2008-07-07

Podróż Małżeńska podróż z kwiatkiem w tle

Opisywane miejsca: Amsterdam
Typ: Blog z podróży
Od jakichś trzydziestu minut czuję się bardzo nieswojo. Wielgachne krople potu spływają po moich plecach i generalnie nie jest do śmiechu. Od lat borykam się z drobną na pierwszy rzut oka, lecz bardzo wredną przypadłością, która daje o sobie znać w najbardziej nieodpowiednich momentach... Klaustrofobia - bo tak ta dama ma na imię, ma zdecydowanie zbyt duży wpływ na moje życie. Coś trzeba z tym zrobić ! Tylko co ? Nie pierwszy raz lecę samolotem, lecz zawsze jest tak samo... Zamiast cieszyć się, jak inni współpasażerowie, z powietrznej przygody, przerażona czekam tylko chwili, gdy samolot wyląduje. Dziś jeszcze doszła burza ! Pięknie ! Ciemne niebo rozświetla co chwila feeria barw od białej, przez żółtą, aż do ognistej pomarańczy. Gdyby zbadał mnie teraz jakiś medyk, myślę że werdykt byłby jeden  - ostry stan przedzawałowy.
A propos pomarańczy... Z jakim krajem kojarzy się Wam ten piękny kolor ? Brawo !!! Celem mojej podróży jest Holandia. Podobno tak mała i płaska, że jak się stanie na krześle na jednym jej krańcu, to z łatwością można zobaczyć jej drugi "brzeg". Będziemy dziś lądować w Amsterdamie, tam nocleg, a rano łapiemy jakiś autobus (mój mąż żartował, że jak nie będzie autobusu, to możemy wypożyczyć rowery) i jedziemy do Aalsmeer.

A wszystko, jak to zwykle u nas, było "na wariata". Piotr (mój mąż) przedwczoraj wieczorem oznajmił, że każdy szanujący się biznesmen musi się rozwijać. A że my od lat prowadzimy "kwiatowy biznes", to musimy płynąć z trendem i najlepiej by było, gdybyśmy pojechali do Holandii, konkretnie właśnie do Aalsmeer, na giełdę kwiatów.

Jako że z natury jestem małym leniuszkiem (a co, nie można ? ;-) ) i miałam inne plany (basen, sauna, spa), powiedziałam mu, że tym razem nie jest mi z nim jakoś po drodze, i niech sam sobie leci do tych swoich holenderskich "badylarzy". O dziwo, nawet nie protestował. Mimochodem dodał jedynie, że jeśli tak, to dobrze, on pojedzie sam, tylko nie zapomni wstąpić w Amsterdamie do kilku coffee-shop`ów, no i że chyba aktywnie zapozna się z ofertą Dzielnicy Czerwonych Latarni.... O co mu chodzi z tymi latarniami ? Wiedziona złym przeczuciem odpaliłam neta i wklepałam hasło... To, co naczytałam się o tej ciekawej z męskiego punktu widzenia dzielnicy, podniosło mi ciśnienie do górnego poziomu stanów bardzo wysokich i nie muszę chyba dodawać, że najpierw wałek do ciasta, a później i gołe ręce poszły w ruch... Niech chłop wie, że nie lubię takich głupich żartów !

Rada, nie rada, spakowałam kilka najpotrzebniejszych rzeczy i wyruszyliśmy w drogę. No i teraz z własnej woli muszę przechodzić te lotnicze katusze:-(

Na szczęście piloci sprawnie omijają niespokojne fragmenty nieba, a szczęśliwe lądowanie i wydostanie się ze skrzydlatej pułapki wyraźnie poprawia mi humor. 

Czas poszukać jakiegoś noclegu. Idziemy do punktu informacji turystycznej. Dobrze, że w szkole pilnie uczyłam się angielskiego. Teraz mogę zapytać o jakieś w miarę przystępny hotelowy pokój. A mąż stoi z boku, nic nie mówi, tylko słucha. Tak to jest, jak od najmłodszych lat człowiek skupia się na zarabianiu pieniędzy. Nauka idzie w las i gdyby nie wykształcona żona ( to o mnie :-) ) to zginąłby biedaczyna w wielkim świecie. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że z roli męża i ojca wywiązuje się wzorowo, więc niech mu tam....
Zaopatrzeni w niezbędne informacje (plus plan miasta i hotelowe foldery) ruszamy w drogę. Nie mam głowy do tego, by wypytywać tubylców o jakieś połączenia autobusowe. Szybko bieżemy taksówkę sprzed budynku lotniczego portu i nie bacząc na cenę prosimy o podwiezienie pod Hotel Filozofów. Majowe, wieczorne podmuchy wiatru, szczególnie tu, w portowym mieście, są mocno odczuwalne. Dobrze, że to nie Łódź i na ulicach nie ma korków. Sprawnie przemykamy rozświetlonymi ulicami i już po paru minutach wysiadamy z samochodu. Usłużny kierowca przenosi nasze walizki do hotelowego holu. Zbyt sowity, moim zdaniem, napiwek wpada do jego kieszeni. Cóż, mój mężuś zawsze był utracjuszem...
Sam hotel sprawia miłe wrażenie. Dziewiętnastowieczna kamienica w okolicach Vondelparku jest bardzo zadbana. Ciekawostką jest, że zgodnie z nazwą każdemu hotelowemu pokoikowi "patronuje" inny filozof, a wystrój wnętrz odpowiada ich poglądom. Za niebanalność jednak trzeba płacić. Niestety, spodziewałam się tego. I choć to tylko "trzy gwiazdki", ceny noclegu zwalają z nóg. Zła jestem. Już bym miała za to ze trzy kiecki... Jestem jednak zbyt zmęczona, by robic Piotrowi wymówki. Jutro mu się dostanie ;-)...
Ranek wita nas słoneczną pogodą i iście letnią temperaturą. Piotr dostał już "tulipanowej gorączki". Od rana opowiada tylko, czegóż też on nie kupi i na czym to nie będzie zbijał fortuny. Ja staram się delektować pięknem miasta. Ach, marzy mi się kawa w jakiejś przytulnej knajpce. Jednak nie ma na to czasu. o 9.00 zaczyna się handel w Aalsmeer, a my musimy się jeszcze tam dostać. To tylko 20 kilometrów od Amsterdamu, ale połączeń nie ma zbyt wiele.
Gdy mamy już wsiadać do autobusu, zaczyna się poranny  szczyt komunikacyjny. Do naszych uszu co chwilę dobiega dźwięk... nie nie, nie klaksonów, tylko... dzwonków. Rower to nieodłączny atrybut każdego Holendra. Dosłownie szaleństwo jakieś. Starzy, młodzi, w garniturach czy w dresach, każdy pedałuje przed siebie. Piękne !! Jak wrócę do domu, też spróbuję reanimować swojego starego, wysłużonego "górala".
Szklany amfiteatr w Aalsmeer wypełniony jest fanami kwiatów i ich skarbami. Jeszcze czegoś takiego nie widziałam. Tysiące, czy wręcz miliony kwiatów ułożonych w piękne dywany zachwycają tęczą kolorów i mocą zapachów. Aż kręci się w głowie. Doświadczeni handlarze na każdym stoisku dobijają targów, a "turyści" przechadzają się i podziwiają. Piotr, korzystając z mojej pomocy, nawiązuje kontakty z hodowcami i umawia się na dostawę próbnych kwiatowych cebulek. Oczy lśnią mu przy tym jak małemu dziecku na widok upragnionej zabawki. Jest taki zapalony w tej swojej pasji, że myślę, że mu się powiedzie... Pewnie marzy, by przeprowadzić się do Holandii na zawsze. Byłby w swoim żywiole.

Południe już za pasem i lekki głód zaczyna mnie ssać w brzuszku. Mąż chce chyba mi się przypodobać, bo zaprasza na obiad do restauracji. Wykwintnie ubrani kelnerzy żwawo uwijają się przy gościach. Na przystawkę, choć o nią nie prosiliśmy, wjeżdża na stół imponujących rozmiarów deska serów. Muszę spróbować tego o zielonym kolorze... Mhmmm... nawet, nawet, choć trochę zalatuje stęchłą piwnicą. Widać nie jestem smakoszem (smakoszką?) :-). Z dań głównych wybieram rode kool op z`n Twents. Ta nazwa zupełnie mi nic nie mówi... No i wpadka :-(  Liczyłam na jakieś mięsko, a dostałam... modrą kapustę. Fakt, że była super, ale głodu nie zaspokoiła. Więc może jakaś zupka ? Erwtensoep. Brzmi obiecująco... Zupa  z groszku jest wyśmienita i w niczym nie przypomina polskiej grochówki. Pycha ! Nie mam już sił na deser więc Piotr pochłania dwie porcje . Ale głodomór !

No, poeksperymentowaliśmy trochę z holenderską kuchnią, czas ruszać dalej. 

Mijamy amsterdamskie muzea. Trochę mi smutno, że z braku czasu nie możemy do nich wejść. Zasiedzieliśmy się zbyt długo na kwiatowym targu i z kontemplowania sztuki nici. Przystajemy tylko na chwilę nad jednym z kanałów. Białe stateczki dostojnie suną w dal. Piotr łapie mnie za rękę. Romantyk. Lubię te chwile, są tylko nasze. Czuję się teraz, jak dziewiętnaście lat temu, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz. Od tamtej pory dużo razem przeszliśmy i kto wie, cóż jeszcze nas czeka.
Telefon od córki z Polski przywraca mnie do rzeczywistości. Przypomina nam o Igorze (najmłodszy syn). No tak, jeszcze jakiś prezent dla pięciolatka. Cóż mu kupić ? Może ten wiatrak na baterie ? Zabawka fajna, a i nam będzie przypominać ten magiczny dzień w Holandii. Chociaż cena nie jest niska, biorę go. Radość dziecka jest bezcenna.

Szybki powrót do hotelu, krótka toaleta i odpoczynek i już o 21.00 jesteśmy na lotnisku. Musicie przyznać, że tempo jest trochę zwariowane. Najważniejsze, że załatwiliśmy wszystko a przy okazji udało się jeszcze pooddychać trochę amsterdamskim powietrzem.

Odprawa celna mija bez przygód. Cholera, przede mną znów walka ze "skrzydlatą pułapką"... Albo mi się wydaje, albo Piotr ma lekko kpiący wyraz twarzy... A jeszcze przed paroma godzinami był taki czuły... Łajdak, po prostu łajdak !!! 

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

mlodszababunia17

mlodszababunia17

Urszula Wienckowska
Punkty: 230