Podróż Lizbona - atlantycka odskocznia od codzienności
Już nie mogłem się doczekać, kiedy zobaczę Lizbonę. To miasto zawsze mnie fascynowało, ale wiem dobrze, że inaczej się ogląda kolorowe foldery czy zdjęcia w Internecie, a inaczej samemu „doświadcza” miasta osobiście. Wybrałem bezpośrednie połączenie Warszawy z Lizboną, oferowane wyłącznie przez Centralwings. Samolot startuje dość późno, dzięki czemu zaoszczędziłem cenny dzień urlopu…
Lot Centralwings przebiegał spokojnie i ani się obejrzałem, już byliśmy nad Portugalią. Nocnego lądowania w Lizbonie nie można z niczym porównać – to miasto żyje 24 godziny na dobę. Półmrok wnętrza samolotu przyjemnie kontrastował z krajobrazem na ziemi – z cudnie oświetlonym posągiem Chrystusa Króla na drugim brzegu Tagu, z niezwykłym mostem 24 kwietnia, z rozpościerającą się pod nami grą świateł nocnego miasta. Samolot Centralwings przeleciał nad miastem i zgodnie z lokalnym zwyczajem zawrócił nad pełnym oceanem. Gwiaździste niebo i księżyc do tego stopnia rozświetlały mrok nocy, że widać było nawet ogromne fale, rozbijające się o płaską plażę Costa de Caparica, jakże lubianą przez surferów. Po chwili dotknęliśmy pasa startowego i teraz pozostało już tylko czekać na bagaże.
Lizbona już na samym początku okazała się niesamowita. Ledwo wyszedłem z samolotu musiałem ściągnąć niemal wszystko z siebie – wydajna klimatyzacja w samolocie powodowała odczucie przyjemnego chłodu, podczas gdy na płycie lotniska okazało się, że w Lizbonie nawet w środku nocy jest po prostu upalnie gorąco. Z bagażem (i znaczną częścią odzieży) w ręku wsiadłem do taksówki i pomknąłem do hotelu, wypocząć nieco przed czekającym mnie ogromem wrażeń.
Postanowiłem też odwiedzić Sintrę. To miasteczko szczyci się mianem stolicy kiczu i choć ta obiegowa opinia niewiele mija się z prawdą, to i tak warto było zobaczyć coś poza stolicą. Przed południem wsiadłem w podmiejski pociąg na zachód (wbrew pozorom na zachód od Lizbony jest jeszcze coś poza oceanem). Przed długi czas kolejka mija kolejne blokowiska, by jednak w końcu dojechać do celu. W Sintrze można zwiedzić ruiny zamku Maurów, a także pałac królewski ze wspaniałym ogrodem, także samo miasteczko jest urokliwe z racji wielu wąziutkich, bardzo stromych uliczek. Wracając postanowiłem jeszcze postawić stopę na najdalej wysuniętym na zachód punkcie Europy, dlatego zamiast wracać pociągiem zdecydowałem się na autobus do Cascais, przejeżdżający przez przylądek Roca. Nie ma tu żadnej plaży, a brzeg kończy się wielkim, skalistym urwiskiem. Zachód słońca nad oceanem jest tu czymś zwyczajnym, dla przybysza z Polski – stanowi przeżycie niemal mistyczne. Wracając do Lizbony z Cascais mogłem za to podziwiać z pociągu panoramę Półwyspu Setubal, połączonego z Lizboną mostem 24. kwietnia. Trasa kolejowa jest bardzo malownicza, na długim odcinku biegnie samiutkim brzegiem Atlantyku…
Następnego dnia zaplanowałem zwiedzanie różnych zakamarków miasta. Trzymając się z dala od tzw. „atrakcji turystycznych” nie mogłem wyjść z podziwu nad niezwykłą atmosferą, panującą w „stolicy słońca”. Tuż obok kwartałów pełnych turystów rozpościerały się bowiem całe kwartały wąskich uliczek, w których czas się zatrzymał. W upalnej temperaturze błyskawicznie schło wszędzie powywieszane pranie, a z okien dochodził aromatyczny zapach przyrządzanego na sposób portugalski dorsza, zwanego tutaj bacalhaõ. Lizbona jednak potrafi „dać w kość” – ani kawałka płaskiego terenu powoduje, że dłuższe spacery kończą się prędzej czy później w tramwaju – prawdziwym symbolu miasta. Postanowiłem jednak wcześniej posilić się nieco w jednej z licznych lokalnych ciastkarni, obecnych niemal na każdym kroku. Przysiadłem nad kawą i drożdżówką, wsłuchując się w rytm miasta. Lekki powiew południowego wiatru niósł znad rzeki zapach oceanu i morskich opowieści.
Do Alfamy, najstarszej części miasta, pojechałem tramwajem. Małe, ciasne żółte wagoniki pękają w szwach od natłoku turystów, ale znalazłem sprytny sposób na uniknięcie tłoku – wystarczy poczekać sekundę na następny kurs. Przez jeden wielki korek tramwaje jeżdżą stadami i po jednym, przepełnionym wozie jadą dwa albo i trzy puste tramwaje.
W Alfamie turystów jest jakby mniej, więcej natomiast różnego rodzaju „elementu”, przez co dzielnica zyskuje na barwności. Wspiąłem się na szczyt zamku św. Grzegorza, by z jego murów oglądać panoramę całej okolicy – niezwykły widok, od razu przypomniałem sobie przelot Centralwingsem i widok podczas lądowania.
Na koniec dnia postanowiłem zrealizować tajny plan i zrobić niespodziankę znajomemu z Lizbony, poznanemu wcześniej w Polsce. Poszedłem po prostu do niego i powspominaliśmy dobre czasy – ucieszył się strasznie na mój widok. On wcześniej też korzystał z linii Centralwings, by dostać się do Polski… Uparł się, by spotkać się jeszcze raz, w sobotni wieczór, mówiąc że dopiero wtedy można poznać Lizbonę naprawdę.
W końcu przyszedł czas na umówione spotkanie. Zorientowałem się szybko, że nieprzypadkowo wybór padł na Bairro Alto – miejsce tak niezwykłe, że opisać je można tylko jednym słowem: Leć tam! W starych, zaniedbanych, za dnia „śpiących” kamienic rozgrywał się niezwykły spektakl życia. Na wąskich uliczkach było tak ciasno, że wydawało się, że cała Lizbona wyległa właśnie do tego magicznego kwartału ulic. Wszędzie pełno knajpek, uśmiechniętych ludzi, ktoś gra na gitarze, ktoś tańczy… Mile widziane są nawet ogromne śmieciarki, których kierowcy są przyjaźnie pozdrawiani przez rozochocony tłum. Niesamowita atmosfera, mieszanina portugalskiego fado i brazylijskiej samby, wszystko opanowuje człowieka bez reszty.
Niestety trzeba było wracać. Sobotnia noc w portugalskiej stolicy trwała w najlepsze, gdy samolot Centralwings do Warszawy wzbijał się w przestworza. Spokojne kołysanie podczas lotu sprawiło, że rankiem w Warszawie obudziłem się rześki i wyspany. Na pewno jeszcze nieraz skorzystam z tego połączenia, bo kto raz był w Lizbonie – zawsze będzie wracał na Bairro Alto. Bo Lizbona to nie jest zwiedzanie zabytków wsłuchanym w przewodnika, to nie jest też bezczynne leżenie na plaży. Lizbona to przyjemność każdego kroku w zwykłym-niezwykłym mieście.