2009-02-05 - 2009-06-14

Podróż W świątyni i w puszczy- Indie cz.2

Opisywane miejsca: Hampi, Mysore, Bylakuppe, Kalpetta, Alleppey, Cochin, Bombaj (446 km)
Typ: Blog z podróży

Witamy w drugiej części naszej indyjskiej wędrówki. Za plecami mamy już szalony Mumbaj, kamienną Ellorę i lanserskie Goa. A przed nami... 

Witamy w hippisowskim Hampi

W: 10 km przed celem mamy 20 minutowy postój. Dziwne, ale wiemy co się za tym kryje:) Młody chłopak daje nam wizytówkę guesthouse`u i woła przez okno "remember me!". W Hampi juz na nas czeka. Wsiadamy z nim w rikszę i wskazujemy cel nr 1. - Mango Tree - legendarną już (dzięki Lonely Planet) knajpę. Przed wejściem zdejmuje się buty niczym w świątyni, po czym siada na podłodze przy jednym z niskich stolików umieszczonych na kilkupoziomowych tarasach. Siedząc pod potężnym mangowcem i zajadając owsiankę z bananami patrzymy na plantacje, z których, być może, owe banany pochodzą.

Hampi to mała, zaludniona na nowo wioska, skupiona wokół świątyni Wirupaksza, niegdyś stolica potężnego państwa Widżajanagar. Główną jej część stanowi bazar (czyli rodzaj długiego placu), na końcu którego znajduje się właśnie świątynia. Domy chowają się na tyłach.

Przed wizytą u kamiennego boga-małpy, Hanumana, idziemy na pobliskie wzgórze, by złożyć bananową ofiarę małpom futrem pokrytym. Natrafiamy na Czarnogębe - ładniejsze lecz bardziej nieśmiałe niż drugie tutejsze plemię - Czerwonogębe. Mimo, że początkowo podchodzą do nas z rezerwą i zbliżają się ostrożnie, dość szybko osiągamy ten etap zażyłości, w którym podbiegają i wyrywają banany z ręki:)

Wałęsamy się po pobliskich świątyniach. Tuż przed zachodem słońca przychodzimy znów na wzgórze. Moment, szczególnie jak na Indie, niezwykle spokojny. Z góry patrzymy na wielkie skały, zieleń palm i bananowców i gdzieniegdzie kamienne kolumny starych świątyń.

T: Hampi jest skupiskiem turystów- hippisów. Nie widiać tak wielu bogatych osób w średnim wieku, Rosjan i innych amatorów luksusu za niską cenę. Jest za to dużo młodych chłopaków z długimi dredami i dziewczyn w kolorowych szarawarach. Wszyscy ochoczo malują sobie czerwone kropki na czole i leniwie przesiadują w mango tree popijając zieloną herbatę i snując opowieści- czy to na głos, czy na papierze. Znacznie przyjemniejsza atmosfera niż na Goa.

Nasz kolega Włoch powiedział, że tutejsza knajpka z pastą i pizzą z pieca drzewnego jest na najwyższym poziomie. To znaczy, że makaron jest jak u mammy i kawa jak we włoskiej kawiarni. Potwierdzamy niniejszym, że w Hampi można naprawdę dobrze zjeść (nie tylko po indyjsku).

Peeling i maseczka dla słonia

W: Następnego dnia wstajemy wcześnie rano. Z góry schodów nad rzeką widzę, że już się zaczęło. Słoń leży w na boku. Ma już namydloną głowę:)

Lakshmi, świątynny słoń z Hampi, poddawana jest codziennej toalecie. Zabieg składa się z peelingu kamieniem, mydlenia (jeden seans = 2 kostki mydła), płukania i jeszcze szorowania szczotką. Słoń leży spokojnie zanurzony częściowo w wodzie, tymczasem trąba, która żyje własnym życiem, wynurza się co chwila jak peryskop łodzi podwodnej. Ale nie tylko Lakshmi zażywa kąpieli; w tym samym czasie w płytkiej rzece dziesiątki Hindusów namydlają się, myją zęby, piorą ubrania. Gdy słoń wstaje, żeby odwrócić się na drugą stronę przyłączam się i ja do mycia. Szoruję mu brzuch kamieniem, ale delikatnie, boję się, żeby nie za mocno. Ale skórę ma twardą. Potem polewam jej głowę pokrytą rzadkimi włosami (trochę jak u łysiejącego faceta:) ) Super!

Wypożyczonymi rowerami ruszamy na włóczęgę po okolicy. W małej świątyni Hanumana zasuszona staruszka wskazuje na podobiznę boga-małpy i powtarza "Hanuman, Hanuman". Bierze trochę czerwonego proszku z pępka małpy-płaskorzeźby i robi nam kropki na czołach. "Bakszysz. 20 rupees". Daję 10, ale ona tylko kiwa głową, pokazując w uśmiechu nieliczne zęby. No dobrze, kapituluję przed starowinką-terrorystką:)

Zaczyna się upał. Dojeżdżamy do ruin, ale nie silę się tu nawet na zwiedzanie. Siadam tylko na schodach - jedynym zacienionym miejscu w zasięgu wzroku. Wypijamy jedną butelkę wody za drugą.

Dzieci, dzieci, dzieci

Odpoczywamy przy niezwykłym Lotus Mahal. Niebawem otacza nas stado dzieci. "What`s your name? What`s your country? One photo please!" Hinduskie dzieci są brązowe, ładne, o głębokich oczach. I nadaktywne. Każde chce zobaczyć siebie na wyświetlaczu aparatu. Zalewa nas wzburzone morze dzieci. A kiedy już nauczyciel rozgarnął je i przegonił i myślę, że będę mógł oddać się kontemplacji zakupionego kokosa, okazuje się, że uczynił  to, by samemu zrobić sobie ze mną zdjęcie:)

Przejeżdżamy potem wzdłuż pól ryżowych, pól trzciny cukrowej, zagłębiamy się w bananowe plantacje. Poszczególne sadzonki na polu ryżowym rosną, zanurzone w wodzie, w pewnej odległości od siebie. Ale z większej odległości wyglądają jak zwarty dywanik o żywym, zielonym kolorze. Co jakiś czas natrafiamy na świątynie, rozsiane po całej okolicy. Przed zmrokiem wchodzimy jeszcze raz na wzgórze i wtapiamy oczy w to, co nas otacza.

Po kolacji opuszczamy urocze Hampi. Jedziemy rikszą do Hospetu, stamtąd busem-sleeperem do Bangalore, skąd łapiemy autobus do Mysore.

  • Barwy domu
  • Dzieciak
  • Dzieciaki
  • Dziennik podrozy
  • Ganes
  • Hanuman
  • Kolumny rzezby
  • Kolumny
  • Krowa
  • Malpki
  • Mycie slonia
  • poranna toaleta
  • Odpoczynek
  • Policja
  • Sjesta
  • Szkolna wycieczka
  • Slon i pan
  • Slon
  • Swiecenie ciezarowki
  • Swintuchy
  • Wojtek myje slonia
  • Z ciezarowka
  • Znajdz tusie
  • Chlopaki odblaskowe
  • Dziedziniec
  • Ja chce zdjecie  ja
  • Ryz
  • Swiatlo
  • Transport
  • Kolumny z boku
  • Konie
  • Hampi lakszmi
  • Lotos mahal
  • Stajnia dla sloni

Dziwny, nieprzyjazny Mysore

W: Podobno pierwsze wrażenie decyduje o tym, jakie wspomnienia ma się z danego miejsca. Mysore (czyt. Majsur) rozpoczął źle. Po całonocnej podróży kolejne kilometry wyrabialiśmy krążąc po mieście w poszukiwaniu hotelu. Rikszarz, który liczył na comission przekonywał, że każdy room był big i good. W końcu znaleźliśmy naszą majsurską siedzibę, spławiając wcześniej rikszarza. Znalezienie knajpy też okazało się nie lada wyzwaniem. W końcu - objawienie: widzimy ładny, zielony park. Tego trzeba Europejczykom, którzy Indiami są chwilowo zmęczeni. Gorąco. Miło będzie położyć się w cieniu. Okrążamy park, by trafić do jego jedynej bramy. Zamknięta. Nie wiem, jak w środku znalazła się para z dzieckiem... Cóż, idziemy dalej i znajdujemy drugi park. Ten ma wygląd długo eksploatowanego pastwiska. Są i krowy. Ale nie wybrzydzamy i kładziemy się na skrawku żółtej trawy. Niedługo jesteśmy sami.

Pojawiają się dwaj jegomoście, zagadują nieśmiało językiem angielskim i obrazkowym. Dowiadujemy się, że jeden jest stolarzem, drugi krawcem. Konwersujemy o życiu. I o piłce nożnej: "we play football in Poland, no cricket". Towarzyszą nam w wyprawie na targ. Pomagają wybrać owoce. Przy stoisku z perfumami robią niezłe zamieszanie, przewracają flakoniki. Jak rozbrykane dzieci. Prowadzą nas przez ulice aż do rozstai naszych dróg. Jest to także moment zapłaty. A więc nie ma nic za darmo. Bakshish. Chcą po 50 rupii, dostają po 10 i bye.

T: Chciałam dodać, że panowie są autorami zdjęcia, które mamy w avatarze. Więc nie daliśmy im tych 10 rupii za friko.

Przygoda nas zasmuciła, straciliśmy wiarę w ludzi i sens życia. Wieczorem wzięliśmy więc rikszę spod samego hotelu, pojechaliśmy do eleganckiej restauracji i w dość snobistycznej atmosferze utopiliśmy smutki w sosie curry.

Śniadanie (tylko nie) u Tiffaniego

T: Ja zaś czułam się oburzona następującą sytuacją, która zdarzyła się w Mysore. Wyczytałam w przewodniku, ża w mieście znajduje się knajpka Bombaj Tiffany, która słynie z pysznych słodyczy. Zachwycona nazwą już widziałam oczami wyobrażni jedną z tych eleganckich, czystych knajpek w kolonialnym stylu... Poszliśmy pod podany adres, po drodze ciągani za ręce i nogi przez sprzedawców i naciągaczy. Oczom naszym ukazała się: dziura w ścianie, gdzie upchnięte były brudnawe stoliki, lada i dużo Hindusów. Niezrażona tym pierwszym wrażeniem chciałam zostać na czaj i tutejsze smakołyki, które wyglądają jak pomarańczowe rureczki. Przyglądałam się wywieszonej na ścianie karcie, kiedy nagle przeparadował przez jej środek wielki jak tygrys karaluch. A więc dlatego w nazwe był Bombaj.

Wycieczka z Babą

Nazajutrz jemy śniadanie w barze, gdzie nie ma sztućców. Fajnie! Przyjeżdża Baba, rikszarz, którego poznaliśmy dnia poprzedniego. Jedziemy na Chamundi Hill. Rzesza wiernych czeka w kolejce do tamtejszej świątyni. Zatrzymujemy się przy statule świętego byka Nandi. Odprawiamy skromny rytuał. Kapłanowi oddajemy kwiaty, on wiesza je na statule, a na czole robi nam kropki. Nie dostaliśmy tylko wody do picia, ale może to i lepiej. Powetowaliśmy sobie stratę wypijając sok z trzciny na ulicy wyciskany.

Potem Baba zawiózł nas pod Lalitha Mahal Palace - hotel nr 1 w mieście. Kiczowaty według Tusi budynek, w środku przepych i wypchane tygrysy. My, białe twarze, możemy wejść i zwiedzić za darmo. To dziwne przyjechać do Indii i mieszkać w takim hotelu, jak w bańce mydlanej.

Obowiązkowym punktem programu z rikszarzem wynajętym na cały dzień jest przejażdżka po sklepach. Sklep z figurkami nie wzbudził w nas entuzjazmu. Potem odwiedzamy, gdzieś w wąskich uliczkach ukryty, warsztat produkujący kadzidełka. W małym pomieszczeniu na podłodze siedzi kobieta i obtacza bambusowe patyczki w mieszance węgla i drzewa sandałowego, a potem w zapachowych proszkach. I następne. Następne. I tak 6000 razy dziennie, za co dostaje 200 rupii.

Zwiedzamy także pałac maharadży - eklektyczna budowla o wspaniałych wnętrzach i wpływach architektury europejskiej, indyjskiej i arabskiej. Niestety, w środku nie można robić zdjęć. Najdziwniejsze, że budynek ten ma niecałe 100 lat, a państwo maharadży istniało jeszcze 70 lat temu.

Na bazarze uczta dla zmysłów. Zdecydowane kolory, symetryczne górki różnobarwnych proszków, girlandy kwiatów, piramidy warzyw i owoców.

Piękny spektakl i sprytni Hindusi

Na koniec wracamy pod pałac, by zobaczyć spektakl tysięcy światełek zdobiących siedzibę maharadży. Gdy wracamy chłopak - twórca instrumentów chce nam sprzedać trąbkę z mango. Idziemy razem długi kawałek i w tym czasie opuszcza cenę czterokrotnie i dorzuca 3 flety. Ok, założymy zespół.

T: Podczas oglądaniu spektaklu świateł pałacu Maharadży spotkała nas kolejna przygoda upewniająca nas o niezwykłej przedsiębiorczości Hindusów. Chcę kupić od przechodzącego nieopodal małego sprzedawcy paczkę prażynek. Kosztują 5 rupii. Mam tylko banknot 100. Wręczam człopcu, on sprawdza że nie ma reszty- po czym wręcza mi jeszcze jedną paczkę i udaje, że jesteśmy kwita;)

  • Mysore1
  • Mysore2
  • Jakies male te melony w tym roku, nie?
  • Pomidorkow pan nalozy za 50 rupii
  • jak handel?
  • Znów pracuję na kwiatach
  • Mysore3
  • Brama do pałacu
  • A to właśnie nasza świątynia
  • Nie z tej bajki
  • O ty małpo!
  • Rzeźby
  • Z jeszcze innej bajki
  • Byczek

W stronę spokoju

Wyjeżdżamy, tzn. wysuwamy się z Mysore. Z dworca wycieka gęsta, powolna rzeka autobusów. Kilka rzędów czerwono-białych pojazdów tamuje ruch na całym dworcu, a między nimi przesączają się strużki ludzi z bagażami. Orkiestra klaksonów i aromat spalin w południowym słońcu.

W końcu mkniemy do Bylakuppe. Wysiadamy pośrodku zwykłej wioski rozłożonej po obu stronach drogi. Stąd dopiero riksza zabiera nas dalej od drogi, nieco w górę, pośród pól, które wyglądają podobnie do polskich.

Pojawiają sie pierwsze postaci w bordowych szatach. Na małym wzgórzu rysuje się tęcza wieńcząca Złotą Świątynię. Bylakuppe to największe skupisko Tybetańczyków poza Tybetem. Na obszarze podarowanym uchodźcom przez stan Karnataka po chińskiej inwazji na Tybet żyje około 5000 mnichów. Centrum osady to Złota Świątynia, wokół wznosi się jeszcze kilka mniejszych. Z jednej z nich dobiega głos trąb. W środku przy niskich ławach siedzą młodzi mnisi recytując modlitwy. Przed każdym znajduje się książka, a w zasadzie zbiór podłużnych kartek. Co jakiś czas rozlegają się uderzenia w gong i tybetańskie trąby. Już prawie czuję się jak w klasztorze otoczonym przez ośnieżone szczyty.

A mnisi? W sumie normalne chłopaki. Też mają komórki, grają w piłkę, jeżdża na motorach, mieszkają w swoich akademikach. Ale też czuje się w tym miejscu spokój. Szczególnie tu, w Indiach daje to wrażenie cichej enklawy.

Rady

T: Gdybyście chcieli się tutaj wybrać na dłużej niż chwilkę, musicie wcześnie postarać się o zezwolenie od rządu. Podobno jest to związane z ostrzejszą polityką wobec uchodźców z Tybetu, wymuszoną przez Chiny. Wcześniej można było zostać tu przez 3 dni bez pozwolenia (tak twierdzi nasz przewodnik), teraz przy wjeździe wisi ogłoszenie ostrzegające, że za samo przebywanie na tym terenie bez przepustki grozi nam taka a taka kara (łącznie z więzieniem; wyobrażacie sobie- więzienie w Indiach!- ale byłoby opowiadania znajomym i na kolumberze). Na początku guest house nie chciał nas przyjąć, ostatecznie pozwolili nam zostać na jedną noc- był to najtańszy nasz nocleg w Indiach.

Buddyzm 

Nowy dzień zaczynamy od spaceru po Bylakuppe z parą Amerykanów z Bostonu, którzy przyjechali tu medytować na 3 miesiące.

Przechodzimy wokół murów osady i kręcimy tybetańskimi kręciołkami. Każdego dnia powinno się tak robić okrążając mury trzykrotnie. Czynią to szczególnie tybetańscy nie-mnisi. Dla ludzi tych, którzy często nie potrafią czytać i pisać, jest to rodzaj medytacji. Kręcąc tymi puszkami, rozsiewają modlitwy. Ważne, by skupiać się w tym czasie na tej właśnie czynności, a myślami obejmować cały świat, modląc się w intrencji wszystkich i wszystkiego, a nie tylko własnej.

Kształt Złotej Świątyni jest wyjątkowy, na świecie istnieje tylko kilka świątyń o tym kształcie. Ale nie chodzi tu tylko o walory czysto architektoniczne. Podczas jednej z medytacji zadaniem medytującego jest wyobrażenie takiej właśnie świątyni. Kolejne poziomy świątyni wyznaczają kolejne etapy medytacji. Każdy element bogatego zdobienia ma znaczenie symboliczne (symbole czterech stron świata, cnót, itd.). Buddyści na całym świecie wyobrażają sobie taką świątynię. A tym tutaj jest łatwiej, bo mają ją na miejscu.

Wnętrze sprawia wrażenie sali z marmurową posadzką, z której ktoś wyniósł krzesła. (Tusia: a dlaczego w sali z marmurową posadzką miałyby być krzesła?) Ale najważniejsze jest przed nami: 9 figur Buddy reprezentujących 9 cnót. Przychodzą tutaj także Hindusi, klękają przed figurami. Hinduiści przed Buddą? Czyli hinduizm i buddyzm to właściwie to samo? Otóż nie. Hindusi modlą się do Buddy, jako do kogoś, kto poprzez hinduizm wyszedł z cyklu kolejnych reinkarnacji. I właśnie, modlą się DO niego. Buddyści nie modlą się do Buddy, którego przedstawia posąg. Posąg bowiem nie jest obrazem Boga, ale reprezentacją ich samych, cnót, które są w nich, ale nie zostały jeszcze wydobyte. A ma to nastąpić na drodze medytacji. Podobnie buddyści uznają cały panteon bogów hinduistycznych, ale nie jako bogów, których można o coś prosić (jak hinduiści), ale jako reprezentacje, symbole określonych cnót.

Bylakuppe powstało niecałe 50 lat temu. Kiedy je budowano, Dalajlama uważał, że nie ma potrzeby wznosić tak dużego sanktuarium, jednak jego założyciele twierdzili, że kiedyś okaże się ono za małe. I mieli rację.

 

  • Brama
  • Drzemka nie zaszkodzi
  • Flagi
  • Kolo kolowrotkow
  • Kolowrotki
  • Wnetrze swiatyni
  • Zlota swiatynia
  • Choragiewki
  • Spacer lub riksza
  • Wielkie figury

Wesoła podróż do Wayanad

Zostawiamy spokojne Bylakuppe, wracamy do Indii. Ruszamy do Wayanad. Najpierw docieramy do źródła chaosu – dworca w Mysore. Nasze autobusowe poszukiwania kończą się w czerwonym gracie do Mananthawadi. To jest pewien plus Indii i ich przeludnienia: nigdy nie trzeba czekać długo na autobus. Ludzi jest tak dużo i są na tyle mobilni, że autobusy odjeżdżać muszą co 20-30 minut, a i tak są pełne. Przemierzamy kolejne wioski, wszystkie podobne do siebie. Życie pcha się do drogi, małe sklepiki otwierają się na ulicę. Wypełnia się nasz autobus. My należymy do siedzących szczęśliwców, ale przejście między siedzeniami już pełne. W zasadzie bywa tak i w Polsce, gdy jeżdżę na trasie Warszawa – Busko, tyle że w Indiach ludzie są troszkę bardziej skompresowani i nie wyglądają na oburzonych tą sytuacją.

Najlepsze jest to, że przez ten tłum, o którym w Polsce powiedzielibyśmy "igły byś nie wcisnął" przeciska się dosyć okrągły kontroler- sprzedawca biletów. W końcu, gdyby nie docierał tam, gdzie zagęszczenie wynosi 5 Hindusów lub 2 Europejczyków na metr kwadratowy nie mógłby pracować na tej linii! Więc chodzi tak od osoby do osoby ze specjalną paletą do której ma przyczepione różnokolorowe bilety. Mówisz, że chcesz jechać np. do Kalpetty, a on na to wyciąga 3 niebieskie kartoniki, dwa żółte i jeden różowy. Podczas naszej najdłuższej podróży autobusowej, kilka dni później, każde z nas zebrało po kilkanaście takich kartoników! Musi on mieć poza tym niezłą pamięć do twarzy, bo nigdy nie przepuszcza nikomu, kto właśnie wsiadł.

Robi się ciemno, autobus trochę opustoszał. I wtedy kończy się droga. Tzn. taka w naszym rozumieniu, bo my jedziemy dalej i nawet nie zwalniamy. Kończy się asfalt, nie ma świateł, po obu stronach drogi las. Zygzakujemy, żeby ominąć co większe dziury, ale i tak raz po raz podskakujemy na siedzeniach pod sufit. Tubylcy śmieją się do nas lub z nas. Na przystanku kierowca mówi do nas „1 hours”. Wytrzymamy.

Czuje się jak wyjęty z wirówki. Ale zaraz jedziemy dalej, będzie przejeżdżał ostatni autobus do Kalpetty- naszego punktu docelowego. Nie ma już zbytnio miejsca, wskakujemy jednak. Wiszę z plecakiem na schodku autobusu, ktoś wciąga mnie do środka.

 

 

  • Bilet do kalpetty proszę

Jesteśmy w Kerali, w Wayanad Wildlife Sanctuary. Na przyrodę to czas! Udajemy się nad Pookote Lake, otoczony zielenią, pokryty miejscami dywanem nenufarów. Właściwie to takie miłe miejsce na niedzielne spacery, można przypłynąć się rowerem wodnym, pochodzić dookoła i popatrzeć na małpie harce. No, ale dzika dżungla to nie jest.

Bambusowy las

Nasz kolejny cel to wyspa Kuruva na rzece Kabani. Stoimy w oczekiwaniu na autobus. Pytam pewnego miłego pana, czy to dobre miejsce i czy jedzie tędy bus. On mówi, że tak i wskazuje drugą stronę ulicy. Tam też się ustawiamy. Przejeżdża jeden autobus, następny. Patrzę na pana, a on nic. Po kilku kolejnych autobusach, które tylko śmignęły nam przed nosami decydujemy się pójść do przodu. Trzysta metrów dalej,  za wzniesieniem – przystanek…

Jest już późno. Mam spore obawy, że na wyspę już za późno. Przesiadamy się w rikszę i jedziemy jeszcze długo. Dojeżdżamy przed 17. Wstęp do 16.30. Przechodzimy jednak przez rzekę poprzecinaną małymi spłachetkami ziemi. Bambusowe ogrodzenie nie jest zaporą nie do przejścia. Wchodzimy na wyspę i zagłębiamy się w bambusowy las. Bambusowy las jest świetny do przemierzania pieszo . To nie dżungla, gdzie trzeba torować sobie drogę przez zieloną ścianę lub kłębowisko krzaków. Tutaj między kępami gigantycznych bambusów jest  dużo wolnego miejsca do chodzenia. Ani widu strażnika, nie ma absolutnie nikogo. Słońce jest nisko, bambusy skrzypią jak stary, bajkowy las. Nad strumykiem pochylają się wielkie drzewa. Zerwał się trochę silniejszy wiatr i zaczął podnosić liście leżące na ziemi. Opuszczamy wyspę przed zmrokiem. Byliśmy całkiem sami.

T: To nie do końca prawda. Byliśmy wystarczająco sami, żebym się bała tego mruczącego, skrzypiącego lasu ale... ktoś tam był. W pewnym momencie zeszliśmy nad rzekę i nagle... to co wydawało się być górą liści, czy kory ożyło! Był to całkowicie wtopiony w tło człowiek, który sobie kucał nad rzeką, płucząc w niej coś. Trochę się przestraszyliśmy (ja na pewno) i uciekliśmy. Potem powiedziano nam, że w tym lesie żyje takie plemię, które wciąż prowadzi tradycyjny tryb życia i, między innymi, odmawia noszenia ubrań. Ten, którego spotkaliśmy, na szczęście, był ubrany.

W:Wcale się nie przestraszyłem tego kogoś!

Rezerwat Wayanad- słonie, jelenie i paw

Następny dzień pozwalamy zorganizować naszemu hotelowi. Jedziemy na całodniowy objazd jeepem z dwójką Francuzów – Sebastianem i Celine. Oboje rzucili pracę, żeby wyjechać. Są przed 30-stką, potem mogą się zdarzyć dzieci, rodzina. Więc kiedy, jeśli nie teraz? –mówią. Celine wybrała się na trzy miesiące do Indii, a Sebastian będzie kontynuował podróż- dookoła świata. To już druga osoba podróżująca dookoła świata, którą spotykamy w tym miesiącu.

W rezerwacie Wayanad, ze względu na zagrożenie pożarowe, nie możemy zrealizować mojego marzenia – całodziennej wycieczki pieszej. Wjeżdżamy do lasu jeepem. Las jest suchy, drzewa nagie, a na ziemi leżą zeschłe liście.

Na drodze trafiamy na dużą kupę. Sprawcą mógł być tylko słoń. Kupa jest świeża. Nasz przewodnik każe czekać, mogą być w zaroślach. Czekamy. Gdzieś w wysokich krzakach prześwieca szara plama. To czubek głowy słonia. Powoli, słoniowym tempem, wynurzają się z gęstwiny. Będą przechodzić przez drogę. Pojawiają się 2 duże osobniki, a między nimi słoniowe dziecko. Kolejny, młody, biegnie z rozwianymi uszami. I Słoń jeszcze. I słonik. I jeszcze jeden… W sumie pokaźne stadko. Znikają w zaroślach po drugiej stronie drogi. Wszystko trwa może dwie minuty, ale zostanie mi w pamięci na długo.

Nie udaje nam się spotkać tygrysa, musi wystarczyć odcisk jego łap na piasku. Ciekawe czy mają specjalne urządzenie do zostawiania śladów tygrysa, żeby ucieszyć turystów:)

Plantacje herbaty są piękne. Łagodne, zielone pagórki falują i wyglądają wręcz nierealnie. Gdzieniegdzie wystrzela w górę drzewo, owinięte pnącym się pieprzem. Między zielonymi krzaczkami wąskie ścieżki, którymi przechodzą zbieraczki listków. Wygląda to z daleka jak zielony plaster miodu.

Czarna kawa kwitnie na biało. Pieprz wspina się na drzewa, a jego owoce rosną w gronach jak porzeczki.

Zmywamy z siebie całodniową podróż w wodospadzie.

Gdy jemy kolację z Francuzami, na zewnątrz przemawia indyjski prawie – Hitler (sądząc po sposobie przemawiania). Krzyczy do mikrofonu, to dlatego, że już za 2 miesiące wybory. Gdy na miejsce przyjeżdża kandydat partii, tłum wpada w euforię, każdy chce go dotknąć, podać rękę. Jeśli jesteśmy już przy polityce, to należy powiedzieć, że Kerala jest stanem komunistycznym. Na każdym kroku widać sierpy i młoty, powiewają czerwone flagi.

Nowi znajomi i nowy rezerwat

Następnego dnia jedziemy jeszcze raz za miasto na plantacje herbaty. Gdy wracamy, zatrzymuje się samochód. Kierowca pyta czy nas podwieźć. Czemu nie, do miasta kawałek. Za kierownicą siedzi Shamsudeen – Hindus, obok niego Saif, turysta z Omanu. Jadą do rezerwatu, w końcu namawiają nas, byśmy jechali razem z nimi. Przemierzamy kilkadziesiąt kilometrów, zjeżdżamy z głównych dróg, wokół rozciągają się suche pola. Mijamy wioski: biedne domki na wysuszonych podwórkach, wysuszone krowy. W cieniu wielkich drzew przy drodze gdzieniegdzie sprzedawca kokosów. Czas stoi. Wydaje mi się, że ta wiejska bieda jest jakby spokojniejsza i pogodzona. Może dlatego, że nie widziała wiele poza biedą.

Przez drogę przeskakuje kot. Cztery susy, kilka sekund i znika po drogiej stronie szosy. Mówią, że to tiger. Ok, niech już się cieszą, że to tygrys. Ale to była pantera. Na pewno. Bo mniejsza i w plamki, a nie w pasy. W rezerwacie wypalają trawę przy drodze. Shamsudeen uspokaja: „It`s ok. This is a government fire”. Lubię ten angielski, kolorowy, niewymuszony, gdzie każdy dodaje coś od siebie i wszystko można wyrazić słowami „nice”, „happy” i „difficult”.

W rezerwacie widzimy tylko oswojone słonie. Powinny biegać wolne po lesie… Ale jesteśmy zadowoleni z tego dnia. Najbardziej chyba Shamsudeen, który nazywa Tusię swoją siostrą i zobowiązuje się zorganizować naszą podróż poślubną, oczywiście do Kerali.

T: Chciałam dodać, że nasz dobry kolega, a mój drogi brat- Shamsudeen od czasu naszego wyjazdu regularnie do mnie wydzwania. W odstępach około tygodniowych budzi mnie w nocy, lub wcześnie rano telefon. "Come to Kerala, your wedding, come to India!"

  • A tak robi sie cegly
  • Dzieciaki
  • Herbatka
  • Indyjski jelonek
  • Jezioro
  • Kwiat
  • Kwiaty
  • Malpia rodzina
  • Moja kukurydza
  • Ptak
  • Rodzenstwo
  • Szare jezioro
  • Szepczacy las
  • ściezka
  • Sniadanko
  • Wojtek
  • X marks the spot
  • Znajdz slonia
  • Znajoma slonica z malym
  • Złoty ranek
  • Czego tam szukasz?
  • Kocyk
  • Kolega tamtego jelenia
  • Tapeta windowsa
  • Na polu

Nocą opuszczamy Kalpettę i udajemy się do Alleppey, Wenecji Wschodu. Chyba każda strona świata ma swoją Wenecję, albo nawet kilka. (T: My np. mamy Wenecję w Cieszynie). Pozwalamy sobie na trzygodzinną drzemkę, po czym wypływamy na backwaters. Wsiadamy do łódki w jednym z miejskich kanałów. Płyniemy wzdłuż cmentarzyska starych łodzi. Z szerokiego kanału głównego wpływamy w coraz węższe. Mieszkańcy używają tu swoich łupinek tak jak my samochodów. Na obu brzegach toczy się życie: po lewej stronie brzuchaty pan mydli się pod pachami, po prawej Hinduska zanurzona w wodzie robi pranie. Jest spokojnie, czas jest płynny jak woda w kanałach.

Zatrzymujemy się na obiad. Nasz wioślarz, Badal (jak później się dowiedzieliśmy oznacza to w którymś z indyjskich języków "chmura"), ma w restauracji bonus. Gdy przywozi turystów dostaje ryż warzywami. Nie zjadłbym tej góry, którą ma na talerzu. A on pałaszuje wszystko i przynosi zaraz dokładkę – drugą górę ryżu. Częstujemy się piwem kokosowym. Wyrabiają je tu dziurawiąc kokosa, do którego doczepiają dzban. Mleko wylewa się do środka, później fermentuje. Udaję, że mi smakuje, po czym częstuję resztą wioślarza…

W gościnie u pana Chmury

Raz jeszcze wychodzimy na ląd, gdy Badal chce nam pokazać swój dom. W kanale obok zaparkowana jest jego wąska łódeczka. (T- naprawdę wąska, pomyślałabym, że jest to raczej przyczepka do transportowania kotów, albo małych dzieci, ale szczupli Hindusi spokojnie się w takie mieszczą). Podstawowym budulcem domku jest drewno, dach pokryty jest falistą blachą. Zostajemy ugoszczeni herbatą w salonie – małym pomieszczeniu ze stolikiem i plastikowymi krzesłami. Obok mieści się sypialnia z jednym łóżkiem, a dalej jakby doczepiona do całej tej konstrukcji malutka kuchnia. Badal ma jedną córkę, która pokazuje nam zdjęcia zrobione przez takich jak my przyjezdnych, którzy oglądali ich domek. Przechowuje je niczym relikwie. Żona wydaje się nieco speszona, najchętniej chowa się za kotarą. Potem dziewczynka śpiewa nam jakąś piosenkę. Czuję się nieco niezręcznie siedząc w tym plastikowym tronie…

Usmiechnięta twarz Kerali

Przed zmrokiem, gdy już wracamy w kierunku Alleppey, zrównuje się z nami druga łódka. Wiosłuje właściciel łódki, także tej, którą płyniemy my. Młody chłopak, gadatliwy i wesoły opowiada o sobie. Mówi, że ma w życiu szczęście. Gdy był mały, marzył by mieć rower. Dziś ma kilka rowerów. I kilka łódek. Życie jest dobre, mówi. I nuci Boba Marleya.

Następnego dnia planowaliśmy się udać do Ananthapuram, do aśramu, w którym Amma (czyli Mama), guru tamtejszej społeczności, urządza nocne sesje przytulania. Głosi bowiem, że przytulanie jest lekarstwem na całe zło tego świata. Niestety, w czasie gdy my chcieliśmy ją odwiedzić, Amma odwiedzała Nowy Jork. Dzień wolny wypełniliśmy więc plażą. Leniwa niedziela upłynęła nam na wąskim pasie piasku obmywanym przez cieplutkie Morze Arabskie.

T: W biurze turystycznym, gdzie dowiadywaliśmy się o Ammę spotkaliśmy nietypowego turystę. Opalona twarz, typowy miejscowy strój- koszula i długa spódnica, korale, kropka na czole. Ale twarz europejska. Francuz. Bardzo lubi jednak Indie i często tu bywa- był też u Ammy i mówi, że było wspaniale. Wspaniale czuje się też człowiek w takiej wygodnej spódnicy- szkoda, że w Europie się takich nie nosi. Kerala w ogóle sprzyja tego typu pozytywnym wynurzeniom obcych ludzi.

  • Tak podrozuja biedniejsi
  • Autostrada
  • Banany
  • Byt okresla swiadomosc
  • Corka naszego wioslarza
  • Kochanie  ide na ryby przed dom
  • Przyjemna
  • Rodzina wioslarza
  • Tak podrozuja bogacze
  • Taksowka

Ostatni punkt na naszej trasie to Cochin. Miasto nakładających się wpływów arabskich, holenderskich, portugalskich, hinduskich, a nawet żydowskich. Tu zmarł Vasco da Gama. Dopływamy tu promem z Ernakulam i lądujemy tuż obok słynnych chińskich sieci rybackich, stanowiących symbol miasta. Spodziewałem się zobaczyć sceny porównywalne z biblijnym połowem: sieci wypełnione szamocącymi się rybami. Tymczasem wielkie drewniane konstrukcje, podnoszone i opuszczane siłą mięśni wyławiały zwykle kilka małych rybek, mniej więcej po jednej na głowę każdego zaangażowanego w połów.

T: Kochi to przepiękne miasto-dosyć czyste, kolorowe, słoneczne i jakby... senne. Zwiedzamy synagogę, dzielnicę żydowską, kościoły wyglądające jak europejskie (w jednym z nich nawet był Jan Paweł II), sklepiki z przyprawami, z jedwabiami, z duperelami. W jednej z tutejszych knajpek, bardzo europejskiej przyznam, (ale po miesiącu zaczynałam już za tym tęsknić) zjadam ciastko o wiele mówiącej nazwie "death by chocolate". Szczera prawda- słodka to smierć. Całe miasto rozpływa się w takiej słodyczy i odurzeniu. 

W: Przed wieczorem przekraczamy jeden z małych kanalików, stanowiący nieoficjalną granicę między starym portem, turystyczną dzielnicą Cochinu a zwykłą częścią mieszkalną. Wzdłuż kanału ciągną się kolorowe domki. Ich mieszkańcy uśmiechają się i czasem upominają się o zdjęcia. Chłopiec stojący na progu swego domu zaprasza nas do środka. Nie ma może wewnątrz wielkich przestrzeni, ale jest czysto i miło. Razem z trójką rodzeństwa wychodzimy na taras na dachu budynku. Pijemy obowiązkowo herbatę. Każdy chce mieć zdjęcie w Tusi okularach. Z dołu machają nam sąsiedzi, wszyscy uśmiechnięci. Odzyskujemy wiarę w ludzi;)

T: Noc spędzamy u naszego ostatniego hinduskiego gospodarza-Jaya, który jest architektem. To nietypowy Hindus- jest ateistą, ma bardzo nowoczesne i liberalne poglądy. Jego żona bardzo się cieszy, że ma gości z Polski- studiowała na Ukrainie medycynę i lubi nasze strony. Zamienia z Wojtkiem kilka zdań po rosyjsku. Idziemy na ostatnią indyjską kolację, którą zjadamy- a jakże- rękoma. 

Następnego dnia jeszcze oglądamy Cochin, kupujemy pamiątki. Nie mogę namówić Wojtka, żeby kupił sobie indyjską spódniczkę. Wieczorem mamy samolot do Bombaju. Rozdajemy nasze ostatnie polskie pamiątki- magnesy z wycinankami kurpiowskimi. 

W: Nie wiem czy mam odpowiednie nogi do noszenia spódniczki...

T: Masz bardzo zgrabne nogi- świetnie byś się prezentował!

 
  • Ambasador
  • Chińskie sieci
  • Chłopcy co wyszli na polow
  • Chlopcy z ferajny
  • Gama
  • Kobra
  • Koza komunistka
  • Na plażę
  • Na progu
  • Sjesta
  • Spokój
  • Stanie synchroniczne
  • W drodze do synagogi
  • W drodze
  • W rikszy
  • Widzialam orła cień...
  • Wózek
  • Znajoma rodzina

Jadąc przez uśpiony Bombaj widzimy wiele osób śpiących na ulicy- ogólnie miasto sprawia raczej przygnębiające wrażenie po wesołej Kerali. Rano żebracy i sprzedawcy tego-i-owego dobijają się do okien naszej taksówki. Rozdajemy ostatni bakszisz i...

 

Żegnajcie Indie

a raczej...

Do zobaczenia!

  • Zegnajcie indie

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. gruppo_kual
    gruppo_kual (14.08.2009 19:24)
    jeszcze raz - moja pochwala i "thumbs up"!
  2. gilewicz4
    gilewicz4 (23.06.2009 19:39)
    Świetna podróż i fantastyczne zdjęcia. Niesamowite kolory kuszą bardzo:)
  3. milanello80
    milanello80 (20.06.2009 15:57)
    Świetna relacja. Plus jak najbardziej zasłużony. Szczególnie z uwagi na wzmiankę o moim Cieszynie :) Oglądałem niedawno oskarowego "Slumdoga", sceny z niego wprost stawiające rzadki włos na głowie dębem. Zazdroszczę podobnych widoków w trakcie wyprawy. Indie są niesamowicie ciekawym miejscem, w dodatku z uwagi na tę odmienność i różnorodność kulturową bardzo zdumiewającym widza. Coś ostatnio w ogóle są u mnie na tapecie. Nie tak dawno przeczytałem reportaże Mroziewicza i wielce się tymi Indiami zaintrygowałem. Niewątpliwie kiedyś tam się wybiorę :)
  4. tusiaiwojtek
    tusiaiwojtek (16.06.2009 16:22)
    Nie tylko na ludzi ale i na ekonomię. Kerala jest najbogatszym stanem i mającym najniższy stopień analfabetyzmu.
  5. zfiesz
    zfiesz (16.06.2009 14:02)
    dla mnie bomba! jak pisałem u sagnes - wschód to nie moja bajka i poza relacjami raczej mnie nie wciąga. wasza jest świetna!

    i jedna sprawa... komunistyczna kerala... widzicie jak ideologia dobrze wpływa na ludzi?:-)
  6. city_hopper
    city_hopper (16.06.2009 9:39)
    Bardzo fajna relacja. Podoba mi się też Wasz dwugłos ;-) Pozdrawiam