Tekst: Katarzyna i Paweł Ziemniccy

Zdjęcia: Katarzyna i Paweł Ziemniccy, SHUTTERSTOCK

 

Serce na mongolskim stepie stracisz przynajmniej raz, a głowę w każdym barze, gdy spróbujesz wódki Chinggis.

 

Pierwszy wstrząs przeżywasz, patrząc na Mongolię z okna samolotu. Pod tobą, jak okiem sięgnąć, szarozielony dywan stepu poprzecinany wzgórzami. Drugi, jeszcze mocniejszy, masz zapewniony po wyjściu z lotniska w Ułan Bator. Jak to możliwe, że taki piękny kraj ma tak paskudną stolicę? Ułan Bator (mong. Czerwony Bohater) wygląda jak gigantyczny sklep "Wszystko za 5 zł". Choć ostatnio buduje się tu dużo i nowocześnie, ciągle straszą zaniedbane ulice, odrapane bary, przeszkadza hałas i kurz. Połowa lipca wita turystów 30-stopniowym upałem, ale wydaje się, że jest przynajmniej 10 stopni więcej.

Szybko dostajesz pierwszą lekcję. Na jezdni obowiązuje zasada - kto pierwszy, ten lepszy. Na chodniku także nie trać czujności. Uważaj na kieszonkowców i patrz pod nogi, bo o pokrywach studzienek kanalizacyjnych dawno tu nikt nie słyszał.

Na zwiedzenie Ułan Bator wystarczą trzy dni. Tajemnicze skośnookie piękności, spotkania oko w oko z niedźwiedziem, kołujące nad obozem orły i szamani, którzy wywróżą ci przyszłość, czekają w stepie.

My w stolicy zabawiliśmy dłużej, bo braliśmy tu ślub. Mieliśmy sentymentalne powody. Jeden dziadek brał udział w wyprawie w góry Ałtaju, drugi, wybitny ekspert od skór, pracował kilka lat w Mongolii jako attaché handlowy.

 

W Ułan Bator nie sposób ominąć centralnie położonego placu Suche Batora, przywódcy rewolucji w 1921 r., która obaliła ustrój feudalny i zrobiła z Mongolii sterowane przez Rosję państwo komunistyczne. Trzeba obejrzeć zespół pałacowy bogdo gegena (główny lama Mongolii) i klasztor Gandan z ogromną kopią, skradzionej przez Rosjan, 25-metrowej pozłacanej figury Buddy. Warto też zwiedzić wzgórze Zaisan z mozaikami przedstawiającymi socjalistycznych bohaterów i dwa muzea: Historii Naturalnej - z potężnymi szkieletami dinozaurów, i Historyczne, gdzie jedną z sal przeznaczono na hołd mongolskiemu kosmonaucie. Mongołowie prowadzą życie na ulicy, możemy więc tu zrobić zakupy (buty, ubrania, warzywa i owoce), napić się kumysu lub kwasu chlebowego prosto z beczki, zważyć na elektronicznej wadze, a także zadzwonić z ruchomej budki telefonicznej - w tej roli występuje facet krążący po ulicy z przenośnym aparatem zaopatrzonym w antenkę.

A potem warto jak najszybciej uciec w step. Czym? Przez Mongolię przebiegają tylko dwie nitki torów kolejowych, najlepiej więc zdać się na miejscowe biura podróży i wykupić wycieczkę autobusem.

 

Tu czas na lekcję drugą. Jeśli zawczasu nie poprosisz o rozmowę z "anglojęzycznym" przewodnikiem i nie sprawdzisz jego umiejętności, w stepie się okaże, że po angielsku to on - owszem - mówi, ale kilka słów. Nasz przewodnik oprócz podstawowych rzeczowników opanował komunikat: "I like Harry Potter", i pytanie: "Are you tired?". Bardziej pojętny okazał się kierowca. Gdy po drodze musieliśmy mu przekazać prośbę współpasażerki, aby przejechał na drugą stronę rzeki, pokazaliśmy most, mówiąc: "Ona skazała, żeby ty na bridż, a potem, no, wiesz!". Zrozumiał.

Ceny wycieczek zależą od standardu. Luksusowe, samolotem i z noclegami w hotelach, kosztują kilka tysięcy dolarów. Trochę tańsze jest wynajęcie klimatyzowanego jeepa z kierowcą i nocowanie w turystycznych jurtach, ale to tak, jakby Tatry poznawać z piwnego ogródka na Krupówkach.

 

Decydujemy się na spartańską wersję - busa, przypadkowe towarzystwo i noclegi w namiotach. Na 13-dniową podróż wydajemy na dwie osoby tylko 520 dol. Wybieramy trasę na daleką północ, nad liczące 120 km długości jezioro Chubsuguł, gdzie żyją szamani i hodowcy reniferów, a temperatura zimą spada nawet do -50 stopni. Woda w jeziorze podobno jest przejrzysta na 24 m. Po drodze zahaczymy m.in. o pustynię Gobi i pierwszą stolicę Mongolii - Karakorum.

Ekipa naszego busa to: starsza pani Tuja (Zorza), która wychowała się na północy, jej syn Bolorcogt (Kryształ), nasza znajoma Altancicig (Złoty Kwiat), kierowca, którego imię jest skrzyżowaniem słów: czwartek i tybetańska książka (Purewdorg), przewodnik Bawuu (z tybetańskiego: Bohater) i kucharka Seinzaja, która tłumaczy nam, że jej imię znaczy tyle, co angielskie "good luck!".

Gdy tylko wyjeżdżamy za rogatki miasta, myślimy o Franku, Niemcu, którego poznaliśmy w samolocie. Jak, do licha, przemierza ten kraj motorem?! Kilka piaszczystych dróg i zero znaków! Żadnych charakterystycznych punktów, domów, a nawet ludzi.  Warsztaty samochodowe? Raz na sto kilometrów.

 

Pakujemy się do busa. Z trudem pokonujemy płytkie rzeki i strome górskie podjazdy. Grzęźniemy w błocie, niebezpiecznie kolebiemy się nad stromiznami. Na każdym postoju kierowca wczołguje się pod auto i ogląda amortyzatory. Wymienia je co dwa dni. Podziwiamy kołujące w powietrzu orły i rozmawiamy o Czyngis-chanie. Ten wybitny wódz naprawdę miał na imię Temudżyn, urodził się około 1160 r. na terenie obecnej Rosji. Dzięki mądrej, konsekwentnej polityce i bezlitosnemu traktowaniu wrogów stworzył imperium mongolskie, które w XIII w. rozciągało się od Azji Środkowej po Bliski Wschód. Mongołowie są z niego bardzo dumni. Pomnik Czyngis-chana zdobi parlament w Ułan Bator, wizerunek władcy gości zaś na pocztówkach, banknotach i koszulkach.

Pierwszy postój i pierwszy zachwyt. Jesteśmy na pustyni Gobi. Ta druga co do wielkości pustynia świata jest zarazem gigantycznym cmentarzyskiem dinozaurów. Jest fantastycznie ukształtowana, miejscami piaszczysta, miejscami trawiasta i kamienista (Mongołowie wyróżniają ponad 30 rodzajów pustyni). Wieczorem rozbijamy namioty nad rzeką Orhon, niedaleko Karakorum. Przed nami obrazek jak z filmu "Władca Pierścieni". W tym roku Mongolię nawiedziły wyjątkowo obfite deszcze, step czaruje więc obfitością traw, ziół i kwiatów. Co rusz wyskakują z nich wielkie na pół dłoni świerszcze i gryzonie przypominające myszy, które dają się karmić z ręki.

Na wzgórzu niedaleko miasta oglądamy ogromną mozaikę przedstawiająca podboje Czyngis-chana. Samo Karakorum  rozczarowuje. Domy przypominają szopy, po ulicy włóczy się maciora z młodymi, każde obejście ogrodzone jest szarym płotem z desek. Trudno sobie wyobrazić, jak to miasto wyglądało przed wiekami, kiedy zdobiła je fontanna ze srebra, tryskająca na cztery strony świata miodem, winem, piwem ryżowym i kobylim mlekiem.

 

Przerwa na obiad. Kucharka wyciąga butlę z gazem i dwupalnikową maszynkę Hitachi. Wrzuca do garnka cebulę, kapustę i baraninę. To, co dostajemy w miseczkach, będziemy jeść przez kolejne dni. Baranina trafia na nasz otwierany z walizki stół nawet trzy razy dziennie. Gotowana, pieczona, smażona, w zupie, pierogach, z kluskami, ryżem, mlekiem lub herbatą. Nam najbardziej smakują husziuury (duże pierogi z baraniną lub wołowiną smażone na głębokim oleju) i buuzy, pierożki z cebulą i mięsem. Do tego posolona zielona herbata z łojem lub orzeźwiające sfermentowane kobyle mleko. Zanim jednak wypijesz czarkę tego drugiego specjału, rozejrzyj się za toaletą. Lepiej siedzieć niedaleko.

Wieczorna kąpiel, oczywiście, w rzece. Możesz mówić o szczęściu, jeśli po twojej lewej stronie nie kąpią się konie, a po prawej kierowca nie myje ciężarówki. Czasem przy większych obozowiskach stoją drewniane latryny, ale roje much radzą je omijać szerokim łukiem. Wolimy iść w step, narażając się na zdziwione spojrzenia tubylców. My z kolei patrzymy z niedowierzaniem, jak w pobliskim mieście pacjenci, odziani w piżamy, wychodzą ze szpitala na dwór, żeby załatwiać się w pobliskiej sławojce.

 

Zasypiamy pod rozgwieżdżonym niebem, słuchając rżenia koni. Rano zaglądają nam do namiotu owce i kozy.  - W stadzie najlepiej mieć wszystkiego po trochu: kozy, owce, konie, wielbłądy, a na północy dodatkowo jaki - tłumaczy nam żona pasterza, którą podwozimy do miasta. Przeciętne stado liczy 300 sztuk, bogate trzy razy więcej. Pasterze przeprowadzają się z nim w poszukiwaniu lepszych pastwisk przynajmniej cztery razy w roku. Za studia jednego pasterskiego dziecka płaci państwo, dla pozostałych są korzystne kredyty.

 

Gdy ożeni się pasterski syn, jego rodzice postawią jurtę, a rodzice żony dadzą wszystko, co potrzeba do wspólnego życia. Łącznie z anteną satelitarną i baterią słoneczną, żeby mogli oglądać ulubione programy.

 

Nazajutrz dojeżdżamy do Erdenzuu, które do czasów komunizmu było centrum mongolskiego buddyzmu. Komuniści zniszczyli ponad 700 klasztorów, wiele zabytków sakralnych zginęło więc bezpowrotnie. W Erdenzuu można jednak obejrzeć klasztor budowany od XVI w. Przewodniczka poleca obejrzeć odkopane niedaleko dwa kamienne żółwie i tłumaczy inne zoologiczne zawiłości: - W naszej kulturze mamy cztery silne zwierzęta. To smok, lew, słoń i feniks. Ważny jest też paw, bo według wierzeń zjada truciznę. A im więcej jej zje, tym piękniejszy. Dlatego w wielu domach spotkacie w wazonach pióra tych ptaków - mówi przewodniczka.

 

Zwierzęta i wierzenia - oto, do czego przywiązany jest Mongoł. Każda górka, większe drzewo, a jak tych brakuje, to kopce kamieni ozdabiane są kawałkami niebieskich szmatek. A pod nimi - cukierki, ciastka, drobne banknoty, które mają zapewnić pomyślność. Mongołowie wierzą też w miejsca, które leczą. Kilka dni później jesteśmy przy magicznej skale Tajhar Cziolto. Pod nią, wśród końskich odchodów, trzeba znaleźć kamyk, wyszeptać do niego życzenie i przerzucić przez skałę. Kierowca jedzie dalej, dopiero gdy wszyscy to zrobią,. Zatrzymuje się przy kolejnym magicznym miejscu - drzewie o stu gałęziach. Darmową stołówkę mają ptaki i gryzonie. Ludzie położyli tu ciastka, cukierki, kanapki, a także karty do gry, banknoty. Wszystko, co można zostawić, aby przyniosło szczęście. Przejeżdżamy przez drewniany, dziurawy most i już jesteśmy nad jeziorem Cagaanuur.

 

 Cały tekst przeczytacie w serwisieLogo24 >>>

  • Mongolia
  • Ułan Bator
  • Mongolia - w stepie
  • Mongolia
  • Mongolia - w stepie
  • Mongolia - w stepie
  • Mongolia - w stepie
  • Mongolia - w stepie
  • Mongolia

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż