Trasa: Szeged (Węgry) – Dubrownik (Chorwacja).
Czas: lipiec/sierpień 2004 (z czego wynikać mogą luki w pamięci – głównie co do godzin)
Uczestnicy: cztery kobiety + 1 mężczyzna
Środek transportu: Rover kombi kupiony kilka dni przed wyjazdem i kompletnie niezbadany
Kierujący: jedyny mężczyzna w składzie i ja
Zdjęcia: brak – bo główne wydarzenia rozgrywały się w nocy i zresztą kto by tam miał do tego głowę….
Przedmowa.
Wystartowaliśmy z Warszawy – do Szegedu jechaliśmy w celach – no…, służbowych. Wypad do Dubrownika to miał być już początek wakacji. Droga do Szegedu nie obfitowała w sensacje, więc i nie ma o czym pisać – poza jednym może faktem: zauważyliśmy, że słowacka benzyna nie służy naszemu Rowerowi. Kaszle. Niespecjalnie intensywnie, ale zawsze.
No, ba! W Szegedzie była reszta ekipy – pogmerali nad silnikiem, pomruczeli, filtr sprawdzili, stwierdzili, że wszystko gra i z tym błogosławieństwem ruszyliśmy do Dubrownika. Ekipa kolegów jechała górą (tzn. do granicy z Chorwacją, przez Zagrzeb i potem autostradą w dół). My wybraliśmy trasę ‘z górki na pazurki’: skosem przez Serbię, Bośnię i Hercegowinę i wprost na Dubrownik. Wyglądało obiecująco.
Rozdział I.Granicę z Serbią przekraczamy rano – ok. 9.00. Pakowaliśmy się w pośpiechu (cztery baby!).
Srodzy serbscy celnicy każą otworzyć bagażnik – trochę się ociągamy, bo nam zwyczajnie i po polsku wstyd, Serbowie wymieniają porozumiewawcze uśmiechy – chyba szykuje się jakaś akcja; podnosimy klapę, patrzymy na Serbów, Serbowie na zawartość bagażnika….
- Urghkm… fuuuu…. – słyszymy. To pewnie znaczy coś po serbsku. Przepuszczają z wyrazem politowania i niedowierzania w oczach.
W bagażniku rzeczywiście jest nieziemski bajzel.
Trasa przez Serbię jest nudna: płasko, piaszczyści, stepowo – co i rusz na horyzoncie jakieś pożary: wygląda to na wypalanie traw. Drogi kiepskie – prędkość ponad 60 km/h grozi zerwaniem zawieszenia. Jest skwar, drogi nieocienione, gorąco – męczymy się. Tankujemy gdzieś po drodze, choć na stacji, której ‘brand’ nic nam nie mówi. Na razie spokój. Popołudniem, gdzieś ok. 17.00 docieramy do granicy z Bośnią i Hercegowiną.
Rozdział II.Bośnia i Hercegowina wita nas pięknie – celnicy na widok naszego składu, zwracają się do jedynego mężczyzny per „hospodin” i nie kryją podziwu. Przepuszczają nas praktycznie bez kontroli. Zatrzymujemy się na jakąś kawę w przydrożnym barze – budzie raczej, ale Bośniacy są niezwykle serdeczni – zmęczeni upałem w Serbii podnosimy się na duchu. Ten kraj zaczął nas zachwycać.
Już czas jakiś temu teren zaczął falować – opuściliśmy strefę nizinną i wjechaliśmy w pagórki i stopniowo w góry. Jest malowniczo: rzekli w głębokich wąwozach, wijące się w skałach drogi – wąskie jak diabli, ale za to jak pięknie to wygląda….
… pięknie wyglądało do momentu pierwszego szarpnięcia silnika. Na wąskiej drodze niespodziewane wierzgnięcie samochodu okazuje się niebezpieczne. Chwila spokoju, ale samochód wierzga coraz bardziej. Może benzyna serbska, może powietrze w filtrze, może…. Samochód wierzga coraz bardziej, a my jesteśmy gdzieś w górach Javor, jest niedziela, zbliża się zmierzch… Samochód gaśnie, a jak nie gaśnie, to bryka – biorąc pod uwagę, że głównymi uczestnikami ruchu drogowego na tym odcinku są gęsi i krowy… Wierzgnięcie w gęś jest stosunkowo bezpieczne. Jednak gęsiej skórki dostawaliśmy na widok krowy – kroczącej środkiem drogi, oczywiście, bo – jak stwierdziliśmy, żeby dodać sobie animuszu – pobocza zapewne są zaminowane i krowy to wiedzą. Wierzgnięcie w krowę może być bolesne…
Jesteśmy coraz bardziej zdesperowani. Auto jest coraz mniej posłuszne. Mijamy wioseczki, szukamy jakiejś stacji benzynowej, żeby wymienić paliwo – nic. Po dłuższej podróży odnajdujemy stację – tankujemy w nadziei, że lepsze paliwo wyprze gorsze. Samochód gaśnie po 50 metrach – i to pod sporą górkę. Wysiadamy – cztery baby pchają Rovera kombi. Zapala. Z duszą na ramieniu jedziemy dalej. Spostrzegamy – uwaga – AUTO SERVIS.
Rozdział III.AUTO SERVIS wygląda tak: Sasza z Baszą, Jaszą i Waszą podpierają drzwi od stodoły. Ręce założone na piersi, nogi w szerokim rozkroku, takiż szeroki uśmiech… Jest niedzielne popołudnie, więc AUTO SERVIS jest już pod dobrą datą. Nie mamy wyjścia, zajeżdżamy na podwórko. Próbujemy się wyeksplikować:
- Eeee… auto wrrrrr…., potem brrrummmm….. motor ykhy, ykhy…..
Cztery czupryny AUTO SERVISU pochylają się nad silnikiem: cmokają, stukają, gwiżdżą… Największy daje nam znać, że chce się przejechać: razem z jedynym facetem w ekipie wsiada do samochodu. Nie ma ich przez kilka minut. Wracają – auto nie szarpnęło ani razu.
AUTO SERVIS ma w oczach mieszankę politowania, niedowierzania i diabli wiedzą, czego jeszcze – odjeżdżamy skonsternowani. Do Sarajewa mamy 40 kilometrów. Już się zmierzcha. Decydujemy: jeśli w drodze do Sarajewa samochód szarpnie choćby raz, zatrzymujemy się, nocujemy w mieście, rano szukamy serwisu. Jeśli nie – jedziemy dalej.
Do Sarajewa wjeżdżamy już wieczorem – miasto położone jest między pagórkami; dojazd oświetlonymi drogami – z perspektywy te pagórki wyglądają jak choinki obleczone świątecznym łańcuchem. Znów nas uśpiło piękno gór. I samochód. Nie szarpnął ni razu.
Rozdział IV.Decydujemy się na dalszą jazdę – przez Focę. W Sarajewie jeszcze zatrzymaliśmy się w barze (jakaś pizza, hot dog i cola) i jazda…!!!!
Jakieś 40 km za Sarajewem (jest już po 22.00) niespodziewanie zapala nam się światełko nad kokpitem. Samo. Gasimy je, a ono zapala się znowu. Samo. No to gasimy raz jeszcze, a ono, po kilku sekundach zapala się znowu. Z własnej woli. Bawi nas to – do momentu, w którym okazuje się, że zaczyna padać deszcz, a wycieraczki nie reagują. A samochód zaczyna wierzgać.
Zreasumujmy:
- jesteśmy na górskiej – czyli wąskiej, krętej i dodatkowo mokrej drodze – wbrew pozorom dość ruchliwej (tubylcy jeżdżą jak samobójcy) bez poboczy,
- deszcz leje, wzmaga się, przechodzi w burzę,
- nie mamy wycieraczek,
- samochód szarpie i to szarpie mocno.
Jedziemy w ogromnym napięciu i z nadzieją, że znajdziemy jakieś bezpieczne pobocze. Burza się wzmaga, silnik szaleje, nie widzimy niemal nic. Żeby dodać sobie animuszu – włączamy radio: z głośników wypełzło nawoływanie muezina – jak głos z zaświatów.
Ktoś nieopatrznie powiedział, że brakuje tylko człowieka na drodze – i w tej sekundzie pojawia się zakapturzona postać. Czerwona – nie wiem, jak to dostrzegliśmy, ale była to postać czerwona. Nie mogę przestać myśleć o tysiącach partyzantów, którzy polegli w tych lasach… burza szaleje.
Obudziła mnie cisza – jedyny mężczyzna w ekipie wyprowadził nas z tego końca świata. Jest noc, nawet ciepła. Prośba o zmianę za kółkiem. Jasne. Widzę świetliki – pierwszy raz w życiu. Dwie wiadomości są dobre: przestaje padać i silnik nie szarpie.
Spodziewam się spokojnej trasy. Ale i na mnie czeka odcinek specjalny.
Rozdział V.Jazda spokojna – droga dość szeroka, pusta: żywego ducha, ani krów. Martwi nas co prawda, że nie mijamy miejscowości, które są na mapie, za to przejeżdżamy przez te, których na mapie nie ma – ale jedziemy. Byle do przodu. Jakiś idiotyczny pęd gna nas do Dubrownika. A może chęć ucieczki. Ten kraj już nas wystraszył. Księżyc bardzo mocno świeci, jest jasno, pogodnie.
Ekipa śpi – to OCZYWIŚCIE – usypia moją czujność. Nagle w światłach samochodu widzę… No właśnie – nic nie widzę. Droga się po prostu skończyła – a ja wiszę nad skarpą. Rozglądam się i widzę, że prawdopodobnie przegapiłam zjazd – tam, na dole, jakieś 50 metrów, jest żwirowa droga… Nie ma cudów, żebym wycofała samochód: bo jestem na bardzo krętym i stromym podjeździe, po jednej stronie drogi przepaść, po drugiej rów. Jest ciemno – jestem zmęczona i spanikowana, to na pewno. Decyduję się zsunąć samochód po skarpie 50 metrów w dół.
I tu czeka mnie kolejna niespodzianka – widzę przesmyk – w sam raz dla jednego samochodu. Po lewej mam przepaść, po prawej osuwisko. Przesmyk zawija – nie widzę jego drugiego końca, nie wiem czy JEST drugi koniec. Wiem, że nie zawrócę, wiem, że jeśli coś nadjedzie z przeciwka, to się nie wyminiemy; wiem to wszystko – ale mimo to – jadę.
Przesmyk ma jakieś 800 metrów. Za nim kolejny tor przeszkód: piaszczysta droga przez las, której szerokość (niewiele większą niż szerokość samochodu) wyznaczają jakieś białe badyle od czasu do czasu. Jestem w lesie, kieruję się tylko białymi badylami, jadę lekko w prawo ciągle pod tym samym kątem i jadę tak już długo, bardzo długo… Powoli nabieram przekonania, że jadę wokół jakieś góry w kółko i w kółko, to trwa i trwa… Zaczynam wierzyć, że to nie będzie miało końca – i nagle widzę światła z naprzeciwka. Więc jednak jest jakiś koniec!
Wyjeżdżamy na asfaltową drogę – kręci się między skałami: jest stroma i wąska, ale ma biały pas pośrodku. Zahipnotyzowana tym pasem jadę i jadę, w półśnie chyba… Wjeżdżamy w jakieś miasteczka – nieoznakowane – wyjeżdżamy z nich za każdym razem niewłaściwie, zawracamy, gubimy się…
Wreszcie granica. Przekraczamy ją spokojnie – jest jakaś trzecia nad ranem.
Przekonana, że najgorsze już za nami – tracę czujność, przejeżdżam jeża i….. macha na mnie policjant. Nie do wiary – o trzeciej nad ranem. Sam, jedyny, samotny policjant.
Puszcza mnie swobodnie po sprawdzeniu dokumentów.
Na miejsce docieramy około piątej. Rzucamy się do nieprzytomni pod drzewka oliwkowe.
Za kilka minut obudzą się cykady – i to będzie koniec snu.
Epilog.
To nie jest opowieść o lazurowych wakacjach.
To jest opowieść o narkotyku, jakim jest podróż.