Podróż Sardynia, tam i z powrotem (ciąg dalszy nastąpi)
Dzień przed wylotem z berlińskiego lotniska Schönefeld, całe miasto
pokryła gruba warstwa białego puchu. W trakcie wieczornego spaceru, ulice
dzielnicy Kreuzberg skrzą się w blasku ulicznych latarni. Minęła północ. Do
wylotu pozostało niecałe trzynaście godzin.
Przy schodzeniu do lądowania, spomiędzy chmur wyłania się usiane skalistymi wysepkami wybrzeże Sardynii.
Pierwsze wrażenie po wyjściu z lotniska: jasno, ciepło, cicho. Za oknami autobusu jadącego do centrum przewijają się śródziemnomorskie obrazy: agawy, palmy, lazurowe zatoczki. Olbia jest tylko przystankiem w drodze do Sassari, więc wizyta w tym miejscu ma wiele z impresji. Znalezienie sklepu spożywczego okazało się nie lada wyzwaniem. Otaczająca rzeczywistość najeżona jest butikami i restauracjami.
Mijany na ulicy muzyk grający na trąbce mówi coś po włosku.
-Sono Polaco. Non capisco - odpowiadam. Ten wyraźnie się ożywia i mocno łamaną angielszczyzną zaczyna opowiadać, jak przez trzy lata grał na ulicach Katowic. Chwila rozmowy, uściski i życzenia powodzenia okraszone szczerym uśmiechem i wonią lokalnych trunków. Droga wiedzie ku przystani z oczekującymi na rozpoczęcie sezonu żaglówkami i motorówkami. Po niebie przetaczają się grafitowe chmury, zza których wyłania się błękit nieba. Pusto.
Rozmiary tego kurortu pozwalają dotrzeć na dworzec kolejowy w zaledwie kilka chwil. Dworcowy zegar mimo upływającego czasu niezmiennie wskazuje 7:05. Na kilkanaście minut przed zaplanowanym odjazdem pojawia się spalinowóz, który zmierza do Sassari, drugiego co do wielkości miasta włoskiej wyspy. Kupiony bilet kasuję w stojącym na peronie automacie. Zawitam w to miejsce ponownie za 21 dni, pod koniec podróży po Sardynii.