wariatów, ale "manki" niech zostawią w spokoju.

 

Jakoś brakło nam weny na wędrówki po Dżemaa, więc zrobiliśmy tylko rundkę rekonesansową i napiliśmy się najlepszego soku pomarańczowego na świecie. Dla kogoś kto nigdy nie był w Marrakeszu, dodam, że to wyciskany na oczach klienta sok ze świeżych, bardzo słodkich pomarańczy z dodatkiem lodu - doskonałe panaceum na upał panujący w tym mieście. Mam tylko nadzieje, że pomarańcze nie są zrywane z drzew, którymi obsadzone są główne ulice miasta. Swoją drogą, wątek soku pomarańczowego z Dżema el-Fna pojawia się w praktycznie każdej relacji z Maroka, więc musi mieć w sobie coś nadzwyczajnego.

 

Na marginesie... rewelacyjnie wyglądał śmieciarz, który wozem zaprzężonym w osiołka, zabierał od sprzedawców soków wyciśnięte pomarańczowe skórki... coś pięknego... najpiękniejsza góra śmieci jaką widziałem. Podczas którejś z wizyt na Dżemaa, nie pamiętam kiedy dokładnie to było, dwóch kajtków zawinęło śmieciarzowi jego pomarańczowy wózek i zaczęło szaleć pomiędzy ludźmi klepiąc osła po zadzie. Gościu nieźle się nabiegał, wymachując laską, zanim ich dorwał, a właściwie nie ich, tylko porzuconą "śmieciarkę".

 

Wracając do hotelu, po raz pierwszy skusiliśmy się na tajin w jednej z wielu knajpek przy Ave Yacoub el-Mansour. Wersja z kurczaka, jaką zamówiliśmy, nie była powalająca, a na dodatek w specjalnym naczyniu, jakiego używa się do przygotowania tej tradycyjnej potrawy, razem z kura i warzywami, uduszone były... frytki... Lipa... Ale miętową herbatę mięli doskonałą. Oczywiście przesłodzoną, ale na spodku dostałem jeszcze dwie kostki cukru extra...

Po krótkiej, odświeżającej wizycie w hotelu, kierunek Trio Latino - nasza oaza na piwnej pustyni Marrakeszu.

 

Mimo iż poprzedniego wieczoru zapowiadaliśmy powrót, chyba nie do końca nam uwierzyli (może myśleli, że wystraszyliśmy się cen, które rzeczywiście są europejskie - piwo, bez względu na markę, kosztuje tu 50 dirhamów, czyli jakieś 2.5 funta=14 PLN), bo nie mięli schłodzonego browarka. Barman, któremu chyba przypadliśmy do gustu (z wzajemnością), przepraszał nas najmocniej i prosił o cierpliwość, gdy mroził dla nas lekarstwo na upały.

 

Tym razem Mohammed, bo takie imię nosił barman, albo Simon, jak, ku naszemu zdziwieniu, brzmi zdrobnienie tego arabskiego imienia, rozgadał się na całego. Był tak samo ciekaw nas, jak my jego.

 

Z tej pierwszej wzajemnej przepytywanki, pamiętam, że szczególnie zaskoczyło go jedno pytanie Olki. Zdziwiło ją, że arabscy faceci, bez względu na wiek, spacerują po ulicach trzymając się za ręce. Czasem palce ich dłoni dosłownie się splatają. Czasami chodzą pod rękę, albo mocno objęci, albo przytuleni. Zdarza się nawet widzieć kolesi trzymających się za małe palce...

 

Mohammed był wyraźnie zaskoczony, że w ogóle zwróciliśmy na to uwagę, i że uznaliśmy to za coś niezwykłego. Wyjaśnił nam, że kontakt fizyczny, bliskość, przytulanie, a nawet pocałunki, są wśród arabskich mężczyzn czymś całkowicie naturalnym, normalnym i codziennym. Moja aluzja na temat nieco homoseksualnego, w moim odbiorze, charakteru takiego zachowania, zaszokowała go i uznał ja za totalną bzdurę. OK. Jedna zagadka mniej.

 

Uzupełniając wątek... Kobiety też okazują sobie tu wiele ciepła i uprzejmości, ale to i w naszej kulturze jest zjawiskiem nie budzącym większego zdziwienia. Pary mieszane, szczególnie młode, widzi się na ulicach dość rzadko, ale nie tak rzadko, jak można wywnioskować z lektury przewodników i "prasy kobiecej". Kobiety nie chodzą ileś-tam kroków za swymi mężami, a szczęście i radość z miłości, zakochani okazują sobie tak samo jak wszędzie na świecie.

 

Po kilku Coronach udaliśmy się chwiejnym krokiem na zasłużony spoczynek. Smutni, bo jutro (w poniedziałek), tak jak wszystkie kluby w Marrakeszu, Trio Latino miało być zamknięte.

W poniedziałek, znów bez jakiegoś określonego celu, szwędaliśmy się po mieście.

 

No może nie tak zupełnie bez celu. Uznaliśmy, że najwyższy czas przestać się błąkać i zobaczyć coś z listy must see w przewodnikach. Wybraliśmy ogrody Majorelle - z lenistwa, bo blisko hotelu i z gorąca, bo wszystkie przewodniki twierdzą, że zielone oazy Marrakeszu dają doskonałe schronienie przed upałem i słońcem.

 

Z hotelu do Majorelle mieliśmy raptem kilkanaście minut spaceru.

 

Posiadłość Ives Saint Lorent'a sprawia rzeczywiście przyjemne wrażenie. Pierwsze - nie ta bajka! Zamiast palm i kolczastych krzewów - bambusy i kaktusy. Wąskie ścieżki prowadzą przez gaj bambusowy dający cień głównie... francuskim turystom i mniej odpornym na słońce roślinom opatrzonym dokładnymi opisami. Centralnym punktem ogrodu jest mały stawek pokryty tutejszymi (?) nenufarami i jaskrawo niebieski dom, w którym niegdyś mieściło się (albo było po prostu zamknięte) małe muzeum sztuki islamskiej gromadzące artystyczne rękodzieło i tradycyjne przedmioty użytkowe (w końcu właściciel posiadłości sam jest projektantem).

 

Właśnie ten budynek i sąsiadująca z nim altana nad stawkiem, zupełnie nie pasują do Marrakeszu - znanego przecież jako "Czerwone Miasto". Kolory Majorelle, w połączeniu z kaktusami są dla mnie... meksykańskie. Pierwsze skojarzenie jakie miałem to Casa Azul - dom Fridy Kahlo na Coyoacán w Mieście Meksyk.

 

Bez wątpienia jest to jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc w Marrakeszu. Najzwyczajniej piękne. Wadą jest nieustanny tłum turystów przewalających się wąskimi ścieżkami, ale niewielki obszar ogrodu uniemożliwia "rozładowanie korków". Ciekawe... Naprawdę urocze miejsce...

 

Z Majorelle, trochę okrężną drogą, poszliśmy na dworzec Bab Dukalla kupić bilety do Essaouiry.

 

Na mrocznym dworcu, rozkład jazdy był po arabsku, a do tego 20 naganiaczy twierdziło, że i tak jest nieaktualny i oni tylko mogą nam pomóc, bez względu na to dokąd chcemy jechać. Próbowałem sam rozejrzeć się po budynku, ale przez namolność naganiaczy było to praktycznie niemożliwe. Poddałem się i oddałem w ręce jednego z nich, który zaprowadził mnie do kasy numer 8. Po arabsku wyjaśnił kolegom, że chcemy jechać do Essaouiry, a nam przedstawił rozkład jazdy. Niestety - poranne autobusy na jutro były już pełne. Kupiliśmy więc bilety na środę na ósmą rano; powrót o 17:30; trzy godziny jazdy dawały nam jakieś siedem godzin na zobaczenie fragmentu wybrzeża. Wystarczająco. Za bilety zapłaciliśmy po 80 dirhamów.

  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz

Po tych "emocjach" wróciliśmy do hotelu, ochłonąć i ochłodzić się w basenie, którego woda miała najwyżej 20 stopni, i znów ruszyliśmy codzienną trasą w stronę mediny.

 

W końcu przyjrzeliśmy się dokładniej meczetowi Kutubijja, którego minaret jest symbolem Marrakeszu, a jednocześnie doskonałym punktem orientacyjnym. Przez stulecia na placu przed meczetem odbywał się targ książek (po arabsku - kutub), którym zawdzięcza nazwę. Sam meczet, jak wszystkie meczety w Maroku, jest zamknięty dla niemuzułmanów, więc obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz, Zresztą marrakeskie meczety, generalnie są dość skromne i służą przede wszystkim jako miejsca modlitwy, a nie muzea. Kilka razy miałem okazję zajrzeć przez otwarte drzwi do wnętrza meczetu, kusiło mnie nawet, żeby zrobić kilka zdjęć pogrążonym w modlitwie wiernym, ale dałem sobie spokój. Skoro muzułmanie chcą się modlić w spokoju, to mi pozostaje tylko to uszanować.

 

Wracając do meczetu Kutbijja... Otacza go bardzo przyjemny ogród z drzewami pomarańczowymi, długą "rzeczką"-fontanną i wąskimi ścieżkami, przy których ławki w cieniu zawsze są zajęte. Dobre miejsce na krótką przerwę. Stąd przez Dżemaa el-Fna, po raz pierwszy ruszyliśmy na suki (bardzo podoba mi się to sformułowanie;-). Oczywiście bez jakiegokolwiek planu, czy pomysłu na zakupy.

 

Już od wejścia, największym wyzwaniem na sukach, są sami sprzedawcy, których nachalność jest wprost nie do opisania. Nie zdążyliśmy jeszcze wejść zbyt daleko, kiedy Olka dała się skusić na jakąś bluzkę. Ja wybrałem drugą i zaczęły się targi. Cena wywoławcza... 600 (!!!) dirhamów... omal nie powaliła nas na kolana, szczególnie, ze już wcześniej oboje zakupiliśmy jakieś tekstylia, za zdecydowanie mniejsze kwoty.

 

Licytacja była ostra i długa. Szczególnie Olce przypadł do gustu (od pierwszego dnia) zwyczaj targowania się. Pojechała ostro. Na 600 sprzedawcy, zaproponowała... 150. Skończyło się, po co najmniej pół godzinie, na 180 dirhamach. W międzyczasie sprzedawca obrażał się ("dat prrrajs for mi???" ze wzrokiem spaniela - trick wszystkich marrakeskich handlowców), załamywał, pokazywał 100 innych modeli... my wychodziliśmy, wracaliśmy i zmienialiśmy zdanie, aż w końcu dobiliśmy targu.

 

Kolejnym przystankiem był wielki magazyn dywanów, kilimów i grubych narzut. Zaszliśmy tu z czystej ciekawości, ale ekipa od razu zaczęła rozkładać przed nami towar. Dostałem instrukcje, żeby rozejrzeć się za jakąś fajną narzutą na łóżko,więc akcja jak najbardziej mi pasowała, tyle że żadna nie przypadła mi do gustu. Gdy w końcu wyjaśniłem o co mi chodzi, jeden z kolesi (chyba jakiś boss), zaczął marudzić, że bałagan, że dużo zachodu, że to, że tamto, czy znam cenę... Oczywiście, że nie znałem, skoro nic tu nie ma cen... 200 euro, za towar, który mnie interesował. Poszłoby pewnie za połowę, ale koleś mnie wkurzył, więc niech szuka innych klientów.

 

Darowaliśmy sobie dywany i zagłębiliśmy się w wąskie uliczki suków... Stało się to moim ulubionym zajęciem przez kolejne dni. Zabłądzić... nawet tak, żeby naprawdę kompletnie nie wiedzieć w którą stronę iść... by po jakimś czasie znaleźć bardziej znajome miejsce. Olka bez jakiegokolwiek zmysłu orientacji, nie miała najmniejszego pojęcia gdzie jesteśmy i czepiała się mnie jak kleszcz, z czego miałem dobry ubaw.

Podczas pierwszego "błądzenia" znaleźliśmy fajne stoisko z płytami... Choć w zasadzie stoisko było całkiem zwyczajne, ale sprzedawca - gość mniej więcej w naszym wieku - wydał się sympatyczny.

 

Zakupy płytowe były jednym z głównych celów mojego przyjazdu do Marrakeszu, więc sympatycznie wyglądający Dj (jak od razu go przezwaliśmy), rodził nadzieje na jego osiągnięcie. Oli było w zasadzie wszystko jedno co kupi. Ja uparłem się na najpopularniejsze dziś marokańskie granie. Cokolwiek miałoby to być. Muzykę tradycyjną znam, a najważniejsi jej wykonawcy są do kupienia w Europie. Poszukiwałem więc czegoś bardzo lokalnego.

 

Samo przeglądanie płyt zajęło nam z godzinę. Problemem okazał się oczywiście język. Dj nie mówił po angielsku, a my po francusku, a z tego co się orientuje "popular" po francusku znaczy "ludowy". Koniec końców zaczęliśmy gadać po hiszpańsku. Okazało się, że moja nader skromna znajomość mowy Cervantesa, była wystarczająca do porozumienia i pertraktacji cenowych. Olka wybrała składaki z muzyką afrykańską i marokańską, a ja trzy płytki z, podobno, najgorętszym repertuarem: Reggadiatte Ray Music - to chyba arabska odpowiedź na latynoski reggaeton. Orchestre Chem's - kiedy usłyszałem, że to jedna z najpopularniejszych grup granych na... weselach, stanowczo zaprotestowałem. Dj przekonał mnie jednak, że to coś innego niż myślę... i miał rację. I w końcu Daoudi - star de la chanson populaire - to chyba tutejszy Stachursky. Średni...

 

Kiedy przyszło do płacenia, Olce włączył się świeżo odkryty zmysł handlowca (a może jakieś dalekie arabskie geny?) i stanowczo odrzuciła cenę 300 dirhamów, proponując najwyżej połowę. Odpowiedz Dj'a była zabójcza: "to nie jest dywan"... nic dodać, nic ująć. Ale Berber (w długich dyskusjach muzyczno-finansowych, Dj wyznał, że pochodzi z ludu górskich Berberów) z kobietą nie wygra. Ja bym zapłacił. Choćby za miłą obsługę, lekcje hiszpańskiego i muzyki. Z Olką jednak nie ma żartów... 150 dirhamów i ani grosza więcej. Już odchodziliśmy, kiedy Dj, niezbyt chętnie, zawołał nas. "Niech będzie 150..." Do tego dorzucił jeszcze próbkę marokańskiej, ziołowej viagry, z zaproszeniem na jutro, po więcej. Wyjaśniłem mu, że Olka jest moja siostrą, a nie kobietą, na co Dj Berber wyraził chęć jej zakupu. Targi były dość krótkie - chciałem oddać Olkę za wszystkie jego płyty, na co jednak nie przystał, proponując mi najwyżej pracę w jego sklepiku. Targu nie dobiliśmy.

 

Pózniej jeszcze kilka razy kupowałem płyty, ale żadna transakcja nie była tak przyjemna. Dj'a Berbera też spotykaliśmy jeszcze kilkakrotnie, wymienialiśmy pozdrowienia i uściski dłoni. No i zawsze mogliśmy liczyć na jego pomoc w wydostaniu się z labiryntu suków.

 

Jednym z pożytków ze spotkania z Dj'em było też rozpoznanie w zawiłościach pirackiego rynku muzycznego Maroka. Naprawdę zależało mi na kupnie oryginalnych, miejscowych wydań. Nie żebym szczególnie martwił się o kieszeń artystów, ale ze zwykłego, czystego snobizmu - mieć w kolekcji płyty Made in Morocco, z wkładkami po arabsku, itp. Niestety - 95% płyt, jakie oglądałem, to 100% piraty, a te 5 pozostałych, to, przynajmniej tak przekonywał mnie Dj Berber, oryginały, od piratów różniące się jedynie pudelkami (jak małe DVD) i nadrukiem na płycie. Innych wydań nie widziałem nawet w sklepach, które wyglądały na profesjonalne, więc nie pozostaje mi nic, tylko uwierzyć.

Błądząc uliczkami suków wróciliśmy w końcu na Plac, na herbatę, sok i coś do jedzenia. Tym razem, zdecydowaliśmy się na jeden ze straganów oferujących lokalne przysmaki, których kilkadziesiąt rozkłada się co wieczór na środku placu. Wybrać jest ciężko. Po pierwsze dlatego, że wszystkie wyglądają podobnie: na stertach natki pietruszki leżą przygotowane do pieczenia kebaby, różne szaszłyki, podroby... owcze głowy... A po drugie, naganiacze nie dają się zorientować w menu i zaciągają siłą do stołu. Poddaliśmy się jednemu z nich. Ja chciałem kebaba, a Ola tylko sałatkę. Miętowa herbata miała być za free.

 

Gdy tylko zasiedliśmy w, improwizowanej co wieczór, "restauracji" na wolnym powietrzu, na stole zaczęły pojawiać się sterty niezamówionych dań. Od razu wydało mi się to podejrzane, bo o ile oliwki i doskonały marokański chleb, zawsze dostawaliśmy gratisowo, o tyle tutaj na stole robiło się naprawdę tłoczno. Jak zawsze z trudnościami językowymi, wytłumaczyłem kelnerowi, że chcemy tylko (!!!) kebaba i sałatkę po czym, ze skwaszoną miną zaczął luzować stół.

 

W międzyczasie dosiadła się do nas para młodych Francuzów. Chłopak mówił po angielsku, więc stał się naszym chwilowym tłumaczem. Zdziwił się nieco, że jesteśmy z Polski, po czym, po dłuższym namyśle, stwierdził, że stolica Polski jest... Sofia.

 

Kiedy w końcu zjedliśmy długo oczekiwaną kolację, rozpoczęło się, przeciągające się w nieskończoność, oczekiwanie na kelnera, któremu moglibyśmy zapłacić. Próbowałem zapłacić kucharzowi, który robił kebaby, ale ten twierdził, że jest od gotowania, a nie od przyjmowania kasy. Korzystając z pomocy tymczasowego tłumacza, zawołaliśmy kelnera, który zabrał kasę (z dużą nadwyżką) i zniknął. Po kilkunastu, może więcej, minutach, kiedy gość nie wracał, znów poprosiłem młodego Francuza o pomoc, ale ten zamiast zawołać kelnera, wytłumaczył mi, że to normalna, standardowa procedura. Europejski klient przy stole, to dobry znak dla innych turystów, świadczący o jakości "knajpy", dlatego każdego Europejczyka przetrzymuje się tak długo, jak to tylko możliwe. Taki sztuczny tłum dla celów reklamowych. Tego było już za wiele. Puściłem w saharyjską noc bardzo niecenzuralną wiązankę pod adresem kelnera i tego całego tej gastronomicznego bałaganu. Oczywiście po polsku. Tak rozbawiło kompankę naszego tłumacza, że omal się nie udławiła. Najwyraźniej polskie bluzgi są tak wyraziste, że może je zrozumieć każdy... Zostawiając nieplanowany napiwek, ruszyliśmy do hotelu.

 

Po drodze kupiliśmy kartki i znaczki, żeby starym burżujskim zwyczajem pochwalić się znajomym, jak to bujamy się po świecie;-)

Trio Latino było zamknięte, więc Olka postanowiła wcześniej się położyć, a ja zabrałem notatnik, Casablankę i aparaty, żeby na patio hotelu spisać trochę wrażeń z pierwszych dni. Niezbyt mi to szło...

 

Po mniej więcej dwóch godzinach przeglądania zdjęć, przysiadł się do mnie hotelowy ochroniarz i zagadnął po francusku. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że ni w ząb nie kumam "o czym do mnie rozmawia". I tak przez kolejną godzinę, przerywaną długimi minutami ciszy, rozmawialiśmy po arabsko-francusko-hiszpańsko-angielsku, na temat moich wrażeń z Marrakeszu. Jak przystało na wykidajłę trzygwiazdkowego hotelu, zapytał czy nie jestem zainteresowany lokalnym haszyszem. Po odmowie nie nalegał, ale znów nastała cisza. Kiedy obok przeszły dwie "odkryte" laski - widok dość egzotyczny jak na tę porę (około 2 w nocy) i to miasto - zapytał co myślę o Marokankach. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że są całkiem fajne, na co padła kolejna propozycja. "Może miałbyś ochotę na dziewczynkę?" Też uprzejmie odmówiłem;-)

 

Zanim wróciłem do pokoju, zrobiłem sobie jeszcze małą rundkę wokół hotelu i ze zdziwieniem zauważyłem człowieka wychodzącego z bagażnika wielkiego, nowoczesnego autobusu stojącego na hotelowym parkingu, który kilka godzin wcześniej przywiózł kolejna grupę francuskich emerytów. Facet urządził sobie sypialnie w bagażniku... Tak na marginesie, to trochę smutne, że cena wycieczki nie obejmuje noclegu kierowcy w normalnym łóżku...

 

Idę spać... do łóżka.

Wtorek od rana był leniwy. Wstaliśmy i jakoś doczłapaliśmy się na francusko-marokańskie śniadanie na słodko i bez mięsa (brak tego ostatniego szczególnie mnie dobijał). Winda była oczywiście zajęta przez walizki dziadków znad Loary, więc drogę z czwartego pietra do piwnicy (gdzie mieściła się restauracja) i z powrotem, musieliśmy pokonać pieszo. Trochę mnie to wkurzało - bardziej chyba dla zasady, że nie mogę użyć windy, niż ze zmęczenia - ale musiałem się na to godzić przez cały tydzień.

 

Ze śniadania wróciłem do łóżka. Olka coś marudziła, ale i tak zasnąłem. Druga pobudka około południa. Już zgłodniałem, więc nie miałem nic przeciwko wypadowi na miasto w celach gastronomicznych. Wszelkie inne o tej porze odpadały, bo w Marrakeszu miedzy 11:30 a 14:30 jest, dość długa, sjesta dla urzędów, banków, muzeów, itp. Było to o tyle kłopotliwe, że kończyła się nam marokańska gotówka i nie mieliśmy pewności, czy starczy nam na obiad. Ze złudną nadzieją przebiegliśmy Ave Mohammed V w poszukiwaniu kantoru, albo banku, który wyłamałby się z tego niewygodnego dla nas zwyczaju leniuchowania. Na próżno. Daliśmy się za to zaciągnąć do kolejnego magazynu z rękodziełem. Na szczęście byliśmy tak spłukani, że mogliśmy tylko podziwiać.

 

Kiedy wróciliśmy na ulice, do Olki podbiegł jakiś starszy facet, uśmiechnął się, powiedział "madmoisel... coś-tam" i wręczył jej róże. Ot tak... bez powodu.

 

Czekając na otwarcie banków, przysiedliśmy na pierwszą tego dnia miętową herbatę. Po niej głód stał się jeszcze bardziej dokuczliwy, więc uznaliśmy, że trzeba zaryzykować. Znaleźliśmy restaurację położoną akurat między dwoma kantorami, zamówiliśmy tajin, sałatki i deser, i spokojnie, znając już lokalny zwyczaj przeciągania wszystkiego w nieskończoność, czekaliśmy na obiad.

 

Było juz dobrze po 15 kiedy kelner przyniósł rachunek. Ups... 200-ileś dirhamów... Mieliśmy niecałe dwie stówki. Poszedłem do bliższego kantoru, a tu... "wracam za pół godziny". OK. Pomyślałem, że właściciel przedłużył sobie przerwę i zaraz wróci. Kiedy po raz trzeci przeczytałem tę sama informacje, lekko już spięty, poszedłem do drugiego kantoru, kawałek dalej. Ola została w knajpie, pewna, że dotrzymam obietnicy i wrócę w 7 minut. Może i by tak się stało, gdyby nie kolejka chętnych do wymiany waluty i opieszałość wymieniającego.

 

7 minut przeciągnęło się do około godziny i już widziałem minę Olki czekającej na śmieszne kilkadziesiąt dirhamów.

 

...a tymczasem w restauracji kelner niecierpliwił się czekając na kasę, tak jak Olka czekając na mnie. W końcu nie wytrzymał i upomniał się o pieniądze. Nie chciał przyjąć niepełnych dwóch setek, mimo ze Olka tłumaczyła, że nie możemy wymienić, bo kantor, z niezrozumiałych przyczyn, jest zamknięty. W końcu, zdesperowana, wyciągnęła funty. Dała kolesiowi 20, ale on nie wiedział co to za pieniądze i ile są warte. Poleciał do bossa, a ten do najbliższego banku (obok zamkniętego kantoru;-). Tam zorientował się w kursie i chciał nawet oddać Oli resztę, ale biedactwo było już tak zmęczone sytuacją, że chciała się jak najszybciej stamtąd wyrwać. Zostawiła ponad stówkę napiwku i wyszła...

 

Gdy w końcu udało mi się stanąć twarzą w twarz z kasjerem kantoru, zrozumiałem dlaczego kolejka tak wolno malała. Elegancko ubrany facet w średnim wieku, robił jednocześnie dziesięć rzeczy, tylko przy okazji wymieniając pieniądze. Przy czym, zanim dostałem upragnione dirhamy, gość jednym (!!!) palcem wbijał w komputer dość długą fakturę... Masakra!

 

Opuszczając kantor czułem się po prostu szczęśliwy. Przebiegłem ulice i w kafejce na rogu zobaczyłem Olke z naszymi plecakami. Nie musze chyba mówić, że nie miała wesołej miny, a za "7 minut" trochę mi się oberwało. Ale co tam - niech ma dziewczyna "przygodę".

 

Wypiliśmy kolejną herbatę, obserwując przechodniów i ruch uliczny - zjawisko całkiem ciekawe.

Na ulicach Marrakeszu zobaczyć można wszelkie pojazdy: od starych gruchotów i wózków zaprzężonych w osły i konie, po najnowsze samochody wszelkich marek, nie wyłączając tych najdroższych. Królują jednak skutery. A na nich najlepiej wyglądają kobiety. Szczególnie te młodsze... Ładniejsze.

 

Najbardziej utkwiła mi w pamięci jedna... Prawie cała "zakryta", na supernowoczesnej maszynie, bawiąca się w czasie jazdy komórką... Inny ciekawy widok - ubrana "po europejsku" i stosownie do temperatury laska, wiezie całkiem zakrytą matkę. Kolejny motyw, powiązany z niedzielną rozmowa z Mohammedem... Dwóch młodych chłopaków jadących równolegle do siebie, rozmawia trzymając się za ramiona... Albo koleś na skuterze ciągnie drugiego, na rowerze i urządzają sobie pogawędkę na całkiem ruchliwej ulicy...

 

Skutery są też, oczywiście, zawsze pierwsze na światłach. Najpierw slalom pomiędzy samochodami, ciężarówkami i wozami, i przy światłach motorowerowy tłok, ogłuszająco brzęczący gdy tylko pojawi się zielone światło. Jazgot skuterowych silników miesza się z dźwiękiem klaksonów, które natychmiast po zmianie świateł poganiają maruderów stojących w pierwszych rzędach. Klaksony zastępują też często kierunkowskazy (kolejne skojarzenie z Meksykiem, gdzie kierunkowskazy służą chyba tylko ozdobie aut).

 

Ten pośpiech i hałas na ulicy, szczególnie w porze największego upału, kontrastuje z powolnym życiem, często zacienionych, chodników i dziesiątków kawiarni, w których turyści i miejscowi spokojnie popijają kawę z mlekiem i miętową herbatę.

 

Nas też herbatka uspokoiła i, tradycyjnie, ruszyliśmy spacerkiem w kierunku mediny i placu Dżemaa el-Fna. Pogoda tego dnia była cudowna. Piękne słońce i niesamowity skwar (oficjalnie 42 stopnie), czyli to, co lubię najbardziej.

 

Mniej więcej po 15-20 minutach Olka zaczęła marudzić, że koniecznie chce zajść do Pizza Hut, która właśnie pojawiła się na horyzoncie. Na chleb czosnkowy i sałatki. Zdziwiło mnie to, bo po pierwsze doskonale wie, że z zasady nie jadam w takich ścierwodajniach, a po drugie nie minęło więcej niż 2 godziny od słono opłaconego obiadu. Zaś apetyt Oli, właśnie przez upały, nie dopisywał. Kiedy weszliśmy do klimatyzowanej sali, jedno spojrzenie kelnera na moja towarzyszkę powiedziało wszystko. Miała dość! Nie przyznała się wcześniej, bo nie chciała marudzić, ale podobno widziała już czarne plamy przed oczami... Najwyraźniej nie każdy lubi upały.

  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz

Po krótkim chłodzeniu ruszyliśmy dalej. Szybko przeszliśmy przez Plac i zapuściliśmy się w jedna z niekończących się uliczek, którą w końcu dotarliśmy do Place de Ferblantiers (nota bene, w przewodniku ulica zaznaczona jest prawie jak jedna z głównych arterii miasta... w rzeczywistości to wąska i dodatkowo obstawiona straganami alejka), małego skweru z altanami i kamiennymi ławkami, gorącymi tak, że ciężko było na nich usiąść.

 

Tu, niezwykły jak dla Polaka widok na niebie... bociany... dziesiątki bocianów w powietrzu i dziesiątki gniazd na wysokich murach pałacu el-Badi. Przez plac otoczony warsztatami szklarzy i kowali, doszliśmy do bramy w murach mediny i ruszyliśmy wzdłuż murów pałacu. Po kilkunastu minutach poszukiwania wejścia do dawnej rezydencji sułtanów, daliśmy spokój. Standardowo przysiedliśmy na coś do picia w maleńkiej knajpce przy murach, gdzie jedynym, oprócz nas, gościem, był leniwy kot... jak wszystkie tutejsze. Wracając spotkaliśmy jedną z kobiet malujących henna na Dżemaa el-Fna - z tych, które kilka dni wcześniej stoczyły wojnę o ozdobienie Oli. Poznała nas. Wymieniliśmy uśmiechy i pozdrowienia.

 

Błądząc wąskimi uliczkami, trafiliśmy w końcu na wejście do pałacu... de la Bahía (dosłownie: "olśniewający"). Pałac to pałac, więc nie ma co marudzić i trzeba zobaczyć. Pierwsze wrażenie po wejściu do pałacu ze skwarnej ulicy, to przyjemny chłód i cień. Cisza i spokój... Pod warunkiem, że w pobliże nie zajechał akurat autobus pełen turystów.

 

Podobno, zdaniem znawców architektury, Bahía to szczyt kiczu, przerost formy, wynaturznie tradycyjnej ornamentyki, itp. Ja nie jestem znawcą i uważam, że całkiem przyjemnie byłoby tu zamieszkać... Mając marokańską rodzinę królewską za sąsiadów, bo cześć pałacu jest zamieszkana właśnie przez nich i rzeszę służby.

 

W zasadzie w pałacu ogląda się... sam pałac. Okratowane okna, wymyślnie ozdobione drzwi, bajeczne mozaiki, które we wnętrzach uniemożliwiają robienie zdjęć, bo odbijają błysk lampy. Fantastyczne są dziedzińce-ogrody-patia (nie wiem, które słowo najlepiej pasuje), doskonale zacienione przez sam budynek i rośliny. Kolejny po Majorelle zaskakujący azyl w gorącym Marrakeszu.

 

Kolejnym miejscem z przewodnika, do którego próbowaliśmy trafić, było Muzeum Sztuki Marokańskiej - Dar si Saíd. Chyba nie będzie niczym dziwnym, jeśli napisze, że... zabłądziliśmy. To naprawdę dziecinnie proste w wąskich i całkowicie chaotycznych uliczkach tego miasta. Najlepsze jest jednak to, że zawsze gdzieś się trafi i odnajdzie. My odnaleźliśmy się nagle przed Maison Tiskiwin (Dar Tizkiwin). Dosłownie wpadliśmy na to miejsce. Robiłem zdjęcie jednego z setek tutejszych sklepów z dywanami, przed którym wystawiony towar wydawał mi się wyjątkowo dobrze dobrany kolorystycznie, kiedy przebiegająca obok grupa Francuzów, praktycznie zepchnęła nas na próg tego małego muzeum.

 

Dom Berta Flinta (postać całkowicie mi nieznana, ale wymieniana wszędzie z nazwiska, więc i ja tak czynię), pełni podwójną rolą: mieszkania i niewielkiego muzeum gromadzącego sztukę ludową, zbieraną przez gospodarza domu, podczas jego podróży po Maroku. To jedno z najdziwniejszych muzeów jakie widziałem. Wejść można w zasadzie za darmo, bo strażnik/kasjer nie przykłada się zbytnio do swojej pracy. Nie ma biletów - obowiązuje tylko symboliczna opłata. Sama ekspozycja ma charakter, jak najbardziej, domowej rupieciarni, czasem tylko opisanej, porozrzucanej po półkach w kilku pokojach. Trochę jak wizyta na strychu u dziadka. Dobry sposób na poznawanie lokalnej sztuki. Większość eksponatów można dotknąć, dokładnie obejrzeć, powąchać, posmakować... Można tu nawet przysiąść na kanapie, albo na fotelach na jasnym patio.

 

Kiedy w końcu znaleźliśmy Dar si Saíd, okazało się, że jest zamknięte. Dlaczego wszystkie muzea na świecie zamykane są w poniedziałki, a to jedno we wtorki? Taki los. Niestety już tu nie wróciliśmy.

 

Wróciliśmy za to na Dżemaa el-Fna, by na tarasie restauracji Le Marrakchi zjeść tajin i z odległości kilku metrów posłuchać wezwania na wieczorną modlitwę muezina z minaretu meczetu Quessabin. Zjawisko robiące piorunujące wrażenie. Szczególnie na obsłudze knajpy, która nagle ucichła i popadła w zadumę, by po chwili wrócić do kłótni, żartów i śmiechu.

Wieczorkiem, jak nakazywała nam nowa świecka tradycja, zaszliśmy do Trio Latino. W planie były dwa piwka i wcześniejszy powrót do hotelu, przed jutrzejszą wycieczką do Essaouiry. Niestety, plan się nie powiódł i daliśmy małego łupnia w towarzystwie Mohammeda - naszego ulubionego barmana na Północną Afrykę.

 

Połowę wieczoru przegadaliśmy o muzyce... I tu okazało się, że Gibraltar tworzy ogromną przepaść między, wydawać by się mogło, tak bliskim Europie Marokiem, a "Starym Światem". Dla Mohammeda, najbardziej znaną i ulubioną gwiazda z Europy jest... Celine Dion, a o zespołach takich jak choćby U2, nawet nie słyszał. Moja wiedza na temat muzyki marokańskiej, czy szerzej - świata arabskiego, też nie była imponująca, mimo że każdy kto mnie zna twierdziłby cos przeciwnego.

 

Ogólnie rzecz ujmując, nasza niewiedza muzyczna (Mohammeda i moja) graniczy z ignorancja... A szkoda, bo i w Europie i w świecie arabskim powstaje dużo wartościowych produkcji. Światełko w tunelu zapaliła jedynie na chwilkę, mauretańska diva Dimi Mint Abba - jedna z najważniejszych dla mnie wykonawczyń tzw. muzyki etnicznej. Okazało się, że na południu Maroka, skąd pochodzi Mohammed, muzyka mauretańska jest bardzo popularna. Dał mi nawet nazwiska kilku "gwiazd", ale poszukiwania w sieci okazały się bezowocne. Zaskoczyło mnie natomiast, że nazwisko Hassan Hakmoun nie mówiło Mohammedowi absolutnie nic, mimo że ten, chyba najbardziej znany na świecie marokański muzyk Gnawa pochodzi z Marrakeszu.

 

Drugim dogłębnie analizowanym tematem wieczoru, były... dziewczyny. Tutejsze dziewczyny.

 

Nie pamiętam już z czego to wypłynęło, ale Mohammed stwierdził, że marokańskie dziewczyny są... łatwe. To szokujące stwierdzenie pociągnęło za sobą lawinę pytań, a ostateczny wniosek z tych, jak najbardziej socjologicznych, rozważań, był taki, że tutejsze dziewczyny są w rzeczywistości takie same, jak wszędzie na świecie, czyli... normalne!!!

 

Przyznam szczerze, w co wielu pewnie nie uwierzy, że jadąc do Maroka, niejako z definicji uznałem, że tutejsza płeć piękna jest całkowicie niedostępna i leży poza jakimkolwiek zasięgiem Europejczyka. Począwszy od zwykłej rozmowy, pytania o drogę, flirt, nie mówiąc już o jakimkolwiek wątku erotycznym. Co, swoją drogą, może być nieco frustrujące, biorąc pod uwagę niezwykłą urodę tutejszych biało(czarno)głowych. Inna sprawa, że wystarczy kilka spojrzeń w oczy przypadkowo spotkanych na ulicy dziewcząt, by pozbyć się przynajmniej złudzenia nieśmiałości i niedostępności. Zanikający już w Europie, stary zwyczaj badania przeciwnika i uwodzenia go, polegający na patrzeniu mu w oczy, w tym kraju ma się jeszcze doskonale...

 

Trudno słowami opisać spojrzenie, ale mi do głowy przychodzi kilka: kobiece, bezpośrednie, badające, a przede wszystkim prosto w oczy, bez uciekania... lęku... wstydu... Ja, przyznaje, byłem bardzo (miło) zaskoczony.

 

Wracając do teorii Mohammeda... Nie dzielił on dziewczyn na "zakryte" i "odkryte", co dla nas było rzeczą raczej oczywista. Chusta, jako atrybut nieodłączny kobiecie w państwach arabskich, w Marrakeszu, choć oczywiście występuje bardzo często, nie "zakrywa" wszystkich kobiet i jest raczej wyrazem religijności i przywiązania do tradycji rodziny, niż samej "zakrytej". Dlatego równie "łatwa" (to określenie Mohammeda, nie moje, dlatego pozostawiam je w cudzysłowie), wredna, złośliwa, "niegrzeczna"... może być dziewczyna ubrana i zachowująca się po "europejsku", co jej "zakryta" koleżanka, wzbudzająca litość turystek z tzw. "cywilizowanego świata".

 

Nie miałem okazji, ani szczególnej ochoty, sprawdzać trafności i rzetelności tych teorii, ale dobrze wiedzieć, że, koniec końców, świat dziewczyn z Maroka, Polski, Anglii, czy innego zakątka świata, tylko pozornie się różni.

 

Okrutna świadomość nieuniknionego kaca i konieczność wczesnej pobudki, wypędziła nas z Trio. Spokojnym, acz lekko chwiejnym krokiem udaliśmy się na spoczynek.

Ciężka pobudka przed szóstą rano... Na kacu zwlekliśmy się na śniadanie, które absolutnie nie satysfakcjonowało mojego zatrutego organizmu - przypalona zupa z soczewicy i słodkie bułki... RATUNKU!!!... Ja chcę mięso!!!

 

Po śniadaniu taxi i jedziemy na dworzec złapać nasz autobus nad Ocean.

 

Olka zaczęła się bać, że naganiacz zrobił nas w balona i nigdzie nie pojedziemy, bo na stanowisku "7", z którego mieliśmy jechać, stał pusty, zamknięty, rozklekotany pojazd, przez grzeczność lub niedopatrzenie noszący nazwę autobusu.

 

Szybki spacer do kasy, gdzie kupiliśmy bilety, a tu niespodzianka... pusto... nie ma nikogo... No ładnie, daliśmy się nabrać. Nie chodzi nawet o kasę, ale o sam wyjazd.

 

Gdy wracaliśmy na stanowisko, mając nadzieję jakoś to wszystko wyjaśnić, zaczepił nas jakiś gość. Dosłownie wyrwał mi z ręki bilety, nie pytając o nic poleciał do kasy, przepisał je na nowe druczki i wysłał nas na stanowisko "8". Dobra... nie jest tak źle... Autobus na "ósemce" tylko trochę różnił się od tego z "siódemki" - podstawowa różnica polegała na tym, że był już pełny. Ola wsiadła pierwsza, żeby zająć miejsca, a ja zostałem jeszcze dopalić papierosa. Kiedy dołączyłem do mojej towarzyszki okazało się, że miejsce obok jest już zajęte. Na szczęście chwilowo tylko przez plecak a nie pasażera. Po chamsku przełożyłem bagaż na pierwsze wolne miejsce, co spotkało się z pomrukiem i dziwnymi spojrzeniami, ale obeszło się bez dyskusji. Gdy właściciel plecaka wrócił, a okazał się nim młody i sympatyczny Arab, nie protestował. Uśmiechnął się tylko i zasiadł na nowo przydzielonym miejscu.

 

Rozkład jazdy na Bab Dukkala jest sprawą bardzo umowną, a punktualność jakimś odległym marzeniem, więc zanim w końcu ruszyliśmy, przez autobus przetoczył się tłum sprzedawców wszystkiego - od słodyczy i przekąsek, po jakieś dziwne medykamenty, niezwykle emocjonalnie zachwalane przez "akwizytora". Kolejną fale stanowili kaznodzieje i gawędziarze, a ostatni na pokład wkroczyli inwalidzi i żebacy.

 

Ruszyliśmy z, mniej więcej, 40. minutowym opóźnieniem... W końcu.

 

Ponad trzy godziny jazdy nad Ocean, to dość jednostajny, suchy i pagórkowaty krajobraz za oknem i kilka krótszych lub dłuższych przystanków po drodze. Świat poza, dość nowoczesnym, Marrakeszem, różni się zdecydowanie od tego do czego zdążyliśmy przywyknąć: rozpadające się domy; rozklekotane samochody i wozy zaprzężone w osły; zakłady rzeźnickie na ulicy; sprzedawcy jedzenia, które już na sam widok wywołuje niestrawność (a jeśli chodzi o jedzenie, trudno mnie przestraszyć). Ogólny bałagan, ale sprawiający wrażenie, że... wszystko tu gra i jest na swoim miejscu.

Do Essaouiry dojechaliśmy po 11.

 

Przedmieścia robią wrażenie typowego nadmorskiego kurortu - bogate, ładne wille, zadbane chodniki, zieleń... Ale im bliżej starej części miasta tym większy syf (bałagan... nieporządek.. to nieodpowiednie słowa).

 

Już na dworcu poczuliśmy co znaczy nadmorskie, rybackie miasto w Afryce... Morska bryza? Chyba nie tu...

 

Zanim zorientowaliśmy się, w którą stronę do wody, trochę pobłądziliśmy, lądując w obrębie murów mediny, przy czym na krok nie odstępowała nas para młodych Francuzów, która przyjechała tym samym autobusem. Najwyraźniej byli tak samo zagubieni jak my... ale widocznie my robiliśmy lepsze wrażenie.

 

Jeśli uliczki starej części Marrakeszu są wąskie, to jak określić tutejsze? Bardzo, bardzo wąskie? A do tego kręte i często ślepe. O dziwo, w tych niezwykłych warunkach Olce wysotrzył się zmysł orientacji i dziś to ona przejęła rolę przewodnika.

 

Starówka Essaouiry zamknięta jest murami sięgającymi Oceanu i ten widok - z murów na Ocean i na mniej wysunięte fragmenty miasta, to jedna z niezapomnianych i niepowtarzalnych atrakcji tego miejsca. Widok jak z bajki... Delikatnie zamglone słonce, błękitny Atlantyk, urwisko pod stopami, a na skałach u podnóża murów... wędkarze. ...i lekki wiaterek przynoszący na zmianę orzeźwienie i nieznośny smród ryb.

 

[info historyczne:

 

Swój kształt i wygląd zawdzięcza Essaouira Portugalczykom, którzy w XV wieku utworzyli tu placówkę handlową i sułtanowi Sidi Mohammedowi ben Abdallah, który z kolei w 1765 roku zatrudnił francuskiego architekta Theodore Cornut'a, by zaprojektował miasto idealnie nadające się do handlu międzynarodowego.

 

Przez lata, jako ważna placówka handlowa, Essaouira (As-Sawira; Mogador - w czasie protektoratu francuskiego) zamieszkiwana była przez kupców żydowskich, co do dziś pozostawiło ślad w postaci dominujących kolorów - bieli i błękitu. Zresztą dzięki kolorom Essaouira i przylegające do niej wysepki znane były już w czasach rzymskich. Od występujących tu skorupiaków, z których pozyskiwano purpurowy barwnik, miejsce to Rzymianie nazywali Iles Purpuraires - Wyspy Purpurowe.]

 

Wędrując wzdłuż murów nad oceanem, odwiedzając małe galeryjki i kawiarnie dotarliśmy (kierowani nosem?), do wielkiego placu przed portem rybackim. Tu oprócz ludzi, królują mewy, a pod nogami walają się resztki ich obiadów... Widok może nie do końca apetyczny, ale dający jasno do zrozumienia co je się w Essaouirze. Nie pozostało nam nic innego, jak w końcu zaspokoić głód towarzyszący nam właściwie od... śniadania.

 

Kilkaset metrów od bramy portu, znajduje się ciekawa "restauracja". Na jej stoły trafiają ryby prosto z rybackich kutrów. My, porwani przez jednego z "kelnerów", zostaliśmy postawieni przed jednym z takich stołów, uginającym się od ryb, krabów, homarów i wszelkiego morskiego dobra. "Jorrr czojs" zagadnał "kelner", próbując wcześniej z sześciu różnych innych języków. "Wybierzcie na co macie ochotę, siądźcie, poczekajcie chwilę i cieszcie się obiadem". Ja wybrałem jakieś czerwone ryby, które wyglądały dość "mięśnie" i poczciwą flądrę. Ola dorzuciła do tego kałamarnice, a "od firmy" dostaliśmy ogromne krewetki, za które jednak podziękowaliśmy, bo żadne z nas nie należy do miłośników tych stworzonek. Całość wyceniono na 300 dirhamów ("od firmy" chleb i cola)... sporo przepłacone. Od kilku arabskich znajomych, których udało nam się zyskać, dowiedzieliśmy się, że 150 dirhamów byłoby ceną odpowiednią. Cóż... taryfa turystyczna + podatek od niewiedzy. Problem w tym, że nie planowaliśmy w Essaouirze żadnych zakupów, więc nie braliśmy kasy i jeden posiłek pochłonął ponad połowę naszych "rezerw dewizowych". Ehhh... smutne jest życie biednego turysty.

 

Słono opłacony posiłek okazał się... niedosolony i przypalony, co tylko dodawało goryczy naszej gastronomicznej porażce. Ważne jednak, że zabiliśmy głód i mogliśmy ruszyć dalej. Do portu.

 

"Zapach" tego miejsca jest tak niepowtarzalny, intensywny, intrygujący... i po prostu straszliwy, iż uznaliśmy, że należy mu się upamiętnienie w postaci nowego powiedzonka... wali jak Essaouira... gdy brak już mocniejszego określenia.

 

Czepianie się smrodu portu rybackiego, nie ma jednak większego sensu i... śmierdzi absurdem, postanowiliśmy więc jego zwiedzanie ograniczyć do minimum. Faktycznie bowiem, poza fortyfikacjami i "flotylla" małych, niebieskich łodzi rybackich, nie ma tu czego oglądać. Szybkim marszem oddaliliśmy się w kierunku plaży.

  • W drodze...
  • W drodze...
  • W drodze...
  • W drodze...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...
  • Essaouira...

"Już nie ma dzikich plaż..." śpiewała niegdyś Irena Santor i może miała racje w tej swojej morderczej pieśni, ale plaża w Essaouirze, mimo że daleka od dzikości ma w sobie coś... trudnego do opisania. Po pierwsze nie jest tu tłoczno. Może nam się akurat tak trafiło, ale wyglądała wyjątkowo spokojnie. Owszem, kilku miejscowych chłopaków kopało piłką; tu i ówdzie na ręcznikach leżały roznegliżowane turystki, a po kolana w wodzie przechadzały się lokalne, mniej lub bardziej "zakryte", piękności. Jednak ogólne wrażenie to masa wolnego piasku i fal, nieporównywalna choćby z nadbałtyckimi piaskownicami zatłoczonymi przez różowe manaty.

 

Szczerze nie znoszę plaż... Autentycznie ich nie cierpię. To uraz nabyty właśnie w takich miejscach jak Sopot, Krynica Morska, czy Stegna... ale tu, na atlantyckim wybrzeżu Maroka, mógłbym spędzić... nawet kilka dni. Kilometry gorącego piasku i ciepłej, krystalicznie czystej wody próbującej wedrzeć się jak najgłębiej wgłąb lądu...

 

Po dobrych paru kilometrach spaceru plażą, w oddali, niczym fatamorgana, ukazały się naszym oczom sylwetki wielbłądów, czyli dżamelunów (totalnie spolszczone i zniekształcone przez nas arabskie słowo określające kilka [3 i więcej] wielbładów, ale nie pamiętam jak to było poprawnie). Nagle zrodziła się nieodparta pokusa - być w północnej Afryce i nie przejechać się na wielbłądzie? Ale po chwili przyszło opamiętanie i obawa co do dalszego pogorszenia się stanu naszych finansów. Zobaczymy... W razie, czego można się targować.

 

Jeszcze zanim na dobre zbliżyliśmy się do stada, wyszło nam na przeciw kilku "pasterzy" i posypały się propozycje. Zaczęło się od 200 dirhamów. W sumie taniej niż myśleliśmy, ale w tej chwili i tak za dużo, bo mieliśmy nie więcej niż 250. Daliśmy ciała nie zabierając kasy, ale... mądry Polak po szkodzie. Ja odpuściłem. Ola uparła się, że musi przejechać się chociaż na arabskim koniu. Dopięła swego za 50 dirhamów. Ma dziewczyna dar!

 

Kiedy Olka oddawała się przyjemnościom, ja jeszcze przez jakiś czas musiałem odrzucać kolejne propozycje przejażdżki. W końcu właściciele garbatych wierzchowców dali za wygrana i zaczęliśmy trudną rozmowę w dziwnym (jak zwykle) języku.

 

Kolesie byli świetni - tacy tutejsi hippisi: długie włosy, brody, kolorowe ciuchy... pytania o haszysz... Pogadaliśmy trochę o pierdołach. Skąd jesteśmy? Jak nam się podoba Maroko? Nasłuchałem się jaka to lipa spędzać wakacje w Marrakeszu - mieście dla starych i bogatych - po czym posypały się pochwały na temat, niezaprzeczalnych, atutów Essaouiry. Dostałem pozwolenie na darmową sesje zdjęciową wielbłądów i... po raz kolejny zasypali mnie propozycjami przejażdżki. Gdy wyraźnie powiedziałem, że nie lubię koni ani wielbłądów, jeden z kolesi pokiwał tylko głowa, spojrzał rozmarzonym wzrokiem za oddalającą się na koniu Olką i stwierdził, prawie z nostalgia: "tylko ja lubisz...?" po czym już weselej dodał: "i pewnie piwo i palenie...?". Nie chciało mi się wyprowadzać go z błędu i zająłem się "pstrykaniem" wielbłądów.

 

Olka wróciła z przejażdżki cała rozpromieniona. Przez długi czas w Polsce jeździła konno, więc pozwoliła sobie nawet na galop po plaży. Dodatkowa atrakcja wycieczki był jej opiekun - dwudziestoparoletni, długowłosy i, podobno, niesamowicie przystojny chłopak. Trudną angielszczyzną rozmawiali na mniej więcej te same tematy co ja z kolesiami, którzy zostali przy stadzie. Chłopak zdziwił się bardzo, że można być z biednego kraju w Europie, nota bene kraju, który umiejscowił gdzieś koło... Hiszpanii. Dostaliśmy wspólne zaproszenie na wieczór, a Olka nawet... propozycje pracy. Młody hippis twierdził, że kasa z koni jest całkiem dobra, pracy nie ma dużo, a zabawy nie brakuje. Biedna Ola do dziś zastanawia się czy dobrze zrobiła odrzucając propozycję...

Nasz czas w Essaouirze niestety nieubłaganie się kończył. Powoli wracaliśmy w kierunku miasta, zastanawiając się, czy zdołamy odnaleźć dworzec. O tej porze (ok. 15) na plaży zrobiło się trochę tłoczniej i jakby... "brazylijsko". Klimat, ludzie, kolesie kopiący piłkę, nawet akcent podjeżdżał mi portugalskim. Oczywiście to tylko złudzenie, ale całkiem przyjemne.

 

Na mieście kupiliśmy "obiad" - marokański chleb za dirhama i pepsi... Brakowało mi tylko musztardy, by poczuć się jak za starych, punkowo-biwakowych czasów. W małej knajpce przy dworcu wypiliśmy miętową herbatę i... zaczęliśmy tęsknić za Essaouirą. Jeśli kiedyś wrócę do Maroka, na 100% chcę się tu zatrzymać na kilka dni.

 

Gdy dotarliśmy do dworca, autobus do Marrakeszu stał już na stanowisku. Wśród oczekujących rozpoznaliśmy kilka znajomych twarzy z porannego kursu - parkę Francuzów (jedynych oprócz nas Europejczyków w naszym autobusie - reszta czekała na klimatyzowany, wielki autokar CTM - taki tutejszy "polski express") i trójkę młodych Arabów (parę i kolesia, którego rano "przesadziłem"). Uśmiechy, pozdrowienia i... bariera językowa.

 

Najszybciej jak to możliwe zajęliśmy miejsca, a nasi znajomi pozasiadali wokół i przez Francuza, jako tłumacza, wymieniliśmy spostrzeżenia znad Oceanu.

 

Oczywiście o planowanej 17:30 autobus wciąż stał i nawet nie zapowiadało się by miał ruszać. Zniecierpliwiony młody Arab dowiedział się od kierowcy, że ruszymy o 18:00. Tymczasem dwóch kolesi biegało po dworcu i placu krzycząc "Marrrrraksz, Marrrrraksz, Marrrrraksz" i przyprowadzając nowych pasażerów.

 

O 18. autobus nadal stal. Kolejna interwencja przyniosła zaskakującą wiadomość: nie ruszymy póki nie zbierze się komplet pasażerów... Lekka przesada, ale nie pozostawało nam nic więcej, jak tylko czekać i przyglądać się podróżnym. Najciekawszy z nich... żywy kogut... podróżował w towarzystwie bardzo sympatycznej kobiety w średnim wieku, zapakowany w... plastikową reklamówkę...

 

Podobnie jak rano, również tym razem przez autobus przetoczyła się pielgrzymka handlarzy, gawędziarzy i żebraków.

 

Wyjechaliśmy około 19., kiedy moje nerwy napięte były do granic wytrzymałości. Dwaj kolesie, którzy biegali po dworcu nawołując klientów, okazali się "konduktorami" i naganiaczami. Jeden z nich, młodszy, wskoczył do autobusu jakieś pół kilometra za dworcem, bo biegł próbując jeszcze kogoś złapać. Gdy wsiadł, rozłożył się na schodkach, odpalił papierosa i przy otwartych drzwiach spokojnie sobie palił. Drugi, który dostał ksywkę "Okruch", był po prostu straszny: ogromne usta stale coś przeżuwające i całe w okruchach; niewiarygodnie grube okulary; sfatygowana czapka baseball'ówka; spodnie wyglądające jak stare, brudne kalesony i coś... właściwie nie wiem czy była to za długa marynarka, czy za krótka dżelaba... no i ten głos, którego mógłby mu pozazdrościć nawet Janek Himmilsbah. Chodzący koszmar 25 razy sprawdzający bilety.

 

A tak a'propos biletów... Nasze nie spodobały się młodszemu z kanarów. Oglądał je, sprawdzał coś w swoim pliku papierów, porównywał coś i ciągle miał niezadowoloną minę. W końcu zabrał bilety, wypisał nowe, ładniejsze i jego twarz rozchmurzyła się.

 

Wracając do Marrakeszu, autobus miał zdecydowanie więcej przystanków, niż w drodze do Essaouiry, co tylko powiększyło moją frustrację i przedłużyło podróż, ale dzięki temu dowiedziałem się, że dwa klaśnięcia oznaczają "przystanek na żądanie", a dwa uderzenia w drzwi to znak do dalszej jazdy. Ciekawe czy trzeba mieć na to papier?

Do Marrakeszu dojechaliśmy tuż przed 22. Miało być po 19. ...Inne pojęcia czasu. Szybko do hotelu, prysznic i do Trio Latino. Po drodze wpadliśmy do tutejszego fast food'u na kolacje... To był błąd. Hamburger Olki okazał się tak niejadalny, że mimo wielu godzin bez jedzenia, wywaliła go. Moja "meksykańska kanapka", okazała się buła z krewetkami i cebulą... paskudztwo. Fast food'y najwidoczniej wszędzie są okropne.

 

W "Trio" czkał na nas zaniepokojony Mohammed. Zdziwił się, że przychodzimy tak późno. Wiedział, że jedziemy do Essaouiry, ale spodziewał się nas dużo wcześniej. Nieważne. Pogadaliśmy trochę o marokańskich autobusach i tutejszym wybrzeżu, i od słowa do słowa, Ola zapytała Mohammeda o dziewczynę.

 

Niestety (dla kogo?) - kawaler. Przez trzy lata był z dziewczyną i, sądząc po sposobie w jaki o niej mówił, bardzo mu na niej zależało, ale pewnego dnia ktoś ja... kupił!!! Musiał to powtórzyć kilka razy, bo nie docierało do nas. Czar fajnego państwa muzułmańskiego prysł.

 

Zaczęła się dyskusja, w której Mohammed zadziwiająco się z nami nie zgadzał. Owszem, uważał, że to przykre, gdy ktoś kupuje twoją ukochaną, ale samej zasady nie negował. Mało tego, tłumaczył ją nawet całkiem logicznie. Ojciec oczekuje zapłaty za swoją córkę, jako za coś niezwykle cennego. Swój skarb. Oddanie jej ot tak, za darmo, świadczyłoby źle o niej, jako o osobie bezwartościowej i mogłoby pociągnąć za sobą brak szacunku ze strony przyszłego męża lub jego rodziny. Jeszcze inna sprawa... Starania kawalera by sprostać wymaganiom rodziny dziewczyny, świadczą o powadze jego zamiarów. Jeśli naprawdę mu zależy, zrobi wszystko co w jego mocy by zapłacić posag.

 

Kupowanie żony, nie oznacza też, że w Maroku nie istnieją małżeństwa "z miłości". Po pierwsze nikt nie mówi, że ukochany nie może zapłacić za wybrankę swego serca. Po wtóre, wcale nierzadkie są sytuacje gdy młodego (właśnie dlatego, że młody) nie stać na zapłacenie posagu, więc ojciec dziewczyny, okrężnymi drogami i tak by "nikt się nie dowiedział", pożycza lub daje pieniądze przyszłemu zięciowi.

 

Ci, którzy nie kwalifikują się do żadnej z powyższych kategorii, często przez wiele lat ciężko pracują i oszczędzają, by w końcu z walizką pieniędzy w ręku zapukać do drzwi ukochanej.

 

Co do cen żon (brzmi to, muszę przyznać, okrutnie), to są one różne w zależności od regionu. W Marrakeszu wystarczy 6000 dirhamów i "duży prezent". Na południu, bardziej tradycyjnym, wiejskim, to już wydatek rzędu 40 000 dirhamów, w co wchodzą dwa wielbłądy (po 10 000 sztuka), prezenty i urządzenie zaręczyn. Wielbłądy zabija się na ucztę zaręczynową...

 

Ole, po obejrzeniu fotek z plaży w Essaouirze, Mohammed wycenił na 4 wielbłądy, co chyba całkiem nieźle o niej świadczy. Jednak gdyby w ogóle myślała o wyjściu za muzułmanina, musiałaby przejść na Islam. Sam Mohammed nie przywiązywał wagi do tego, czy owo przejście byłoby tylko pro forma, czy rzeczywiste. Tak mówi Koran i tradycja... i już!

 

Trochę poważniej, Mohammed zastanawia się nad poszukiwaniem żony w Europie albo z Europy.

 

Przy okazji tej tylko-czasem-poważnej dyskusji znaleźliśmy doskonałe rozwiązanie finansowych problemów niedoszłych/przyszłych małżonków - kredyt na żonę. Pojawił się tylko jeden mały haczyk - co się stanie z kobietą, będącą zabezpieczeniem kredytu, w sytuacji niewypłacalności męża? Trudne pytanie, które pozostawiam bez odpowiedzi...

 

Na koniec (a może w końcu?), z inicjatywy Mohammeda, wymieniliśmy się mailami, telefonami i adresami. Zaczął ode mnie, ale chyba bardziej zależało mu na namiarach Olki. Przy okazji, na piśmie (!!!) Mohammed "powiedział" nam, że jesteśmy kimś więcej niż tylko klientami... Przyjaciółmi. Bardzo miłe. Trochę krępujące. Niezapomniane...

 

Jako ostatni klienci, dobrze po 2. w nocy, w stanie mocno wskazującym, opuściliśmy lokal. Najlepszy barman w Afryce jak zwykle odprowadził nas do drzwi, pożegnaliśmy się z nim i z wielkim ochroniarzem, i chwiejnym krokiem wróciliśmy do hotelu.

 

Zaraz po powrocie okazało się jak niezbędna była wymiana numerów telefonów. Ola zapomniała zapłacić za ostatniego drinka, albo Mohammed w swoim zauroczeniu jej drobną osóbką, zapomniał ją skasować, więc w poczuciu obowiązku, czym prędzej napisała sms'a z przeprosinami. W odpowiedzi dowiedziała się, że "jest pięknym i miłym problemem, ale co do drinka, to nie ma problemu..."

Poranek był ciężki... Bardzo ciężki!!! Z trudem zwlekliśmy się na śniadanie, które absolutnie nie nadawało się do leczenia kaca. Po kilku kęsach bagietki i kilku łykach herbaty wróciliśmy do łóżek i przeleżeliśmy pół dnia. Dopiero koło drugiej, z głodu, uznaliśmy że czas wyjść w miasto. Kebaby w knajpce sąsiadującej z wczorajszym fast food'em były rewelacyjne - duże i o połowę tańsze.

 

Z pełnymi brzuchami, jak zwykle, poszliśmy na Dżemaa el-Fna, a stąd, przez suk do Muzeum Marrakeszu, mieszczącego się w starym pałacu Dar Mnebhi. To kolejne, obok domu Burta Flinta, prywatne muzeum w mieście. Już sam budynek jest godny uwagi i stanowi jedną z atrakcji muzeum. Zacieniony, wyłożony drobnymi kafelkami (zellidż), z ogromnym zadaszonym dziedzińcem z trzema fontannami, wokół którego mieszczą się galeryjki prezentujące czasowe wystawy.

 

Zgodnie z informacja w przewodniku, jednym z celów założycieli muzeum, jest prezentacja współczesnej sztuki marokańskiej. I rzeczywiście, szczególnie wystawy rzeźby, przedstawiały się bardzo interesująco. Jedną z sal zajmowały dwie serie rzeźb (nie pamiętam autora) z czarno-białego (jasnego) drewna. Pierwsza, mniejsza, zatytułowana "Czarna wioska" przedstawiała czarne domki (w pustynnym stylu) wbudowane w jasne kasetony. Druga, "Podróż przez pustynię"- wokół jasnych (piaskowych) drewnianych płyt, pomiędzy miastami i oazami przechadzały się czarne karawany. Trudno opisywać rzeźby - w końcu są stworzone po to, by na nie patrzeć - ale muszę przyznać, że były, co najmniej, ciekawe.

 

Trzy kroki od Muzeum Marrakeszu znajduje się kubba Ba'adijjin - jeden z najstarszych zabytków w mieście. Postawiono ją w dwunastym stuleciu i przez wieki służyła jako miejsce rytualnych ablucji wiernych zmierzających do meczetu Ali Ben Youssufa. Oprócz samej kubby, z doskonale ozdobionym sklepieniem, wyglądającym jak świeżo po remoncie, można też zajrzeć do podziemnych pomieszczeń, w których dawniej mieściły się łaźnie. Miejsce trochę straszne: wilgoć, mrok, sypiące się ściany, grube filary blokujące dostęp światła, którego przez wąskie drzwi i tak wpada niewiele...

 

Kubba Ba'adijjin stoi przy małym placu, obok najstarszego w Marrakeszu i największego w obrębie mediny meczetu, noszącego imię Ali Ben Youssufa. Niestety, jak większość meczetów w Maroku jest on zamknięty dla niemuzułmanów, a z zewnątrz nie wyróżnia go absolutnie nic poza górującym minaretem.

 

Obchodząc meczet dookoła, zapuściliśmy się chyba w niezbyt przyjazną turystom okolicę. Dopadła nas banda wyrostków, która za opłatą chciała wskazać nam drogę. Kiedy odmówiliśmy, zaczęli, dosłownie, wciskać nam haszysz. Na nic zdały się odmowy. Zrobiło się trochę gorąco. W końcu wydarłem się na najbardziej nachalnego z gówniarzy, że nie chce jego towaru i niech wsadzi go sobie w dupę, na co on, najwyraźniej nie znając dobrze angielskiego, zaoferował się załatwić... dupy. Na szczęście zbliżyliśmy się ponownie do bardziej uczęszczanych miejsc i atmosfera nieco ostygła. Tu kolejni "młodzi przedsiębiorcy" oferowali wskazanie drogi... Jeden z młodszych chłopaczków zaczął wypytywać nas skąd jesteśmy, itp. Na gest Olki wskazujący niebo, zapytał ze zdziwieniem:

- Jesteś muzułmanką?

- Tak.

- A umiesz czytać i mówić językiem Koranu? (bardzo spodobało mi się to określenie w ustach dzieciaka)

- Nie - zgodnie z prawdą odpowiedziała Olka.

- No to kłamiesz... Wcale nie jesteś muzułmanką.

Po czym odwrócił się i poszedł szukać bardziej zagubionych turystów.

 

Pod osłabioną "eskortą" doszliśmy do medresy Ben Youssufa, ale jakoś odeszła nam ochota na zwiedzanie.

Postanowiliśmy wrócić na suk. Tu mimo wszystko zaczynaliśmy czuć się swojsko. Sprzedawcy nas rozpoznawali, a niektórzy nawet pozdrawiali... po polsku. Plotki rozchodzą się tu szybciej niż burza piaskowa.

 

Tym razem rozglądaliśmy się za przyprawami. Podobnie jak wszystkiego, również przypraw jest tu mnóstwo. Problem w tym, że wiele z nich jest całkowicie nieznana, a nachalni sprzedawcy raczej przeszkadzają niż pomagają w wyborze. Kilka dni na sukach nauczyło nas jednak olewać takich, obdarzonych zbytnim temperamentem gości i szukać do skutku... I znaleźliśmy spokojny stragan, na którym mogliśmy do woli pytać i próbować, aby wyjść ze sporym zapasem egzotycznych miksów. Szczególnie jeden pikantny, ale bez przesady, okazał się wyjątkowo użyteczny w mojej kuchni. Zakupiłem tez zapas zachwalanej (i już wspomnianej) ziołowej viagry, której póki co nie muszę używać, ale...

 

Na Dżemaa el-Fna Ola zaczęła się ostro targować o... paczkę kadzideł. Sprzedawca, który, sądząc po po wystawionym towarze, był jednym z placowych medyków, co chwila patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć "człowieku, przemów tej fatimie do rozumu, cena i tak jest śmieszna"... Olka nie dała się jednak zlekceważyć i z 25 utargowała na 8 dirhamów. Jako że medyk nie miał wydać z 10, zawinęła jeszcze jakieś muszelki.

 

Tym razem daliśmy się też namówić na pokaz zaklinaczy węży. Ich "impresario", bez nachalności podszedł do nas, przedstawił ofertę i cenę - 10 dirhamów za "sesje". Był przy tym tak przekonujący, że ulegliśmy.

 

Otumanione kobry i grzechotniki nie były może zbyt ruchliwe, ale niewątpliwie budziły respekt. Zapewnienia i "don skierrr" zaklinaczy nie przekonały Oli do zabawy z jadowitymi gadzinami. Na "deser" czekała jeszcze skrzynka pełna pająków, ale za tę "przyjemność" bardzo uprzejmie podziękowaliśmy.

 

Odwiedzając Dżemaa el-Fna niemal codziennie, polowaliśmy na "Czarną" - babeczkę, z którą pierwszego wieczoru w Marrakeszu mieliśmy spięcie w kwestii ozdabiania ciała Olki. Swoją urodą i zachowaniem, "Czarna" zrobiła na nas tak silne wrażenie, że nie mogliśmy oprzeć się pokusie by znów się z nią spotkać. Poza tym, brązowa henna na nadgarstku Olki zaczęła już znikać, a uznała że wracać z Maroka bez "tatuażu" to trochę lipa. Tego dnia poszczęściło się nam. Tak jak w sobotni wieczór, "Czarna" zajmowała miejsce blisko wejścia na plac. Ruszyliśmy prosto na nią, mijając tłum innych "tatuatorek" zachwalających zwoje dzieła i umiejętności. Gdy i ona nas zauważyła, na jej skupiona wypatrywaniem potencjalnych klientów twarz wstąpił wspaniały uśmiech. Kurcze... Mimo że (tak mi się wydaje) babka bliska czterdziestki, raczej nie rozpieszczana przez życie i słońce, wygląda po prostu rewelacyjnie...

 

"Heloł maj frrrendzz!!! Tudej speszjjal prrrajs forrr ju"... Jasne. Jak zwykle. Nie cena się liczyła, ale towarzystwo. Olka swoim zwyczajem utargowała i tak niewysoką cenę do 30 dirhamów za duży wzór na nodze. Ja nie mogłem się oprzeć pokusie i opstrykałem "Czarną" w czasie pracy. W przeciwieństwie do większości arabskich kobiet, nie miała nic przeciwko temu.

 

Kiedy czarne dzieło "Czarnej" było gotowe, Ola uznała że dobrze byłoby odwiedzić innego "znajomego" z Dżemaa - sprzedawcę soku pomarańczowego, który wpadł jej w oko we wtorek, i który, jej zdaniem, był równie słodki jak pomarańcze wyciskane wprost do szklanek... I jego znaleźliśmy odrzucając kolejne sto ofert od innych sprzedawców. Kiedy Ola, rozmarzonym wzrokiem, wpatrywała się w "Pomarańczkę" sącząc swój sok, ja spijałem kolejne darmowe dolewki.

 

Zanim ruszyliśmy w drogę powrotną do hotelu, skoczyliśmy jeszcze na małą obiado-kolacje na taras jednej z knajp przy placu. Po raz pierwszy spróbowałem kuskus i trochę się rozczarowałem. Za dużo kaszy... Ale ogólnie może być. Niesamowicie za to wyglądało danie, z którym kelner przeszedł obok, gdy czekaliśmy na nasze zamówienie: ogromna micha pieczonego mięsa i warzyw, pachnąca wprost cudnie. Zapytałem z nadzieja co to i za ile, ale okazało się, że to specjalne... nawet nie tyle zamówienie, co popis kucharza dla jednego z gości sąsiedniego stolika. Oczywiście w ślad za pierwszymi kęsami posypały się komplementy i pochwały w stronę kuchni, skąd, pokrzykując, odpowiadał maestro. Ja musiałem zadowolić się kaszą.

  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz

Hotel, jak zwykle, stanowił tylko krótki przystanek na drodze do Trio Latino, gdzie wylądowaliśmy poźnym wieczorem.

 

Przywykliśmy już do serdecznych i niezwykłych (jeśli o nas chodzi) powitań. Stały się one normalne (nie mylić ze "zwyczajne"). Oczywiście od kilku dni Corona zawsze była schłodzona i nawet nie musieliśmy o nią prosić - sama zjawiała się na barze.

 

W czwartkowe wieczory w marrakeskich knajpach zaczyna robić się tłoczno. Głównie za sprawą turystów z miejscowości na wybrzeżu, którzy w weekend chcą zobaczyć coś innego niż piasek. Nie inaczej było w "naszej" knajpie. Połowę stolików zajęła, chyba holenderska, wycieczka złożona tylko i wyłącznie z kobiet.

 

Mohammed potrafi jednak zadbać o stałych klientów i każdą wolną chwilę spędzał na pogaduchach z nami. Nie było wprawdzie jakiegoś mocno wyartykułowanego "problemu na wieczór", ale rozmowy toczyły się wokół rodziny Mohammeda, jego życia i jego planów na przyszłość. Rzecz jasna w odpowiedzi mówiliśmy o naszych sprawach. Nie eksploatowaliśmy go za darmo.

 

Rodzina naszego barmana pochodzi z Agadiru na południowym wybrzeżu Maroka, ale przeniosła się nieco na północ, do Safi i tamtejszy adres dostaliśmy, z zastrzeżeniem, że jest to jednocześnie zaproszenie.

 

Jak na Afrykę, Mohammed wychował się w chyba dość zasobnym domu, bo jego dwóch braci skończyło studia i pracują jako nauczyciele (arabskiego i francuskiego), a on sam przez dwa lata studiował biologię, ale zrezygnował i zainwestował w kurs barmański. Maroko bardzo szybko i mocno rozwija cały przemysł turystyczny, dlatego jakikolwiek zawód związany z wypoczynkiem czy rozrywką daje lepsze perspektywy niż biologia. Ciekawe jest to, że Mohammed jako muzułmanin nie może i nie pije alkoholu, a jest podobno całkiem niezłym barmanem... do tego z koneksjami. Przyznał się do dobrej znajomości z przedstawicielem Johny Walkera na Maroko (albo Północną Afrykę), który podobnie jak my miał być zszokowany, dowiedziawszy się, ze koleś nigdy nie spróbował swoich, doskonałych ponoć, drinków. No cóż... niezbadane są wyroki boskie... Bez względu na to jakie ów bóg nosi imię.

 

Wracając do rodziny Mohammeda. Oprócz dwóch braci ma jeszcze trzy siostry: dwie jeszcze się uczą, a trzecia... jest mężatką. Taka odpowiedź padła na pytanie "gdzie pracuje?". Naturalnym wydało się pytanie, czy zamążpójście jest równoznaczne z porzuceniem myśli o karierze zawodowej kobiety. Mohammed twierdził, że absolutnie nie, że w przypadku jego siostry był to całkowicie wolny wybór, wynikający nie tyle z jakiejś tradycji, czy braku możliwości pracy, co jej nieopłacalności. Może trochę to naciągane, ale jeśli kobieta miałaby się zaharowywać za nędzne pieniądze, a do tego i tak mieć na głowie dom, to może lepiej mieć tylko etat w domu?

 

Zarobki w Maroku rzeczywiście do wysokich nie należą. Najniższa, gwarantowana, pensja wynosi 1800 dirhamów, czyli około 700 PLN. Czy to dużo? Chleb kosztuje 1 DH; duża woda - 5 DH; pepsi - 3 DH; obiad w normalnej restauracji - ok. 40-50 DH; paczka papierosów - ok. 20 DH; piwo - 20 DH; piętnastominutowa przejażdżka taksówką - ok. 20 DH; miętowa herbata w kawiarni - 8-10 DH; mieszkanie w centrum Marrakeszu - 60 000 DH (pod tym względem Marrakesz jest najdroższym miastem w Maroku); małżonka - 6000 DH...

 

Pensja Mohammeda jest nieco wyższa od gwarantowanej - 2400 dirhamów, co on sam uważa za całkiem przyzwoite pieniądze, wystarczające na życie i trochę rozrywki. Najwyraźniej jednak nasz marrakeski przyjaciel nie jest do końca zadowolony, bo stara się o pracę w Hiszpanii. Miał już spotkanie w tej sprawie, jak sam stwierdził - rodzące nadzieje. Oby mu się udało. Zawsze możemy spotkać się w Europie. Z ewentualnym wyjazdem, o czym zdaje się już wspominałem, łączy też nadzieje... matrymonialne.

Przy okazji tych rodzinno-zawodowych dyskusji, na chwilę powrócił tego wieczoru temat religii. Choć sam Mohammed nie uważa się za dobrego muzułmanina... mało tego, uważa się za złego muzułmanina... to po kilku pytaniach (czasem może prowokacyjnych), zaczął mnie przekonywać do wyższości Islamu nad innymi religiami. Dopiero kiedy kilkakrotnie i dobitnie powiedziałem, że żadna (!!!) religia mnie nie interesuje, trochę odpuścił. Była to chyba pierwsza w moim życiu tak gorąca agitka religijna.

 

Fakt, pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy, gdy Mohammed zaczął się rozkręcać, to że zaraz posypie się grad kamieni na wszystkie świętości, na których, mimo wszystko zbudowany jest mój świat, a zaraz potem rozepnie koszulę i zobaczę pas szahidek (tak się nazywa pas z laskami dynamitu, jakiego używają terroryści samobójcy?).

 

Wielkie zdziwienie ogarnęło mnie, gdy zaczął o szacunku dla innych religii, szczególnie judaizmu i chrześcijaństwa; o tym, że owszem, religie te są OK, ale Islam jako najmłodszy, jest najdoskonalszy. Było też o tym, że zawsze trzeba iść środkiem... Żadne ekstrema, żadne wyboje, poświecenia, itp. Takie buddyjskie easy go.

 

Nigdy nie miałem nic do Islamu i jego wyznawców (poza garstka wysadzających się oszołomów), ale po "lekcji" Mohammeda nabrałem do nich jeszcze większego szacunku i zaufania. Tym bardziej, że podczas całego pobytu w Maroku nie spotkaliśmy się z absolutnie żadną oznaką wrogości ze strony, nawet tych najbardziej ortodoksyjnie wyglądających, wyznawców Proroka Mahometa. ...no może nie licząc bluzg od fotografowanych dziewcząt...

Piątek. Ostatni dzień... Z założenia musiał być od rana smutny. Chcieliśmy się nawet obrazić i nie pójść na, jeszcze bardziej dołujące, śniadanie. Jednak jakoś przezwyciężyliśmy niemoc i po śniadaniu, i obowiązkowej sjeście, postanowiliśmy po prostu połazić po mieście.

 

Wśród miejsc, które możnaby jeszcze zobaczyć znalazł się m.in. Teatr Królewski, który wypatrzyliśmy z okna autobusu wracając z Essaouiry. Podświetlony, otoczony palmami wyglądał całkiem interesujaco. W dzień zmienił się w "po prostu ładny budynek". Bez nocnych efektów nie robił już takiego wrazenia.

 

Spacerując w stronę centrum, w skwarny dzień, zobaczyłem znak (drogowskaz), z którym równać może się tylko latynoamerykańska curva peligrosa. Drogowskaz wskazywał kierunek... narciarskich tras zjazdowych w górach Atlas. Wiem że to nic specjalnie niezwykłego, ale mimo wszystko palmy, skwar, handlarze polewający wodą chodniki przed sklepami... a na tle tego wszystkiego widmo śniegu i mrozu, raptem kilkadziesiąt kilometrów dalej...

 

W największy skwar wybraliśmy się zobaczyć grobowce Saadytów, kolejne miejsce obowiązkowe z przewodnika, a poza tym grobowce jakoś tak w naturalny sposób kojarzą się z chłodem, którego deficyt zdecydowanie odczuwaliśmy. Grobowce są miejscem ostatniego spoczynku sułtanów, ich rodzin i dostojników dynastii Saadytów. Pierwsze mogiły pochodzą z XVI wieku, a w sumie pochowano tu kilka setek osób. Najważniejszych chowano w jednym z dwóch ogromnych i pięknie ozdobionych grobowców, przypominających raczej pałace.

 

Nekropolia przetrwała niszczycielskie panowanie sułtana Mulaja Ismaila, który zdewastował znaczną cześć budowli w mieście, wzniesionych przez jego poprzedników z innych dynastii. Ocalenie mauzoleum zawdzięcza prawdopodobnie przesądności sułtana obawiającego się ewentualnej zemsty zza światów. Zamiast niszczyć, kazał grobowce zamurować i tak przetrwały w ciszy do 1917 roku, kiedy to jeden z francuskich gubernatorów wypatrzył je z samolotu.

 

W przewodniku znalazłem dobrą radę odnośnie odwiedzin grobowców: najlepiej robić to rano, kiedy nie ma tu jeszcze zbyt wielu turystów. Rada, którą powinniśmy wziąć sobie do serca, bo w czasie naszej wizyty tłok był taki, że przed poszczególnymi pomieszczeniami ustawiały się długie kolejki, a wyjście/wejście bardzo wąską ścieżką prowadzącą do mauzoleum, odbywało się bokiem, przy ścianie. Dopiero na placu przed meczetem Kazba zrobiło się trochę luźniej i mogliśmy złapać oddech.

Idąc wzdłuż murów mediny, doszliśmy pod Palais el-Badi (ten, który okrążaliśmy we wtorek), i tym razem, bez problemów znaleźliśmy, nieco ukryte, wejście pałacu.

 

Budowany przez 24 lata, na przełomie XVI i XVII wieku el-Badi, uchodził wówczas za jeden z najpiękniejszych pałaców na świecie. Materiały do jego budowy sprowadzano m.in. z Włoch i Indii (!!!)... Niestety, dziś pałac to tylko ruiny. W niespełna sto lat po ukończeniu budowy, sułtan Mulaj Ismail polecił zniszczyć el-Badi, a odzyskane materiały wywieźć do nowobudowanej stolicy - Meknesu.

 

Nie potrzeba wiele fantazji, by wyobrazić sobie jak pałac mógł wyglądać. Wysokie na kilka pieter mury, z których wystają instalacje wodne i kanalizacyjne (!!!). Na głównym, ogromnym jak kilka boisk dziedzińcu, cztery duże baseny (?), z których dwa, to dziś gaje pomarańczowe. Do tego cały system podziemnych magazynów i lochów, które o dziwo można zupełnie swobodnie zwiedzać... z duszą na ramieniu. Nad pałacem zaś krążą setki bocianów, które najwyraźniej upodobały sobie to miejsce sądząc po ogromej ilości gniazd na szczytach murów.

 

Podczas spaceru po podziemiach, Ola dostała wiadomość od Mohammeda, że jest na Dżemaa el-Fna i chciałby się z nami spotkać, ale, niestety, z el-Badi na Dżemaa jest kawałek i gdy w końcu tam dotarliśmy, Mohammed był już w drodze do pracy. Przysiedliśmy więc na obiad w jednej z maleńkich restauracji (raczej dla miejscowych) na obrzeżach placu. Zamówiłem danie, którego nazwa od pierwszego dnia zaintrygowała mnie, bo... nie byłem w stanie jej przeczytać, a tym bardziej powtórzyć. W praktyce był to smaczny kurczaczek z surówkami, w sumie za 40 dirhamów, ale sama nazwa zajmująca pół linijki w menu, warta jest połowę tej kwoty.

 

Po obiedzie, po raz ostatni zaszliśmy na suki, aby kupić czajniczki i szklanki do parzenia miętowej herbaty. Wybór jest, rzecz jasna, ogromny i dlatego kupiliśmy pierwsze z brzegu imbryki po 100 dirhamów za sztukę.

 

Większym problemem okazały się szklanki. Zgodnie uznaliśmy, że nie chcemy niesamowitych, ręcznie malowanych, bajecznie kolorowych, ozdobionych złotem i srebrem... itp, itd, których strach dotykać, a które w dodatku kosztują fortunę. Szukaliśmy prostych, małych szklanek, takich z jakich popijają Marokańczycy, i do których przyzwyczailiśmy się odwiedzając przynajmniej kilkanaście barów, restauracji i kafejek.

 

Łatwo nie było, ale udało się. Znaleźliśmy gościa, który zdziwił się wielce, że bardziej podobają nam się nam zwyczajne szklanki niż małe dzieła sztuki, które gotów był oddać pół-darmo. Nie daliśmy się namówić, ale za to dowiedzieliśmy się, że szklaneczki nadają się również do picia whisky, co też ów sprzedawca czyni... tylko w maju i w czerwcu i z wyjątkiem piątków. Trochę to naciągana "droga środka" muzułmanina, który, jak ostatecznie skonsultowaliśmy z Mohammedem, absolutnie i pod żadnym pozorem nie może pic alkoholu.

  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz
  • Marrakesz

Gdy wróciliśmy na plac, zobaczyłem chyba najbardziej niezwykłą scenkę, jaką zdarzyło mi się oglądać w Marrakeszu. Około 10. uśmiechniętych ślepców siedzących sobie w rządku i śpiewających a'capella jakąś wesołą pieśń, prosząc jednocześnie o jałmużnę... Widok co najmniej niecodzienny.

 

Ostatnia miętowa herbata na placu w słynej Café de France. Chwila spokoju i nostalgia, że to już prawie koniec. Kolejne 100 razy no, merci sprzedawcom ciastek, kapeluszy, pucybutom...

Spacer Ave Mohammed V w drodze powrotnej zajął nam z godzinę, ale i tak musieliśmy przysiąść w naszej ulubionej Café les Negociants na rogu Ave Mohammed V i Blvd Mohammed-Zerktouni. Mimo że zawsze pełna, mimo że siadaliśmy w różnych miejscach, zawsze zajmował się nami ten sam malutki, wąsaty i przesympatyczny kelner. Dziwił się wprawdzie mojemu nowemu nawykowi płacenia za zamówienie, gdy tylko je przyniósł, ale chyba zrozumiał, że pojęliśmy zabawę w sztuczny tłum w knajpach i jakoś się z tym pogodził. Picie miętowej herbaty jest o wiele przyjemniejsze, jeśli choć w przybliżeniu wiesz kiedy się skończy. Chociaż tak naprawdę, tym razem wcale nam się nie spieszyło. Siedzieliśmy wspominjąc te kilka dni, jakby minął co najmniej miesiąc, obserwując życie ulicy, obgadując lub zachwycając się urodą i modą miejscowych i turystów, obserwując "pracę" sprzedawców papierosów na sztuki, którzy chodzą miedzy stolikami pobrzękując garścią monet.

 

Na koniec pozostało nam Trio Latino. Wpadliśmy "na cole"... Wypiliśmy po Coronie. Jakoś tak milcząco było.

 

Kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, Mohammed był zajęty,więc postanowiliśmy zawinąć się po cichu, bez pożegnania i robienia zbędnych szopek. Przed wejściem wpadliśmy na ochroniarza/zastępcę bossa, który zdziwił się bardzo:

- Dokąd to o tak wczesnej porze? - zapytał.

- Do domu... do hotelu.

- Ale jeszcze wcześnie. Wrócicie pózniej? Prawda? - z dziecinną wręcz naiwnością zapytał ogromny facet.

- Nic z tego. Jutro rano wylatujemy. Musimy się spakować... wcześniej położyć.

- Mam nadzieje, że wymieniliście maile i numery telefonów - zapytał sięgając po wizytówkę knajpy.

 

W tym momencie z Trio wybiegł Mohammed. Podobno jego spojrzenie było rozpaczliwe (tak twierdziła Olka), "kiedy ich oczy po raz ostatni się spotkały...". Jedno z nich chyba wpadło...

 

Pożegnaliśmy się do "do następnego razu". Może kiedyś się uda.

Pobudka o 3:50... MASAKRA!!! Nie wiem gdzie jestem... Na śniadanie suchy marokański chleb za dirhama, jogurt, pepsi i woda kupione w sklepie za rogiem. Mix trochę wybuchowy. Szczególnie jogurt z pepsi.

 

Około czwartej wielkie zdziwienie - z minaretów rozlega się wezwanie na pierwszą modlitwę. Akurat pale papierosa w oknie i widzę, że na ulicach już całkiem sporo ludzi.

 

O 5:15 zjeżdżamy na dół. Pierwszy raz rano winda nie jest zawalona walizkami francuskich emerytów i nie musimy zbiegać z plecakami z czwartego piętra, jak to było codziennie w porze śniadania. Może jest trochę za wcześnie, choć na taxi nie czekamy sami. Z żalem oddajemy klucz, żegnamy się z moim mówiącym tylko po arabsku i francusku kolegą od haszyszu i innych nielegalnych atrakcji.

 

Taksówka na lotnisko wyszła nas trzy razy taniej niż z lotniska, pierwszego dnia - 50 dirhamów, ale widać było, że kierowcy i tak głupio tyle rządać... Nawet się nie targowaliśmy.

 

Po drodze ze zdziwieniem obserwuję, całkiem ruchliwe jak na wczesną porę kawiarnie, w których pierwsi klienci popijają mietową herbatę czy poranną kawę i bary serwujące marokańsko-francuskie śniadania.

 

Odprawa, podobnie jak przy przylocie, była trochę długa i męcząca, ale to chyba nic niezwykłego przed 6. rano.

 

Z małym opóźnieniem, parę minut przed 8. zostawiliśmy senny jeszcze Marrakesz...

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. pan_hons
    pan_hons (17.01.2013 18:27)
    Gratuluję podróży! Cieszę się, że mimo potrójnej 13 podróż się udała:) Jak będę się wybierał kiedyś do Maroka, na 100% przeczytam całą relację, na razie tylko przejrzałem ją wyrywkowo i obejrzałem zdjęcia:) Bardzo się podobało zfieszu:) Pozdrawiam i mam nadzieję, do następnego!
  2. lmichorowski
    lmichorowski (29.05.2012 23:22)
    Tekst, jak zauważyła jedna z poprzedniczek - rewelacyjny, a i zdjęcia przednie. Duży plus, Zfieszu. Pozdrawiam.
  3. zfiesz
    zfiesz (31.03.2011 2:48) +2
    dzięki za komplementy. muszę w końcu poprawić te rażące błędy i trochę podszlifować tekst.

    co do mięsa, uwagi odnoszą się jedynie do śniadań. reszta jest w porządku. "na mieście" znajdziesz mięsko do wyboru, do koloru:-)
  4. 2_koty
    2_koty (27.03.2011 14:48) +3
    Zdjęcia fajne, ale tekst?! - po prostu świetny! Świetnie opisane co może zachwycić, a co wkurzyć. i wiedza, której nie zdobędzie się z przewodników. Zmartwiłeś mnie jedynie deficytem mięsa - czy brało się to z jego dostępności, budżetu, wybranej diety? Bo ja bez mięsa też nie funkcjonuję zbyt dobrze...
  5. zfiesz
    zfiesz (13.01.2011 23:01) +1
    pióro tak lekkie, że zapomniało o ortografii:-) muszę tu trochę posprzątać, bo wstyd!

    a na maroko i ja ciągle mam oko. jest tam jeszcze kilka miejsc, które chciałbym zobaczyć przed śmiercią;-)
  6. martynoi
    martynoi (02.01.2011 20:23) +2
    .... pozazdroscic tak lekkiego piorka, pobyt w Maroku wspominam z rozrzewnieniem, a Marrakesz zrobil na mnie ogromne wrazenie. Do Maroka na pewno wroce ... jest przeciez jeszcze kanion Todra i Sahara zachodnia :P
  7. zfiesz
    zfiesz (10.06.2010 3:13) +1
    w niektórych miejscach na ziemi bez poczucia humoru nie da się przeżyć!:-) chociaż są tacy, którzy twierdzą, że ja za grosz go nie posiadam. i czasem, przyznaję, mają rację;-)
  8. ye2bnik
    ye2bnik (20.05.2010 14:34) +2
    Ciekawa relacja, czyta się jak dobrą książkę. Masz dar pisania, zfieszu :) I mnóstwo poczucia humoru :)
  9. zfiesz
    zfiesz (09.05.2010 20:44) +1
    ech... to spóźniłem się z życzeniami "szerokiej drogi", itp:-)

    teraz pozostaje mi tylko czekać na twoją relację.
  10. jolantas1955
    jolantas1955 (03.05.2010 18:04) +2
    Dziękuję za te opowieści jak z 1000 i jednej nocy:) Czytam zachłannie i z ogromną ciekawoscią, bo już pojutrze będę w Agadirze! A potem Essaouira, Casablanka, Fez , Marakesz...Moje wrazenia będą na pewno uboższe, bo jadę tam zwyczajnie z BP, ale cieszę sie niezmiernie:)
  11. zfiesz
    zfiesz (25.09.2009 18:50)
    a dziękuję, dziękuję:-) to jedna z moich pierwszych relacji, więc nie oceniam jej najwyżej, ale cieszę się, że się podobała:-)

    "zmysłowych" opisów nie mogłem sobie podarować, bo... no bo to nie są jakieś tam lekkie i eteryczne zapaszki. to coś co cię prześladuje i osacza! nieodłączna część miasta...
  12. kokopelmana
    kokopelmana (25.09.2009 16:08) +1
    I'm impressed... Kliknęłam w jakąś ładną fotkę z kratą, otworzyłam podróż - widzę znajomy (?) pyszczek Zfiesza, czytam, czytam, zapominam o bożym świecie, coś mi wypada z rąk, nie odrywam wzroku od tekstu - toć to opis nad opisy! Szczerze mówiąc, obejrzałam tylko kilka zdjęć, zostawiając resztę na deser, ale na razie ponoszę w sobie same słowa, nawiasem mówiąc bardzo plastyczne, pełne zapachów (końskiego łajna na przykład) i ciekawych spostrzeżeń. Podoba mi się też udział/postać Oli w tym opisie.
    W Marrakeszu byłam tylko 2 dni, ale był to też czas bardzo 'zmysłowy' i strasznie chciałabym tam kiedyś wrócić na dłużej.
  13. zfiesz
    zfiesz (30.06.2009 22:10)
    w sensie, że za dużo?:-)
  14. powsinoga45
    powsinoga45 (30.06.2009 21:32) +1
    Ile treści!
  15. zfiesz
    zfiesz (17.06.2009 20:33) +1
    sługa uniżony się kłania:-)

    a wyjazd trudno nawet nazwać podróżą. ale... czego oczekiwać w tydzień?:-) chyba tylko 'narobienia smaku':-) jak pisałem powyżej, chciałbym tam jeszcze wrócić... kiedyś...

    i dzięki za plusa!:-)
  16. kazikss
    kazikss (17.06.2009 10:41) +1
    Niesamowity opis, jeszcze bardziej utwierdza mnie w checi odwiedzenia Maroka, co zamierzam uczynic juz przyszłą wiosną. Dzieki za mnóstwo pożytecznych wskazówek.
  17. zfiesz
    zfiesz (16.06.2009 18:37)
    fakt... to trochę antyczna relacja:-)

    dżemaa... cóż... mi podobał się hałas, ruch, zapachy... a natrętni sprzedawcy (włączając w to 'sprzedających własną twarz')... zwierz ma na nich swoje spojrzenia:-)

    a do maroka chętnie bym wrócił. tym razem na północ...
  18. sagnes80
    sagnes80 (16.06.2009 15:19) +1
    Mimbla odkopała dziś zdjęcia z tej relacji i przeczytałam ją z zainteresowaniem, bo w Maroku spędziłam 2 tyg. w ub. roku (niestety moje wspomnienia wciąż jeszcze w zeszycie). Dla mnie jednak plac Dżemma -el Fna jest przereklamowany :) Ale spędziłam tam tylko dwa dni, więc mogłam nie poczuć klimatu :) To jedyna miejsce w całym Maroku (ale jeździliśmy tylko po południowej cz. kraju, a na pólnocy byliśmy tylko w Fezie), w którym ludzie dawali sobie robić zdjęcia (oczywiście, tak jak piszesz, za kasę, więc też odpuściliśmy), a nawet widząc aparat ich żądali :) Urzekł mnie natomiast Fez i samo górskie południe (m.in. Warzazat i jego malownicze okolice). A tekst, jak zawsze, świetny :)
  19. zfiesz
    zfiesz (06.02.2009 0:00)
    a ja w ciebie wierzę:-)
  20. voyager747
    voyager747 (05.02.2009 23:57)
    Dużo tego, mogę nie dać rady :)
  21. zfiesz
    zfiesz (05.02.2009 23:56) +1
    za tego też dziękuję:-) prośba ta sama sławq:-)
  22. zfiesz
    zfiesz (30.01.2009 3:01) +1
    wiesz, agora wydaje swoje książki. mało tego, wydaje nawet przewodniki. może więc trzeba ich nakierować na tę myśl... żeby sami wpadli na ten pomysł;-)
  23. henryka.pakula
    henryka.pakula (30.01.2009 2:53) +1
    Faktycznie, nawet wymyśliłeś niezły tytuł. Ale skoro ten pomysł zrodził się niezależnie w Twojej i mojej głowie, to może też zaświtać u kogoś, kto będzie w stanie go zrealizować.
  24. zfiesz
    zfiesz (30.01.2009 2:25) +1
    babciu heniu, jeszcze raz wielkie dzięki!:-)

    co do pomysłu z wydawnictwem... rzuciłem takowy na "tablicy ogłoszeń" (http://kolumber.pl/photos/show/35008), ale redakcja całkowicie go zignorowała, więc chyba nie jest zainteresowana...
  25. henryka.pakula
    henryka.pakula (30.01.2009 0:51) +1
    Ależ nie mam powodu, żeby pisać nieprawdę A pora taka, bo jestem "nocnym Markiem", a rano śpiącą królewną , to znaczy chciałam napisać, śpiącą babcią.
    Nie odmówię sobie przyjemności przebycia wraz z Tobą pozostałych podróży.

    A może jakiś edytor, z najciekawszych opisów zamieszczonych w "kolumberze" zechce wydać wspaniałą książkę ilustrowaną przepięknymi fotografiami?
  26. zfiesz
    zfiesz (29.01.2009 14:38) +1
    dziękuję... dziękuję za uznanie henryko:-)

    sądząc po godzinie wpisu, albo rzeczywiscie piszesz prawdę, albo jestes w innej strefie czasowej;-) jeśli chodzi o zdjęcia, to w przeciwieństwie do sporej grupy fanatyków na kolumberze, ja uważam je tylko za ilustracje. czasem wychodzą ładniej niż się tego spodziewałem, ale to tylko taki bonus od życia;-)

    i oczywiście zapraszam do lektury pozostałych relacji.
  27. henryka.pakula
    henryka.pakula (29.01.2009 3:25) +1
    zfieszu, no, no masz talenty pisaerskie.
    Twoją podróż do Maroka przeczytałam od pierwszego słowa do ostatniej kropki - bez wytchnienia. Żywa narracja i świetne przedstawienie tego, co stanowi esencję podróżowania, czyli klimaty, zapachy, przygoda i emocje, które towarzyszą porozumiewaniu się z drugim człowiekiem. Człowiekiem z innego świata kultury i obyczajowości.
    Nie sprawię Ci chyba przykrości, jeżeli powiem, że zdjecia choć piękne są tylko pomocniczą ilustracją do tego co napisałeś.
  28. zfiesz
    zfiesz (01.09.2008 16:55) +1
    Dzięki za info. Co prawda chwilowo chyba odłożę Afrykę, ale zapamiętam na przyszłość. Póki co w październiku czeka na mnie Meksyk (po raz trzeci i chyba chwilowo ostatni;-), a na przyszły rok planuję Jemen (a właściwie Sokotrę) i karaibskie wybrzeże Kolumbii. Co wyjdzie? Zobaczymy:-)
  29. j.a.rek
    j.a.rek (01.09.2008 16:23) +1
    A co do słabości do liter, to ja zacząłem od początku alfabetu, Alaska, Afryka i Argentyna ;) Nawet Ameryka się mieści ;)
  30. j.a.rek
    j.a.rek (01.09.2008 16:19) +2
    Ciekawy opis a co do Mali to sprawdź ceny linii pointe afrique. Tą linią leciałem w opisanej przeze mnie podróży do afryki zachodniej. Lot Paryż Agadez(Niger) 190Euro a Bamako-Paryż 340Euro. Fajna podróż, sam się zastanawiam nad tym kierunkiem jak tylko uzbieram urlopu :)
zfiesz

zfiesz

Zwierz Meksykański
Punkty: 143738