Takiej Rosji, dzikiej i bezkresnej, nie zobaczysz w telewizji.Tu ludzie solą herbatę, obchodzą Dzień Metalurga, choć nie mają przemysłu, a na pytanie o wyznanie odpowiadają: poganin.
Niemal bezludne góry, kilkanaście razy rozleglejsze od Tatr, niedostępne lodowce, a może ludzie czczący wiatr, ogień, wodę i święte drzewa? Sama nie wiem, co bardziej ciągnęło mnie w góry Ałtaj. Po wstępnej analizie mapy jedno było pewne - to lato, podobnie jak kilka poprzednich, spędzimy w Rosji, a podróż tym razem zacznie się w Aktaszu, małym miasteczku na zachodniej Syberii.
Gdy kilka miesięcy później nasz diabelnie niewygodny autobus przemierzył wreszcie ponad 900 km wykutą w skałach drogą, słynnym Czujskim Traktem budowany przez więźniów, którzy narazili się sowieckiej władzy, i zaparkował na ulicy Puszkina w Aktaszu, odetchnęliśmy z ulgą. W centrum miasteczka najpierw rzucił mi się w oczy wielki plakat z podobizną Lenina. Do Chin i Mongolii bliżej stąd niż do Nowosybirska, o Moskwie nie wspominając.
Choć Związek Radziecki nie istnieje już prawie 20 lat, w Aktaszu jest - jak Lenin - wiecznie żywy. Najdobitniej przekonaliśmy się o tym na milicji, gdzie jak lwy walczyliśmy o obowiązkowy dla obcokrajowców meldunek. Posterunkowy wręczył nam formularz, w którym trzeba było m.in. wpisać datę przyjazdu do... ZSRR. Po kilku godzinach wyjaśnień udało nam się wreszcie przekonać komendanta milicji, że ja i moi przyjaciele nie jesteśmy szpiegami. Wtedy pojawił się nowy kłopot - następne dni mieliśmy wszak spędzić pod namiotami. - Przecież nie zamelduję was w namiocie - zadumał się komendant. Szybko jednak dobrodziej zlitował się nad nami, złapał przed posterunkiem jakąś kobiecinę, spytał o adres i oświadczył jej, że melduje nas u niej.
Dalszy ciąg relacji z podróży Agnieszki Skieterskiej (logo24)