2007-06-02 - 2007-06-21

Podróż The American Dream

Typ: Blog z podróży

Opis: American Dream - czyli przygody Joasi w Ameryce

Dla zupełnie niewtajemniczonych kilka słów wyjaśnienia: kto, gdzie, kiedy i po co?
Kto - ja, Joasia we własnej osobie oraz 10 innych osób z różnych krajów Unii Europejskiej i nie tylko;
Gdzie - Stany Zjednoczone Ameryki Północnej;
Kiedy - czerwiec 2007 roku;
Po co - Kurs "Biotechnologia i bezpieczeństwo żywności na zaproszenie Departamentu Stanu USA.

Właśnie wróciłam z 3 godzinnej wycieczki po Waszyngtonie i jestem okropnie zawiedziona. Po pierwsze – leje jak z cebra, fotografować więc trudno. Po drugie – Waszyngton nie przypomina amerykańskich miast, które zwykliśmy oglądać w telewizji. Jest mały, ma niskie budynki i w ogóle nie widać ludzi (co prawda jest niedziela i Kongres ma wakacje). Po trzecie – wszystkie słynne budynki, czyli np. Biały Dom, Kapitol są mniejsze niż w telewizji. Okropnie zmokłam, przez deszcz zdjęcia są fatalne, a na dodatek pilot mówił po angielsku, czyli amerykańsku. Ale nie będę się załamywać, wyschnę trochę i pójdę zwiedzać na własną rękę.

Ale od początku. Podróż przebiegła nad wyraz dobrze. Bez kłopotów przesiadłam się we Frankfurcie, samolot mi nie uciekł i nie spadł. Jeść dawali, z piciem gorzej, trzeba było prosić, co było ciut kłopotliwe. Na lotnisku traktują pasażerów jak dzieci, ustawiają w kolejce, prowadzą za rękę do odpowiedniego stanowiska, tylko ostatnia ofiara mogłaby coś zrobić źle, ale i takie się trafiały. Immigration officer nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem, kazał odcisnąć palce i życzył przyjemnego pobytu. Za to celniczka koniecznie chciała wiedzieć, czy nie przywiozłam ze sobą kiełbasy. Co prawda, nie przyszło mi to do głowy, ale może trzeba było…

Hotel wygląda, jakby był sprzed wojny secesyjnej, ale ma wszystko co trzeba i jeszcze kilka rzeczy w ogóle nie potrzebnych, np. kuchenkę mikrofalową. Ale jest żelazko i suszarka do włosów, a łóżko tak wielkie, że muszę siebie szukać. I oczywiście darmowy Internet – alleluja! Jutro zaczynamy zajęcia i nie będzie czasu na głupoty, czyli zwiedzanie, bo spotkania zaplanowane są od rana do wieczora. W sobotę jedziemy do Dallas, samolotem jak mniemam. A potem do innych miast, ale o tym później.

  • Kapitol

Wczoraj mimo ulewnego deszczu postanowiłam sama podbić Waszyngton i zwiedzić go jeszcze raz, pokonując poranną trasę tym razem pieszo. Postanowienie było trochę na wyrost, bo trasa dłuuuuuga, więc go zmodyfikowałam i do hotelu wróciłam metrem (1 dolar 35 centów). Deszcz już nie padał, tylko lał, ale nie taką pogodę już widziałam i zupełnie niezrażona powędrowałam Pensylwania Avenue aż do Capitol Hill, po drodze mijając Biały Dom, z bliska w deszczu trochę szarawy, oraz siedzibę FBI i Washington Monument (który, jako że najwyższy w mieście, widoczny jest z daleka) oraz kilka innych, nieznanych budynków.

Jako, że ilość deszczu przekraczała moje skromne potrzeby odwiedziłam National Air and Space Museum, jedno z bardzo licznych muzeów wchodzących w skład Smithsonian Institution. Ludzie, w życiu nie widziałam czegoś takiego. To cudo, nie muzeum! W budynku wielkości warszawskiego muzeum narodowego znajduje się w pełni interaktywne, komunikatywne, nowoczesne, świetnie zorganizowane muzeum lotnictwa i przestrzeni kosmicznej. Historia lotnictwa od braci Wright, aż do współczesnych operacji morskich. Rekonstrukcje najsłynniejszych samolotów, ale także oryginalne modele, jak Spirit of St. Louis, czy Lockhead Vega Amelii Earhard. Wszystko opatrzone informacjami w zjadliwej dla człowieka przeciętnego formie. Obejrzałam wszystko po łepkach, a i tak zajęło mi to dwie godziny. Symulator lotu F16 i pełny pokład lotniskowca, z możliwością pomacania wyrzutni bombowych nie jednego przyprawi o palpitacje serca. Ludzi pełno, od staruszków na wózkach, po dzieci w wózkach, wszyscy zachwyceni i wcale nieznudzeni. I żeby już Was dobić zupełnie - wszystko za darmo!

W związku z tym, że deszcz nie zamierzał przestać padać, następnym punktem programu było Muzeum Indian Amerykańskich. Trzy piętra sztuki Indian osobiście nie przypadły mi do gustu. Ciekawy jest sam budynek, ponieważ nie ma w ogóle kątów, wszystko jest obłe i owalne, w kolorze piasku. Aby siebie dobić, na koniec odwiedziłam sklep, w którym można te cuda kupić za zupełnie nie rozsądną cenę. Nie mając jeszcze czeków podróżnych, oferowanych mi dzisiaj przez rząd Stanów Zjednoczonych, wyszłam zniesmaczona.

Może Was zaskoczę, ale deszcz lał nadal, więc postanowiłam odwiedzić szklarnie United States Botanic Garden. Sama budowla jest bardzo ciekawa, to kilka nieregularnych szklarni, połączonych ze sobą we wszystkie możliwe strony. Znalazłam w nich kilka naprawdę interesujących roślin, z Wolemią całkiem sporą na czele oraz niedużą, ale interesującą kolekcją storczyków.

Deszcz ustał na chwilę, przechodząc w nużącą mżawkę. Postanowiłam zdobyć Capitol Hill, wdrapując się po licznych schodach. Wzgórze niewielkie, ale zwieńczone Kapitolem robi naprawdę imponujące wrażenie. Widok na Power Road, czyli pas łączący Kapitol z Białym Domem, oraz Mall z nieodłącznym Monumentem Waszyngtona zapiera dech w piersiach. Amerykanie potrafią zadbać o takie rzeczy.

Głodna i całkowicie przemoczona poddałam się i ruszyłam Pensylwania Ave na poszukiwanie stacji metra. Po drodze minęłam Festiwal Filipiński i, mimo, że byłam przeraźliwie głodna, nie odważyłam się spróbować oferowanych na licznych stoiskach przysmaków. Minęłam znowu budynek Hoovera, czyli siedzibę FBI, starą pocztę i Department of Justice. Stacja metra okazała się zbawieniem, wkrótce znalazłam się w hotelu. Kurtka z goratexu jakoś sobie poradziła, ale zamszowe buty będę chyba zmuszona wyrzucić i wrócić do domu boso.

Dzisiaj skończyło się dobre i zaczęły się schody, czyli spotkania. Wszystko jest zaplanowane co do minuty, bo ludzie, z którymi się spotykamy to wysocy urzędnicy, którzy nie mają za dużo czasu. Pierwsze spotkanie to raczej wykład profesora tutejszego uniwersytetu o polityce. Drugie za to było bardzo ciekawe. Na lunch zaprosił nas wysoki urzędnik Senatu do najlepszej (czytaj: najdroższej) restauracji w Waszyngtonie. Została ona otwarta specjalnie na spotkania w miłej atmosferze polityków różnych opcji, aby mogli wymieniać doświadczenie i dyskutować o niczym. Podano sałatkę z różnych roślin, rybę w sosie serowym i mus czekoladowy. Jak na Amerykę przystało porcje były słusznych rozmiarów, więc mus czekoladowy mnie pokonał. Do tego podano wodę z lodem lub mrożoną herbatę. Na koniec kawę.

Na koniec najciekawsze – dostaliśmy ubezpieczenie, powiastkę, jacy to my jesteśmy ważni goście samego prezydenta i czeki podróżne. Pierwszy raz miałam takie w ręku, nie wiedziałam zupełnie, co się z nimi robi. Teraz już wiem – trzeba je wydać, jak gotówkę, co zamierzam czynić w najbliższych dniach. Szykuje się bardzo interesujący program, liczne spotkania zapowiadają się ciekawie, a na dodatek mają być imprezy towarzyszące typu jazda konna i rzucanie lassem. Ale o tym w następnych odsłonach.

  • Kapitol
  • Kapitol

Trudno w to uwierzyć, ale wreszcie przestało padać i to dosłownie – wyjrzało słońce, temperatura podskoczyła do 80 stopni, zrobiło się duszno, ale od razu weselej. Cały dzień od spotkania do spotkania, zdjęcia robiłam jak przystało na członka japońskiej wycieczki emerytów – z autobusu. Niepotrzebnie wydałam ciężkie pieniądze na filtr polaryzacyjny, jego rolę z powodzeniem spełnia szyba.

Dzisiejsze spotkania odbywały się w Departamencie Rolnictwa i były naprawdę interesujące. Wreszcie poznaję sposób myślenia Amerykanów, który od lat determinuje ich działania i jest to bardzo ciekawe odkrycie. Z okien departamentu widać doskonale kopułę Kapitolu, która przypomina, kto tu tak naprawdę rządzi.

Tak na marginesie – Ameryka to dziwny kraj: z jednej strony facet, który potrąci w przejściu, klepnie po ramieniu i powie „no problem”, z drugiej portier w hotelu, który zatrzaśnie drzwi przed nosem, jeśli nie da mu się napiwku. Z jednej strony latające nad miastem pasażerskie samoloty, startujące co 45 sekund z krajowego lotniska, z drugiej drobiazgowa kontrola paszportowa i bagażu przy wejściu do wszystkich budynków publicznych w mieście, nie tylko rządowych, ale i muzeów i galerii (najważniejszą osobą jest strażnik przy drzwiach, jak ktoś mu się nie spodoba, może nie wpuścić).

Lunch zjedliśmy na dworcu kolejowym, który w ogóle nie przypomina dworca, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni w naszej stolicy, ale ładną, czystą i bezpieczną galerię handlową. No, ale do 2012 roku i nasz się zmieni. Wzorem jednego z wielkich poetów amerykańskich opiszę, co jadłam na lunch: sałatkę z sałaty, surowych liści szpinaku, kawałków indorka i pomidorków koktajlowych. To plus butelka wody = 7 dolców. O dziwo, posiłek nie stanął mi w gardle. Po konsumpcji nabyłam drogą kupna walizkę w kolorze żółtym i tym samym wyczerpałam wolne fundusze do końca wyjazdu, co wyjdzie mi tylko na dobre, bo będę żyła jajecznicą i bekonem, które spożyję ze smakiem na śniadanie. A propos, schudnę – przy niektórych Amerykankach wyglądam jak anorektyczka w ostatnim stadium, co w ogóle mnie nie dziwi, bo porcje jedzenia są przynajmniej na dwie osoby. Żal mi było, ale pół sałatki musiałam wyrzucić, bo nie dałam rady jej wchłonąć.

Spotkania skończyły się późno, ale miałam jeszcze czas, aby na piechotę, jak tym razem przystało na prawdziwego turystę, udałam się do najmodniejszej dzielnicy Waszyngtonu – Georgetown. Podobno przypomina znajome wszystkim miejsce. W Georgetown jest pełno ekskluzywnych sklepów i bardzo ekskluzywnych restauracji, a także jedyny chyba w mieście bank czynny dłużej niż do 17.00, w którym zrealizowałam swój pierwszy w życiu czek podróżny, na zwrotną kwotę 100 dolarów. Tak byłam przejęta, że kasjerka w banku się ze mnie śmiała, ale miło mi pomogła. Procedura jest zawiła, posiadacz czeku musi złożyć dwa podpisy i napisać drukowanymi literami słowo CASH. Wstydziłam się zapytać, jaka jest alternatywa.

Po krótkiej wędrówce przekroczyłam Key Bridge rzekę Potomak, niestety niefortunnie wybrałam nieodpowiednią ze względu na usytuowanie słońca stronę. Zmienić jej nie mogłam, bo na przeszkodzie stało, a raczej się ruszało 6 pasów samochodów, po trzy w każdą stronę. Cóż, muszę powtórzyć wycieczkę, tym razem po stronie miasta. Za mostem opuszcza się miasto stołeczne i wkracza do stanu Wirginia (wizualnej różnicy brak, oprócz tablicy „Welcome to Wirginia’). Od mostu niedaleko było do stacji Rosslyn, skąd metrem dotarłam do Arlington National Cementery. Cmentarz czynny jest tylko do 19.00, więc z braku czasu nie zapuszczałam się w głąb, ale i to, co widziałam zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Setki rzędów białych nagrobków z czarnymi literami, trawa, drzewa i przelatujące nad głową samoloty. Pochowanych jest tu 300 tys. żołnierzy, poległych we wszystkich amerykańskich wojnach, począwszy od wojny secesyjnej.

Wycieczkę zakończyłam z wielkim pęcherzem na stopie, postanowiłam więc wrócić metrem do hotelu. Jutro jest nowy dzień i nowe atrakcje, począwszy od wizyty w Food and Drug Administration.

O czym donosi Wasz specjalny korespondent z Waszyngtonu

Joasia Max Pęcherz na Stopie

  • Georgetown
  • Arlington cementary
  • Dworzec w Waszyngtonie

Wiadomość dnia! Washington Nationals pokonało na swoim boisku Pittsbourg Pirats! Nie pytajcie, ile wygrali! Nie pytajcie, o co w tej grze chodzi! Na pewno wiem tylko jedno – to jedna z narodowych gier zespołowych Amerykanów – BEJSBOL.

Na mecz zaprosił nas rząd Stanów Zjednoczonych w ramach rozrywek kulturalnych. Szłam pełna wątpliwości i jedno mogę powiedzieć na pewno – absolutnie fantastyczna sprawa! A wygląda to z grubsza tak:

Kilkunastu facetów podzielonych jest na dwie drużyny. Nasi, czyli Washington Nationals, na głowach mieli czerwone czapeczki i to ich odróżniało od przeciwników, ubranych w czapeczki koloru czarnego. Zawodnicy jednej drużyny przechadzają się leniwie po boisku o kształcie wycinka koła, kopią trawę, robią groźne miny, uderzają jedną ręką w drugą, uzbrojoną w rękawicę. Najważniejszy facet, zwany miotaczem, stoi na niewielkim wzgórku tak mniej więcej bliżej końca wycinka. Naprzeciw niego kuca facet w masce, jest to łapacz (facet przypomina trochę Hannibala Lestera). Między nimi stoi zawodnik z drużyny przeciwnej, dzierżący w rękach kij bejsbolowy, taki sam jakim posługują się kibice piłkarscy w naszym kraju, którzy chcą okazać niezadowolenie z porażki swojej drużyny. Miotacz na za zadanie tak rzucić piłkę do łapacza, aby pałkarz (to ten z bejsbolem) nie odbił, albo odbił kiepsko. Gdy miotacz rzuci dokładnie w łapki łapacza – to jest strajk i cały stadion wrzeszczy i skacze, pod warunkiem jednakże, że zrobił to zawodnik naszej drużyny. Jeśli przeciwnej, to jest bardzo źle i wszyscy buczą. Ale jeśli pałkarzowi jakimś cudem uda się bejsbolem trafić piłkę i wyrzucić ją tym samym w powietrze, to następują tu rzeczy zupełnie niezrozumiałe dla mnie, więc opuszczę ten fragment. Po takim wybiciu pałkarz biegnie ile się w nogach do pierwszej bazy i jeśli uda mu się dobiec, zanim zawodnik drużyny przeciwnej złapie piłkę i pada ją do swoich, to jest dobrze (pod warunkiem, że jest to nasz zawodnik, w przeciwnym razie – jak wyżej). Więcej reguł nie pojęłam, w końcu to mój pierwszy mecz i czegoś mogę nie zrozumieć.

Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że mecz trwał 3 godziny i przez większą część tego czasu nic się z pozoru nie działo. Zawodnicy łażą po boisku, widzowie po trybunach, wszyscy krzyczą, śmieją się, śpiewają, skandują, ściskają wielkiego kurczaka, który jest maskotką drużyny i przy bliższym poznaniu okazuje się orłem. Stadion jest ogromny, przyszło oglądać mecz 24 tysiące ludzi, a tylko połowa miejsc była zajęta. W końcu to tylko drużyny z końca tabeli. Całe rodziny z malutkimi dziećmi, staruszkowie na wózkach inwalidzkich, młodzi i starzy, grubi i chudzi, czarni i biali – bawili się świetnie, nic nie demolując, nie brudząc, nie bijąc przeciwników. Dziwne, nieprawdaż.

Aby nie odróżniać się od innych Amerykanów, nabyłam drogą kupna czapeczkę Natsów w pięknym kolorze czerwonym i hot doga.

Reasumując – zasad nadal nie rozumiem, ale bawiłam się świetnie!

Go go Nats!!

  • Mecz

Czy ktoś z Was był kiedyś w saunie? Na pewno nie raz, ale tylko kilka minut za jednym razem. Nigdy 12 godziny, czyż nie? Grozi to poważnymi uszkodzeniami ciała i rozumu. Cóż, dzisiaj w Waszyngtonie przeżywaliśmy od rana do późnego wieczora saunę – grubo ponad 40 stopni Celsjusza i bardzo duża wilgotność. Poruszać się można było tylko wolno, powietrze chwytać małymi haustami. Koszmar, a to przecież jeszcze nie lato. Klimatyzacja często odmawiała posłuszeństwa i tak się dusiliśmy na naszych spotkaniach. Metro zmieniło się w piekarnik, za wyjątkiem pociągów, w których był miły chłodek. Jedynym ratunkiem były sklepy z klimatyzacją, ale to nie było nam dane. Wieczorem przyszła krótkotrwała burza, nie przynosząca niestety ulgi.

Metro w Waszyngtonie jest bardzo dobrze zorganizowane, dociera do różnych strategicznych punktów, jeździ często i jest niedrogie. Na stacjach są automaty do kupna biletów (wydają resztę z banknotów), na których podana jest cena biletu do stacjo docelowej. Stacja niedaleko mojego hotelu nazywa się Foggy Bottom - przejażdżka do Kapitolu kosztuje 1,35 $, a do Pentagonu i Arlington – 1,45 $.

Wczoraj wspięłam się dwukrotnie na szczyty władzy – przed południem odwiedziłam Senat, a po południu wdrapałam się na Capitol Hill. Wycieczka do Senatu była bardzo pouczająca. Otóż od kilku dni odwiedzamy różne instytucje rządowe, zajmujące się mniej lub bardziej bezpieczeństwem żywności. Za każdym razem czułam się, jakbym wkraczała do Fort Knox – sprawdzanie paszportu i wizy, patrzenie głęboko w oczy, wypytywanie a po co, a gdzie, a do kogo, a na jak długo. A na końcu prześwietlanie bagażu i przechodzenie przez dzwoniące bez przerwy bramki. Nasza 13 osobowa grupa potrzebowała co najmniej 15 minut na wejście do każdego z tych budynków. Spodziewałam się, że w budynku Senatu, po którym chodzi m. in. Hilary Clinton w kompanii pozostałych 99 Senatorów Stanów Zjednoczonych (po 2 z każdego stanu), będzie najgorzej. Wkraczamy więc zwartą grupą do budynku zbudowanego na początku zeszłego stulecia, każdy z paszportem w ręce, a tu niespodzianka. Do Senatu może wejść każdy, jest to budynek publiczny, obywatele muszą mieć możliwość swobodnego kontaktu ze swoimi przedstawicielami i jak się dowiedziałam, szczodrze z tego korzystają. Oto prawdziwe oblicze demokracji. Budynek pamięta lepsze czasy, windy jeżdżą jak chcą (jak to windy), wyposażenie z epoki Wielkiego Kryzysu, ale czuje się w nim Historię.

Po południu, korzystając z pięknej pogody, postanowiłam po raz kolejny podejść do fotografowania Kapitolu i biblioteki Kongresu. O godzinie 18.00 słońce było tak silne, że nie można było wytrzymać bez okularów przeciwsłonecznych. Białe marmury Kapitolu i budynków go otaczających biły po oczach. Tym razem jednak się udało, choć nie do końca, bo budynek biblioteki Kongresu, ciekawszy wewnątrz niż na zewnątrz, był zamknięty, a nie wspomnę już o Kapitolu, na którego zwiedzanie od środka należy się zapisać z tygodniowym wyprzedzeniem, przedstawiając nienaganny życiorys do szóstego pokolenia wstecz. Odwiedzić Biały Dom jest jeszcze trudniej, zwłaszcza niemożliwe jest przejście frontowego trawnika, nie nadepnąwszy na któregoś z agentów Secret Service, kryjących się wśród źdźbeł trawy. Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej, że większość z nich będzie okupowała dachy domów w Gdyni w związku z wizytą prezydenta Busha w Polsce, może łatwiej byłoby się przemknąć.

Dzisiaj zapragnęłam odetchnąć ciut od wysokich progów władz USA i odwiedziłam centrum handlowe. Jeśli ktoś narzeka na centra handlowe w Warszawie, to nie wie co mówi. Wyobraźcie sobie Arkadię, albo inne Złote Tarasy, dwukrotnie mniejsze, ale z potrojoną liczbą odwiedzających, z których każdy za punkt honoru postawił sobie przekrzyczenie kolego. Do tego mieszające się zapachy z licznych barów szybkiej obsługi, muzyka dobiegająca ze sklepów i do domu daleko – koszmar! Sklepy takie same, jak w Warszawie, a ceny amerykańskie. Zanim wyszłam zniesmaczona, postanowiła zjeść obiad. Tym, co dostałam po zamówieniu JEDNEJ porcji można by z powodzeniem obdzielić 3 osoby i każda by się najadła. Nie lubię marnować jedzenie, ale tym razem musiałam wyrzucić ponad 5 dolarów, bo nie byłam w stanie tego zjeść. Gdzie to się mieści w tych ludziach, to nie wiem. Wcale się już nie dziwię temu, o czym pisałam poprzednio. Amerykanie nie są grubi, bo zjadają dużo GMO, ani są grubi bo zjadają dużo za dużo i do tego tłusto. Dzięki Bogu za bary sałatkowe!

Jutro czeka mnie ciężki dzień, lecę do Dallas w Teksasie. Organizatorzy zapowiedzieli oprócz programu oficjalnego, także wiele atrakcji, jak rodeo, czy jazda konna dla chętnych (oczywiście jestem chętna), będę miała znowu o czym pisać. Trzymajcie kciuki za moją bezpieczną podróż.

Do zobaczenia w Teksasie, stanu, który do 2003 roku miał własną ambasadę w Londynie!

  • Biblioteka Kongresu

W Teksasie są dwie kardynalne zasady:

1. Jest bardzo gorąco – gdy nie jest gorąco, nie jesteś w Teksasie.

2. Jeśli jesteś w Teksasie MUSISZ słuchać country music, czy Ci się to podoba, czy nie. Jeśli nie, tym gorzej dla Ciebie.

Gdy dziś przyleciałam do Dallas w Teksasie termometry już nie pokazywały temperatury, bo się z gorąca potopiły. Jest goręcej niż było w Australii i Brazylii razem wziętych, do tego ogromna wilgotność, istny koszmar. Dzięki Bogu za klimatyzację! Jak ci ludzie tu żyli, zanim wynaleziono klimatyzację? W związku z taką pogodą, w Teksasie są liczne tornada, ale niestety moje zamówienie na jedno małe zostało przez naszą tłumaczkę anulowane ze względów bezpieczeństwa. Dziwne. Powiedziała, że w nagrodę mogę zobaczyć grzechotnika i zamierzam skorzystać z tej propozycji. Wracając do tornada, nie zobaczę go raczej, ale na pewno mam jak w banku tropikalną ulewę, czego przedsmak dziś mieliśmy. Ot, taki mały lokalny deszczyk, zatrzymany ruch na autostradzie i gwardia narodowa postawiona w stan gotowości.

Nie mieszkamy w Dallas, ale w dziurze, pardon, małym miasteczku o nazwie Sherman, ale wcale nie jest tu chłodniej. Jutro jest wolny dzień, jedziemy na przejażdżkę konną (25 dolców, ale cóż, raz w życiu jest się w stanie kowbojów i koni), nie zamierzam się oczywiście przyznawać, że na koniu siedziałam raz w życiu i to krzywo.

Sherman składa się z kilkunastu stylizowanych na stare budynków i chyba setki centrów handlowych. Kupić można wszystko, co przydatne jest ranczerowi: od traktorów po kapelusz Statson. I oczywiście w każdym jest restauracja, lub bar, lub kilkanaście, w których można zjeść przede wszystkim wołowinę w różnej postaci. Wczoraj wieczorem odwiedziliśmy taki bar, w którym za 10 dolarów (plus podatek) można było zjeść do woli różnych przysmaków, z czego skwapliwie skorzystałam ze szkodą dla mojej wątroby.

Wieczorną atrakcją był koncert country music. Bez względu na to, co sądzę o tej muzyce, a mogę powtórzyć za moim włoskim kolegą Albino: „I prefer another kind of…. music”, koncert był niesamowitym przeżyciem. Był oczywiście konferansjer, który jednocześnie był gitarzystą. Konferansjer zapowiadał poszczególnych śpiewaków, sypał dowcipami i przekomarzał się z innymi muzykami, co powodowało salwy śmiechu na widowni. Obok mnie siedział Robin, chłopak z Anglii, który także nic nie rozumiał (sic!). Nasz Amerykański tłumacz usiłował opowiadać dowcipy własnymi słowami, ale było dość trudno. Wszyscy świetnie się bawili, oprócz naszej jedenastki, która ni w ząb nie czuła blusa (co na koncercie country music akurat dziwić nie powinno). W przerwie zabawa trwała dalej, konferansjer wywołał wszystkich kursantów, mówiąc, że będzie zgadywał, skąd jesteśmy. Kazał nam wstać i tak oto staliśmy się głównym punktem programu. O każdej nacji konferansjer coś mówił tak śmiesznego, że sala pokładała się ze śmiechu. Na szczęście weny wystarczyło mu tylko do Robina, potem się zmęczył i tylko powiedział, że Poland brzmi zupełnie jak Holand (H A H A). Przychodzili do nas różni ludzie, klepali nas po ramieniu (a klepnąć umieją), pytali, jak nam się podoba w Teksasie i w ogóle byli życzliwi. My też musieliśmy być życzliwi, bo w Teksasie noszenie broni jest powszechne. Po spektaklu, gdy jeszcze grała muzyka, ale konferansjer się już pożegnał, wszyscy wstali i wyszli. Trochę się dziwiłam takiemu niegrzecznemu zachowaniu, ale co kraj to obyczaj. Jak się okazało, wszyscy śpiewacy stali rzędem przed teatrem i żegnali się ze WSZYSTKIMI widzami. Tu ponownie staliśmy się atrakcją wieczoru, ludziska przychodzili nas obejrzeć tym razem z bliska, a niektórzy macali te dziwne okazy zza wielkiej wody. Ogólnie było ciekawie, choć nie czułam się dobrze w roli gwoździa programu.

Właściwie kończę tą opowieść już rano, bo wczoraj, choć jak twierdzi moja ukochana mama, nie machałam rękami podczas lotu, tylko siedziałam na pupie, byłam tak zmęczona, że miałam kłopoty z wdrapaniem się na łóżko. Jest ono tak wysokie, że sięga mi do biustu, a grabiny nie dostarczono. Za chwilę idę pojeździć konno i jeśli to przeżyję, to sprawozdam wieczorem.

Iiiiiihaaaaa

  • Denison, Sherman
  • Historical Rialto Theater

Dziś niedziela i mimo zaproszenia konferansjera wczorajszego koncertu, nie udaliśmy się gremialnie do najbliższego kościoła, ale na zwiedzanie okolicy, a przede wszystkim rancza znajomego ranczera. Czekały już na nas osiodłane konie, a cowboy (ciut podstarzały) podzielił całe towarzystwo na dwie grupy. Sama się zaliczyłam do grupy minus jeden (wiem, jak wygląda koń i do czego służy), była też grupa zaawansowana (wiedzieli, gdzie przód, a gdzie tył). Dostałam konia o wdzięcznym imieniu Desty (nie mylić z  „destiny”) i na tym jego/jej wdzięczność się kończyła. Bestia wiedziała, że nie umiem nią kierować i z wrodzoną jak mniemam złośliwością ocierała mnie o wszystkie krzaki, im bardziej kolczaste, tym lepiej. I wlokła się w ogonie całego towarzystwa, co z kolei nie jest moją cechą wrodzoną. Wszelkie próby pogonienia zwierzęcia kończyły się ostentacyjnym prychaniem. I tak lekko ze sobą walcząc przejechałyśmy przez dość duży kawałek pięknego stanu Teksas, czyli jakieś trzy kilometry, a cała przejażdżka trwała blisko godzinę. Nawet nie macie pojęcia, o istnieniu jakich mięśni ja nie miałam pojęcia. Najbardziej doskwierały mi te w stopach i… to tam też są mięśnie? A jeśli ktoś będzie narzekał na moje zdjęcia robione z autobusu, niech spróbuje fotografować z grzbietu konia. Ma to jedną tylko zaletę – jest wysoko. Do konnej fotografiki trzeba mieć cztery ręce – jedna kurczowo trzyma się łęku siodła, druga tego kawałka liny, szumnie nazywanej wodzami, trzecia i czwarta dzierży aparat. Aha, zapomniałam o piątej, odgarniającej gałęzie tak szczodrze przez Desty dostarczone. Ale udało się, przeżyłam, i koń też.

Potem, gdy grupa zaawansowana oddaliła się kłusem (Desty została chyba za karę na ranczu) były dalsze zajęcia w podgrupach – rzucanie jajkiem w partnera, skoki w workach, rzucanie lassem i krępowanie wózka na zakupy, a na koniec fotografowanie się w strojach z epoki (niestety nie rozszyfrowałam, jakiej). Chociaż z Holendrem Markiem ponieśliśmy sromotną klęskę w rzucaniu jajkiem, a w skakaniu w worku zajęłam zaszczytne przedostanie miejsce (na trzech startujących, a było 96 F), tak w rzucaniu lassem byłam niepokonana. Trochę gorzej wyszło krępowanie wózka, bo się bydle broniło, ale i tak wygrałam i odeszłam w laurze zwycięzcy. Do stroju przekupki kategorycznie zażądałam broni, jako niezbędnego elementu, dopełniającego mój wizerunek kobiety z dzikiego wschodu, więc dostałam prawdziwego zabawkowego kolta. Cowboy chciał mi wcisnąć także flaszkę, ale uznałam, że jest za mała i odpuścił. Na koniec sfotografowałam także triumfalnie wracającą grupę zaawansowaną i ledwie żywa opuściłam gościnne ranczo (po zapłaceniu 25 dolarów wykupnego).

Historię lunchu opuszczę, bo nie chcę się powtarzać – dużo i niezdrowo.

Popołudnie spędziliśmy nad jeziorem Texoma, a raczej zbiornikiem zaporowym, bo w Teksasie naturalnych jezior nie ma. Zbiornik jak zbiornik, duży i niegłęboki, a woda brudnawa. Ciekawie było natomiast na jego brzegach, gdzie spotkałam motyle i ptaki, a także takie coś, co na mój widok zrobiło minę „Zjeść, nie zjeść, oto jest pytanie”. Nie zjadło. Zostało sfotografowane, czego dowód dołączam. Ciekawe jest to, że zbiornik leży na granicy stanu Teksas i Oklahoma i jeśli ktoś chce wędkować, a jest to popularny sport w tej okolicy (zaraz za krępowaniem byka i jedzeniem na akord), musi wykupić licencję aż w dwóch stanach.

Jutro rano idziemy całą grupą na proszone śniadanie. Ciekawe, co podadzą do jedzenia, bo jeśli jajecznicę, to ucieknę z krzykiem.

O czym Wasz teksański korespondent donosi z siodła

  • Jazda po teksańsku
  • Desty
  • Ssssnake

Wczorajszy dzień zaczął się miłym akcentem – burmistrz Dziury Wielkiej, czyli Sherman, Teksas zaprosił nas na śniadanie w barze „U Molly”. Podano owoce i coś na kształt hamburgera, tylko zamiast bułki zwykłej było ciastko francuskie, a zamiast mięsa wołowego był bekon, jajko sadzone i roztopiony ser. Smak, powiedziałabym ciekawy. Do tego kawa z termosu. To, że musieliśmy zapłacić po 8 dolarów uważam za szczegół nie wart wzmianki.

Po śniadaniu odwiedziliśmy miejscowy sąd, gdzie na prawdziwej amerykańskiej sali sądowej, z miejscem dla ławy przysięgłych, stołami dla obrony i oskarżyciela i dwiema flagami, przyjął nas sędzia tego okręgu. Ale zamiast o prawie opowiadał o swoim ranczu, ponieważ jest okolicznym potentatem hodowli wołowiny metodami ekologicznymi, co sprowadza się mniej więcej do tego, że bydełko pasie się na łące, a jak jest susza, albo zima, to dokarmia je genetycznie modyfikowaną kukurydzą. Tyle zrozumiałam z jego przydługiej przemowy (jako sędzia ma władzę nad zebranymi na sali sądowej), bo jak wszyscy Teksańczycy mówił nie otwierając ust.

Cały pobyt w północnym Teksasie stoi pod znakiem jazdy autobusem. Prawie cały czas spędzamy na autostradach, wielokrotnie się gubiąc (widocznie mapy nie są w Ameryce znane), jeżdżąc po drogach bocznych i zupełnie pobocznych, od jednego miasteczka do drugiego. Wszystkie wydają się takie same, ale we wszystkich stanowimy wydarzenie na skale międzynarodową. Tłumy wylegają na ulice, poklepują po ramieniu, pytają, jak nam się podoba w Teksasie (a uważny czytelnik zna już odpowiedź na to frapujące pytanie). Tak też było i dzisiaj – odwiedziliśmy miasteczko Munster, założone przez osadników z Niemiec. Miasteczko to ma Main Street i… nic poza tym. Na ulicy tej znajduje się sześć sklepów z pamiątkami. I supermarket (Meat Market), który zwiedziliśmy, ponieważ na jego zapleczu działa regularna rzeźnia. Ubranych w specjalne stroje ochronne zaprowadzono nas najpierw do specjalnego pomieszczenia, gdzie krowy się delikatnie mówiąc pozbawia życia. I to mi wystarczyło, lekko zielona na twarzy i z absolutnym popłochem w oczach oddaliłam się samoistnie. Kolejne etapy „meat processing”  odpuściłam sobie, ale nikt nie namawiał.

Z rzeźni zawieziono nas, cztery razy gubiąc się po drodze, na sąsiednią ulicę, na lunch z merem miasteczka Munster. Oczywiście każdy za siebie płacił, to jest Ameryka.

Kolejnym punktem programu w „mięsnym stanie Teksas” była kolejna rzeźnia, ale niewiele o niej mogę powiedzieć, bo nie wysiadłam z autobusu, za co w nagrodę dostałam czapeczkę.

Myślałam, że już nas tego dnia nic ciekawego nie spotka, ale po długiej podróży, wielokrotnej zmianie koni i tankowaniu litrów wody ognistej do przenośnej lodówki, znaleźliśmy się na ranczu prawdziwego teksańskiego ranczera. Ma on tyle ziemi, że jakby chciał ją objechać za swojego życia, musiałby kupić samolot. Hoduje oczywiście krowy, zatrudnia prawdziwych kowbojów na prawdziwych koniach. I tu spotkała nas miła niespodzianka – jeden z kowbojów, Chris, zrobił specjalnie dla nas specjalny pokaz zaganiania bydła do zagrody. Chris miał prawdziwy kapelusz kowbojski, prawdziwe buty z cholewami, prawdziwe ostrogi i najprawdziwszego konia. Pokaz był niesamowity, to co on robił, a co właściwie robił na jego rozkaz koń, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Szkoda mi tylko tej młodej jałówki, zapędzonej w kozi róg. Pokaz ten wart był męczarni w rzeźni. Po wizycie gospodarze zaprosili nas na podwieczorek, podano lemoniadę w jednorazowych kubkach i ciasteczka owsiane serwowane na serwetkach. Po krótkiej rozmowie gospodyni powiedziała, że jeszcze pewno długa droga przed nami na następne spotkanie i nie będzie nas zatrzymywała.

Dzień zakończył się miłymi zakupami w Wal-Marcie – dżinsy za 15 dolców, a skórzane byty za 11. Żyć nie umierać.

Jako, że założenia wizyty w Teksasie opierają się na tym, że mamy poznać, jak się produkuje w tym stanie mięso, dziś rano odwiedziliśmy kolejną rzeźnię, tym razem ogromy kombinat mięsny, produkujący mięsne przysmaki z różnych zwierząt na cały kraj. Na początku to nawet nam się podobało, bo na dworze upał przechodził wszelkie pojęcie, a w środku fabryki panował miły chłodek, ale im dalej w lasy tym było zimniej i zimniej, aż niska temperatura spowodowała szczękanie zębami. Na szczęście w biurze czekała na nas gorąca kawa, bo nie wiadomo jak ta wycieczka by się skończyła.

W porze lunchu zaprosili nas do siebie przedstawiciele Austin University – byli na nim także zaproszeni goście: mer miasta Dziura Mała, przedstawiciele lokalnych władz i organizacji. Znów byliśmy gwoździem programu. Lunch – 12 dolarów.

Gdy wieczorem wybieraliśmy się na proszony grill do przedstawicielki rady miasta Sherman, pełna obaw wzięłam ze sobą pełny zielonych portfel. Do tej pory amerykańska gościnność przejawiała się właśnie tak – zapraszali, a potem kazali za siebie płacić. Na szczęście tym razem okazało się, że w ramach „Home hospitality” płacić nie trzeba. Przyjęcie było bardzo przyjemne, steki wołowe z grilla, jak przystało na teksańskie przyjęcie, były wyśmienite, choć amerykańskim zwyczajem podane na plastikowych talerzach.

Jutro lecę do Des Moines, Iowa. Trzymajcie kciuki.

  • Muenster - Main Street
  • Prawdziwy cowboy
  • Austin College - Wright Campus Center

Podróż po Teksasie zakończyłam 2 godzinną jazdą w okropnym korku na lotnisko Dallas Fort Worth International. O dziwo, okazało się, że przy odprawie biletowej nie ma żywego ducha i szybko mogliśmy, pozbywszy się butów, pasków od spodni i fiszbinów ze staników, przejść do naszego wyjścia. A tam niespodzianka – na wyciągnięcie ręki, a raczej obiektywu, naprzeciwko okna, przy którym usiedliśmy stały aż DWA Jumbo Jety, jakby czekając, aż przyjdę z moim nowym obiektywem. W jednej ręce dzierżąc truskawkowe frappuccino (stałam się zagorzałą fanką Starbucksa), a w drugiej aparat doczekałam się startu niestety tylko jednego z nich, bo wezwali naszą małą grupę (tylko 3 uczestników z tłumaczką, reszta podzielona jeszcze na pół, poleciała w dwa inne miejsca) do odlotu do Des Moines. Lot był okropny, amerykańscy piloci w ogóle nie umieją latać, trzęsą samolotem, jakby chcieli zrobić z pasażerów bitki wołowe. Siedziałam koło Robina, który swoją arystokratyczną angielszczyzną, widząc przerażenie w moich oczach, powtarzał w kółko, że wszystko będzie fine. Usiłował się ze mną założyć, ile czasu będzie trwał start, ale i tak by wygrał, bo się upierałam, że wieczność, a trwał tylko 32 sekundy. Podczas następnego lotu postara się zapewne o inne miejsce, ale tym razem był bardzo miły. Miłym akcentem był także dość długi przelot wzdłuż rzeki Missouri, która z powietrza nie wyglądała tak majestatycznie, jak w piosence i nie było widać wigwamów Indian na jej brzegu, ale i tak prezentowała się ładnie i egzotycznie.

Des Moines to dość duże i rozległe miasto, położone nad rzeką o tej samej nazwie, stolica kukurydzianego stanu Iowa. Przypomina mi bardzo Kurytybę. Jest tu znacznie chłodniej, dziś było tylko 29 stopni Celsjusza, co przy wilgotności 45% i wspomnieniu Teksasu wydaje się miłym chłodkiem. Jeśli hotel w Waszyngtonie wspominał czasu wojny secesyjnej, to ten na pewno pamięta pierwszych osadników. Robin twierdzi, że jest urządzony w stylu angielskim i muszę mu wierzyć, bo nigdy nie nocowałam w żadnym angielskim hotelu. Robin zresztą też nie, ale widocznie się zna. Klimatyzacji nie ma, ale jakimś cudem w pokoju jest jakieś 17 stopni i da się żyć.

Aby miło zakończyć dzień, Robin i ja postanowiliśmy odwiedzić Kapitol (tutejszy, nie planowaliśmy ponownej wycieczki do stolicy kraju). W hotelu powiedziano nam, że to tylko kilka przecznic, jakieś marne dwie mile i zaoferowano nam podwózkę, na co jako wyrafinowani turyści skrzywiliśmy się z niesmakiem, twierdząc, że Amerykanie jeżdżą samochodem nawet do toalety. Po drodze okazało się, że to aż 18 przecznic i wielki plac, ale odwrotu nie było i musieliśmy iść nogami. Kapitol to budowla niesamowita i z urody i dostępności – można wejść nie tylko do budynku, ale także do gabinetu gubernatora, że nie wspomnę o sali posiedzeń Rady Stanu i przepięknej bibliotece. Dziwne było, że można zwiedzać pomieszczenia w czasie godzin pracy, ale widocznie jest to szeroko przyjęte, bo nikt się nie oburzył, a nawet zapraszali nas głębiej. Ku mojemu rozczarowaniu gubernatora nie było, ale rozmawialiśmy na temat konstytucji stanu Iowa z sekretarzem Rady Stanu. Największe wrażenie zrobiła na mnie biblioteka, Robin twierdzi, że bardzo podobna do tej w Oxfordzie, i znów muszę mu uwierzyć na słowo, bo tam nie byłam. Trzy piętra książek otoczone przepiękną ażurową balustradą i prowadzące na nie schody. I ten zapach starych woluminów!

Wracając wstąpiliśmy do chyba jedynej w Ameryce herbaciarni, niestety Robin nie skosztował swojego Earl Greya, bo wyjąc ze śmiechu wylał go na trotuar. A ja tylko usiłowałam powtórzyć z angielskim akcentem słowo „squirrel”. Ciekawe, czy by się tak śmiał, jak bym mu kazała powiedzieć „chrząszcz”. Życie jest niesprawiedliwe, bo jak mawia najlepsza z moich ciotek we Francji nawet kucharka mów po francusku.

Dziś skończyły się nasze pół dniowe wakacje i zaczęły nowe spotkania. Pierwsze w Departamencie Rolniczym stanu Iowa pozwoliło zapoznać się bliżej z szalenie ciekawymi procedurami dotyczącymi biotechnologii na poziomie nie federalnym, a stanowym. Zaraz potem odwiedziliśmy redakcję miejscowej gazety, „Des Moines Register” i rozmawialiśmy z chodzącą kopalnią wiedzy na temat rolnictwa Iowa, a zwłaszcza roli kukurydzy w historii stanu, czyli redaktorem działu rolniczego.

Po przyjeździe do hotelu dostaliśmy program na jutro – zaplanowano wizytę na fermie ŚWIŃ!! Aaaaa!

  • Jumbo w Dallas

Nie pożegnałam jeszcze gościnnego stanu Iowa i nie mniej gościnnego Des Moines. Nie chcą nas Iowianie jakoś wypuścić. Siedzę na lotnisku już 6 godzinę, a jeszcze będę siedzieć dwie. Rekord lotniskowy zostanie dziś pobity – w Rio de Janeiro siedzieliśmy tylko 6 godzin. Odlot do Denver dopiero o 19.00, tak że w Bozeman będę koło północy, nie wiem, czy zdążę się wyspać przed jutrzejszą wycieczką do Yellowstone. No cóż, za cudze błędy przychodzi nam czasem zapłacić.

A było to tak: wylot z Des Moines zaplanowany był na godzinę 11.20 w sobotę. Przyjechaliśmy na lotnisko z dwugodzinnym wyprzedzeniem, jak zawsze zresztą, żeby mieś czas na wszystko, łącznie z fotografowaniem samolotów. Na lotniskach krajowych jest tzw. „self check”, który polega na tym, że wkłada się do automatu podobnego do bankomatu, kartę kredytową lub paszport, lub kartę klubową linii lotniczych, a komputer sam wyszukuje nazwisko i drukuje kartę pokładową oraz banderole na bagaże. Ułatwia to i przyspiesza pracę. Niestety okazało się, że nie ma ani Robina ani mojej rezerwacji w komputerze, są za to pozostałe dwie. Obsługa także nie mogła znaleźć, okazało się, że ktoś anulował nasze rezerwacje, zostawiając dwie pozostałe. Nic nie pomogło, że mieliśmy bilety, rezerwacji nie było i już, lecieć nie możemy. Telefony alarmowe do Departamentu Stanu nie odpowiadały (ładny mi alarm), nikt nie odpowiadał także w firmie, która organizuje z ramienia DS nasz pobyt. W końcu nasza tłumaczka dodzwoniła się do wysokiego szczeblem urzędnika w DS, który wreszcie podjął decyzję, że mamy zapłacić za nasze bilety czekami podróżnymi, a DS nam zwróci (800 dolców każdy). Jednakże okazało się, że pracownica lotniska nie może sprzedać nam biletów, za które zapłacić mieliśmy czekami, żądała karty kredytowej. Zaparliśmy się z Robinem zadnimi łapami, że karty kredytowej nie mamy i mieć w najbliższym czasie nie będziemy. W tym czasie tłumaczka dodzwoniła się do naszych opiekunów, którzy mieli zadzwonić do firmy podróżniczej, która po podaniu numeru karty kredytowej tychże opiekunów, kupi nam ponownie bilety on-line. Jednakże okazało się, że jeśli nie dostaniemy kart pokładowych pół godziny przed odlotem to lecieć nie możemy. Do końca była nadzieja, że firma podróżnicza zdąży kupić te bilety, liczyły się minuty, pracownica lotniska dzwoniła nawet do wejścia do samolotu, żeby na nas poczekali, ale niestety procedura kupna się przedłużała i nie zdążyliśmy. Tylko Jelka ze Słowenii poleciała, nasza tłumaczka przebukowała swój bilet na nasz lot (jej bagaże poleciały wcześniejszym, co na naszych lotniskach jest nie do pomyślenia). Tak więc siedzimy na lotnisku, nic się nie dzieje, samoloty nie lądują, ani nie startują i zaraz zacznę wyć z nudów. Dzięki Bogu (a raczej Rodzinie) za notebook.

Już jestem tak znudzona, że nie chce mi się nic więcej pisać. Dodam tylko, że byliśmy na fermie świń, tak czystej, że można było jeść z podłogi. A prosiaczki były słodziutkie, że tylko łyżkami je jeść. Na koniec zostaliśmy ugoszczeni w kuchni właścicieli lemoniadą, drugim po coca-coli napojem narodowym Amerykanów, oraz zupełnie nie zjadliwymi ciasteczkami. Wszystko na stojąco, ale mile i sympatycznie.

Jutro Yellowstone, mam nadzieję spotkać misia Yogi.

 

PS. Na lotnisku w Des Moines można kupić tornado w butelce

Ludzie, może nie uwierzycie, ale nie potrafię napisać, jak piękne są Góry Skaliste, a zwłaszcza Yellowstone. To trzeba zobaczyć, a przede wszystkim powąchać. Nigdzie na świecie nie znajdzie się takiej mieszaniny zapachów lasu, gór i siarki. Czuję go cały czas, unosi się w powietrzu nawet w mieście.

Góry Skaliste są po prostu zjawiskowe. Ośnieżone szczyty sąsiadują z niskimi wzgórzami, urwiska skalne z łąkami, przechodzącymi w pustynny płaskowyż. Wszystkie rodzaje polskich gór w jednym kawałku, są i turnie Tatr, torfowiska i połamane drzewa Karkonoszy, urwiska i rumor skalny Gór Stołowych, piękne połoniny Bieszczad. Do tego gajzery, wyrobiska siarkowe mieniące się kolorami tęczy, błękitne niebo i białe chmury, wodospady, jeziora ze szmaragdową wodą, duże rzeki i maleńkie strumienie. Byłam tak szczęśliwa oglądając to wszystko, jak już dawno. A gdy zobaczyłam stada bizonów i saren, pasące się na łąkach, latające wokół kruki i amerykańskie orły, i kojoty polujące na młode sarenki, poczułam się jak w niebie. Do pełni szczęścia brakowało tylko grizzly, ale widocznie miał inne obowiązki, bo nie przyszedł na śniadanie. Wieść niesie, że w miasteczku West Yellowstone rzucili ryby do marketu.

Wycieczka trwała 10 godzin, zrobiłam ponad 700 zdjęć. Nie mam pojęcia, kiedy je nawet obejrzę. Widocznie w nagrodę za wczorajsze przejścia na lotnisku świeciło piękne słońce i tylko pod koniec, przy Wielkim Kanionie, spadł śnieg. Ot, taki mały czerwcowy śnieżek. Podobno któregoś roku zamieć śnieżna była w połowie sierpnia i od tego czasu pracownicy parku obchodzą Boże Narodzenie w lecie.

Przekroczyłam dzisiaj, nawet dwa razy, 45 równoleżnik, który leży dokładnie w połowie drogi między biegunem a równikiem. Nie mogłam się zdecydować, w którą stronę się udać, powędrowałam więc wzdłuż. W Yellowstone znajduje się także wododział, ale nie pamiętam dokładnie jakich zlewni, jedna to na pewno Pacyfik, a druga zapewne Atlantyk.

  • Yellowstone National Park
  • Yellowstone National Park
  • Yellowstone National Park
  • Yellowston National Park

Chciałabym sprostować pewną informację. W Montanie nie zawsze jest zimno. Jeśli się Wam wydaje, że jest zimno, to nie jesteście w Montanie. Jeśli pada śnieg w czerwcu, to sprawdźcie, czy na pewno piliście do obiadu piwo, a nie wywar z marihuany. W Montanie w czerwcu są 82 stopnie w cieniu i żar leje się z nieba. Oto prawdziwe oblicze Montany. Wyprę się kategorycznie, że widziałam padający śnieg, gdy byłam w Yellowstone. To były halucynacje spowodowane wysokością i szokiem na widok pięknych okoliczności przyrody. Stanowczo twierdzę, że klejący się do butów asfalt to naturalny objaw lata w Montanie.

W związku z tą naturalną dla tego stanu pogodą, naszą dzisiejszą wizytę na eksperymentalnych polach Uniwersytetu Stanowego w Montanie, można zaliczyć do doświadczeń ekstremalnych. Trzech profesorów usiłowało wytłumaczyć zebranym, że uprawy nawożone rosną lepiej i szybciej plonują, niż te nie nawożone, czyli ekologiczne. Dziwne, prawda? Może powinniśmy ich zaprosić do Polski, bo już to dawno odkryliśmy i to bez grantu za kilka milionów dolarów.

Wczoraj odbyliśmy miłą wycieczkę do miejscowości w samym sercu Gór Skalistych – Livingston, aby spotkać się z farmerem prowadzącym ekologiczną farmę. Przywitał nas elegancki pan w wieku średnim oraz jego prawdziwy pies pasterski – czarny pudel. Pies przyodziany w różową obrożę przywitał się z każdym, obśliniając nogawki, zaś jego pan zaproponował odwiedzenie ekologicznych krów na ekologicznym pastwisku. Przygotował dla nas specjalny pojazd – przyczepioną do traktora platformę, obu stronach której leżały prostokąty sprasowanego siana. Podróż na szczęście była krótka, ale i tak mieliśmy siano we wszystkich możliwych i niemożliwych miejscach. Krowy przywitały nas serdecznie, strosząc futro na uszach. Prosto z pastwiska pojechaliśmy na ekologiczną farmę warzywną, gdzie główną atrakcją była Ava, roczna córeczka gospodarzy, usiłująca wyrwać przynajmniej połowę ekologicznej papryki.

Wieczorem zostaliśmy zaproszeni przez członków rady miasta na przyjęcie. Było na nim 40 zagranicznych delegatów z 32 krajów. I przyjęcie było na naszą cześć. Możecie mi nie uwierzyć i nie będę miała do Was o to pretensji, ale nie kazano nam płacić! Podano kurczaka, sałatkę z ziemniaków, sałatkę z surowych warzyw i tort i to wszystko było za darmo. Do kotleta przygrywała na gitarze dziewczyna, podśpiewując pod nosem piosenki country. Było sympatycznie, choć wiecie, jak kocham tego typu imprezy. Na szczęście amerykańskim zwyczajem przyjęcie trwało tylko dwie godziny i o ustalonej porze udaliśmy się do autobusów.

Poczyniłam dzisiaj spostrzeżenie. Otóż wybrałam się pieszo, co już samo w sobie było dziwactwem, po południu, a nie o północy, gdy temperatura spada do przyjemnych 70 stopni, do „downtown”, czyli centrum Bozeman, Montana. Centrum to raczej szumna nazwa dla jednej głównej ulicy i kilku pobocznych, ale znajdują się tam szalenie ekskluzywne sklepy dla turystów. Aby dojść do centrum z mojego hotelu, trzeba przejść ok. 2 mile, co nie stanowi specjalnego wyzwania dla Europejczyka przywykłego do chodzenia, ale jest prawdziwym wyzwaniem dla Amerykanina, który nawet do sklepu na rogu jeździ samochodem. Wyzwaniem, ponieważ w miastach w Ameryce poza ścisłym centrum nie ma chodników. Spostrzeżenie jest mianowicie takie: aby nie zostać przejechanym przez samochody pędzące na złamanie karku ulicami, trzeba zawiesić na szyi aparat ze słusznych rozmiarów (czytaj: widocznym z daleka) obiektywem. Wtedy tubylcy uważają takiego osobnika za niespełna rozumu, po którym można spodziewać się wszystkiego najgorszego, i można swobodnie przechodzić przez ulicę nawet na czerwonym świetle i przeżyć. Co czyniłam.

Jutro lecę do Kalifornii i będzie to przedostatni etap mojej amerykańskiej podróży. Mam nadzieję, że tym razem nikt nie anulował naszych rezerwacji i zamiast tkwić na lotnisku w Bozeman, wieczorem zobaczę Golden Gate i Alcatraz.

Skoro nie było ogłoszenia w gazetach, że rozbił się samolot relacji Bozeman, Montana – Seattle, Washington – San Francisco, Kalifornia, wiecie że doleciałam bezpiecznie, a że cało – właśnie informuję. Tym razem wszystkie rezerwacje były na swoim miejscu, co zbadał starannie organizator z Waszyngtonu. W ramach rekompensaty pokrył część rachunku hotelowego w San Francisco, nie rozumiem tylko, dlaczego wszystkim uczestnikom, skoro poszkodowanych była trójka? Cóż, życie nie jest sprawiedliwe. Wracając do podróży, przerwa na zmianę koni na lotnisku w Seattle była bardzo ciekawa, ponieważ Seattle-Tacoma International Airport jest szalenie nowoczesne i ciekawe, a poza tym ma równoległe pasy, po których równocześnie startują i lądują samoloty ciekawych i nieznanych linii lotniczych, takich jak Alaska Airlines, które miało zaszczyt przewieźć Waszego korespondenta z resztą towarzystwa. Półtorej godziny przerwy to za krótko, aby sfotografować wszystkie najważniejsze samoloty, a polowałam zwłaszcza na Alaska Airlines z portretem grizzly na ogonie. Może następnym razem. San Francisco na pierwszy rzut oka wydało mi się brudne i brzydkie. Opuszczone budynki z powybijanymi szybami, bezdomni szwendający się bez celu po ulicy, trąbiące samochody, przeskakujące z pasa na pas. Jakże inne od czystego i układnego Waszyngtonu, niepodobne do europejskiego Des Moines, odstające od akademickiego Bozeman. I właśnie ta inność, ta dekadencka, zwariowana i rozbawiona inność stanowi o urodzie tego miasta. Niespełna milion mieszkańców z pozoru bezładnie przemieszcza się w różnych kierunkach po ulicach, czy to pieszo, czy samochodami, a to co słychać na ulicy najczęściej, to nie są syreny policyjnych wozów, tylko śmiech i muzyka. Bliskość zatoki i Pacyfiku zadecydowała, że miasto mniej przypomina inne amerykańskie metropolie, a bardziej śródziemnomorskie miejscowości turystyczne. Uskok San Andreas jak miecz Damoklesa wisi nad mieszkańcami i turystami, przypominając stale o możliwości trzęsienia ziemi. Nie mam teraz wątpliwości, że nigdzie indziej jak tylko tu mógł się narodzić ruch hippisowski. O dziwo w San Francisco jest chłodno, około 63 stopni (ale jestem złośliwa, czyż nie?), co zwłaszcza po Teksasie wydaje nam się temperaturą niezmiernie niską, ale słońce jest takie, jak sobie wyobrażałam, wielkie i gorące, po prostu kalifornijskie. Mimo zmęczenia i chłodu, wybrałam się na zwiedzanie miasta. Wybrałam Fisherman’s Wharf, dzielnicę nad samą zatokę, z której świetnie widać Golden Gate Bridge i Alcatraz. Na szczęście nie przyszło mi do głowy zrobić tego pieszo, gdyż pokonanie licznych, bardzo stromych wzgórz, na których położone jest miasto jest niemożliwe nawet dla wytrawnego piechura. Na szczęście Kalifornijczycy wynaleźli „cable car”, czyli unikalny środek transportu, przypominający przedwojenny tramwaj, jeżdżący po szynach, napędzany liną biegnącą pod ziemią. Składa się w dwóch części: jedna z nich ma ściany z oknami, druga zaś niczym nie zasłonięte ławki. Tłum ludzi wbija się do środka na Union Square, chcąc dojechać do jednej z licznych atrakcji. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, lub przyszli za późno, wiszą w postaci winogron za zewnątrz pojazdu, 6 osób po każdej stronie. Gdy mijają się dwa tramwaje, winogrona od strony środka jezdni pozdrawiają się serdecznie i przybijają piątki. Podróż w jedną stronę, około 15 minut niesamowitej jazdy w górę i w dół po bardzo stromych ulicach, kosztuje 5 dolarów i jest to najlepiej od czasów zakupu dżinsów wydana piątka. Nie pytajcie mnie przypadkiem, jak to działa. Wiem tylko, że tramwaj nie ma linii elektrycznej nad sobą, a sterowany jest przez dwie wajchy przestawiane z niemałym wysiłkiem przez maszynistę. Jadąc w górę ciągnie on jedną z nich, a gdy chce zahamować, jadąc w dół – drugą. Proste, prawda? No to może ktoś mi wyjaśni, jak ten pojazd jest napędzany, bo nie silnikiem spalinowym, nie zauważyłam także ogniw elektrycznych na dachu, ani przenośnej elektrowni jądrowej. Jak jedzie w dół, to wiem – praw fizyki pan nie zmienisz, ale jak w górę? Tramwaj ma przystanki, ale zamiast zatrzymać się jak Bóg przykazał przed lub za skrzyżowaniem, staje on na środku, aby turyści mogli podziwiać, z zachwytu wydając okrzyki w różnych językach, piękne widoki na miasto. Zauważyłam także, że cable car ma zawsze pierwszeństwo, samochody karnie zatrzymują się, ustępując mu drogi. Maszynista wymienia dowcipne uwagi z co ładniejszymi pasażerkami, wszyscy bawią się świetnie i nie chcą wysiadać na końcowym przystanku. 1 października 1964 roku tramwaj linowy został uznany za „ruchomy”, historyczny obiekt o znaczeniu narodowym dla Stanów Zjednoczonych. Aha, zapomniałam dodać, że jako osoba poruszając się z godnością, która przystaje mojemu wiekowi, nie zdążyłam zająć miejsca siedzącego wewnątrz pojazdu i jako okrągłe gronko zwisałam przez 4 przystanki nad ulicą, mając duszę na ramieniu, a plecak fotograficzny na plecach ,ale czułam tak niesamowitą radość z przejażdżki, że śmiałam się w głos. Lepiej tego nie opiszę, to trzeba po prostu przeżyć. Fisherman’s Wharf to dzielnica starych domów, ekskluzywnych sklepów i drogich restauracji, ale przede wszystkim widoku na zatokę z Alcatraz i Golden Gate Bridge. Choć Alcatraz podziwiałam raczej ze względu na jego historię, a nie urodę, to most Golden Gate w zachodzącym słońcu zrobił na mnie duże wrażenie. Jest faktycznie wielki, a pod nim, jak na filmach pływają żaglówki. Do tego wszystkiego nad wodą szybują stada pelikanów. Tyle ciekawych rzeczy do fotografowania, że nie wiedziałam, gdzie najpierw skierować obiektyw. Wybrałam pelikany jako obiekt szybko poruszający się z możliwością oddalenia się. Zaspokoiwszy wrażenia artystyczne postanowiłam spowodować ustanie burczenia w brzuchu, czyli zjeść zasłużoną kolację, czyli obiad. Wybrałam najtańszą restaurację, a i tak zapłaciłam za posiłek więcej, niż pozwala zdrowy rozsądek. Nie mogłam jednak, będąc nad Pacyfikiem, odmówić sobie owoców morza. Porcja jak zwykle była ogromna, ale przez trzy tygodnie zmądrzałam i połowę kazałam sobie zapakować, przez co miałam dziś pyszne śniadanie. Energia była dziś potrzebna, ponieważ wybraliśmy się do Davis, w odwiedziny University of California oraz jednej z najsłynniejszych firm biotechnologicznych na świecie. Kampus uniwersytetu jest podobno najładniejszy na świecie, ale słyszę już to samo o trzecim odwiedzanym w czasie amerykańskiej podróży uniwersytecie. Zdjęć nie będzie, bo bateria miała widocznie dość i się popsuła. W Davis nie ma sklepu fotograficznego, więc ja nie mam zdjęć. Trudno się mówi, ilość zdjęć z poprzednich miejsc i tak przerasta moje możliwości. Wracając do wycieczki, zatokę San Francisco przekroczyliśmy dwupiętrowym, długim na 7 kilometrów Bay Bridge, który wsławił się tym, że w 1989 roku podczas trzęsienia ziemi (7,1 stopnia w skali Richtera) górny poziom zawalił się, miażdżąc na placek przejeżdżające dołem samochody. Most wyłączony był z ruchu przez, uwaga, miesiąc (tak na marginesie, jak idzie rozbudowa Trasy Siekierkowskiej?). Z mostu rozciąga się wspaniały widok na miasto, który przypomina jako żywo pewne puzzle, które moja mamusia z moją najlepszą z ciotek mozolnie układała. Zapewniam Was, że w rzeczywistości wygląda nie mniej skomplikowanie. Jutro egzamin i zakończenie kursu. Chciałabym sprostować podejrzenia pewnej osoby: Mamusiu, jak nie zdam, to NIE zostanę na kolejne 3 tygodnie w Ameryce i NIE odbędę amerykańskiej podróży po raz wtóry. Po prostu zamkną mnie w Alcatraz i będę dziurkować bilety wstępu do muzeum przez następne 157 lat, aby odpracować zainwestowane przez Departament Stanu fundusze przeznaczone na moją edukację. Więc trzymajcie kciuki… Make love, not war Peace and love

  • Regaty pod Golden Gate Bridge
  • Pelikan

Może się to Wam wydać niemożliwe, ale moje przygody w Ameryce dobiegają końca. Wracam do domu! Lecę dziś z San Francisco do Chicago, gdzie przesiadam się do Boeinga 767 Polskich Linii Lotniczych LOT i już o 14.10 w niedzielę będę w Warszawie.

Wszystkim, którzy nadal myślą, że przyjechałam do Stanów Zjednoczonych Ameryki na wakacje, chciałabym zadedykować garść poniższych faktów:

- przeleciałam tysiące mil 10 samolotami na trasie Warszawa – Frankfurt – Washington, DC – Dallas, Teksas – Des Moines, Iowa – Denver, Kolorado – Bozeman, Montana – Seatlle, Washington – San Francisco, Kalifornia – Chicago, Illinois – Warszawa, Polska;

- samoloty należały do 7 linii lotniczych;

- odwiedziłam 10 lotnisk;

- spałam w 5 hotelach w 5 miastach w 5 różnych stanach;

- pakowałam się 6 razy;

- rozpakowywałam się 5 razy (nie licząc finalnego);

- odwiedziłam 17 różnych instytucji federalnych i stanowych;

- wysłuchałam 12 wykładów i pogadanek;

- rozmawiałam z 60 osobami na kilkanaście tematów;

- odwiedziłam 2 firmy biotechnologiczne;

- byłam w redakcji 1 gazety;

- zwiedziłam 4 zakłady produkujące mięso w różnej postaci;

- odwiedziłam 5 farm: 2 bydła, 1 świń i dwie ekologiczne;

- zwiedziłam 1 młyn;

- zwiedziłam 2 supermarkety z żywnością ekologiczną;

- byłam gościem 5 uniwersytetów;

- zrobiłam 4301 fotografii;

- zajeździłam na śmierć 1 baterię do aparatu;

- zwiedziłam 1 park narodowy;

- przez 3 tygodnie mówiłam prawie wyłącznie po angielsku;                                                                                         

- wyłamałam 1 łokieć i zwichnęłam 1 kolano;

- dałam się gościć na 2 spotkaniach w ramach „Home hospitality”;

- jeździłam na 1 koniu;

- spętałam lassem 1 wózek na zakupy;

- napisałam 14 relacji z podróży;

- zdałam 1 egzamin.

 

To była wspaniała pod każdym względem wyprawa (może nie licząc lotów samolotem). Jest mi bardzo miło, że mogłam podzielić się z Wami moimi przygodami.

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. bobi178
    bobi178 (10.08.2009 4:41) +3
    obledna relacja! doslownie ryczalam ze smiechu...gratuluje!
  2. kanguria
    kanguria (09.08.2009 11:36) +2
    Tak, nogi to podstawa, jadąc autobusem, albo nie daj Boże metrem mam wrażenie, że przeoczę coś niezmiernie ważnego. Oczywiście, nie zawsze można pieszo, lata już nie te ;)
  3. slawannka
    slawannka (09.08.2009 10:58) +1
    Joasiu, zaczynam czytać, zanosi się na dłużej, ale na plus już zarobiłaś:) Widzę, że pokonujesz miasta w podobnym stylu do mojego, nogi, nogi, nogi...
  4. kanguria
    kanguria (05.08.2009 12:09) +1
    Serdecznie zapraszam, wkrótce będą nowe atrakcje ;)
  5. dino
    dino (05.08.2009 1:24) +1
    Zrobiłaś fajną trasę....

    Dzisiaj na krótko....jeszcze tu wrócę....
  6. dino
    dino (05.08.2009 1:18) +1
    @Mimbla :))))
  7. mimbla.londyn
    mimbla.londyn (23.05.2009 1:44) +3
    "O czym donosi Wasz specjalny korespondent z Waszyngtonu

    Joasia Max Pęcherz na Stopie "


    Swietna,wspaniale dluuugasna opowiesc !