2009-02-09

Podróż Heliskiing na szczytach Alp

Opisywane miejsca: Alpy
Typ: Inna

Wszystko zaczęło wibrować. Słyszałem już tylko huk silnika. Jeśli to plastikowe coś ma ze mną wylecieć niemal na 4 tysiące metrów i tam się nie roztrzaskać, to znaczy, że czeka mnie naprawdę ekstremalna zabawa. Okazało się jednak, że coś znacznie zabawniejszego zaczyna się, gdy się z tego wysiądzie.

 

- Łopata?

- André przekrzykiwał warkot śmigłowca, kiedy staliśmy skuleni na lądowisku.

- Jest!

- Sonda?

- Tak - odkrzykiwałem

- Beeper włączony?

- Tak jest!

- Uprząż zapięta?

- Tak!

- Wiek?

- Co!

- Ile masz lat?

- Siedemnaście.

- Dobra, bierz plecak i wsiadamy!  

 

O André sporo wiedziałem z opowieści. Szwajcarski przewodnik, legenda ekstremalnego narciarstwa. Kiedy patrzyłem teraz na północne zbocza Matterhornu, nie mogłem wprost uwierzyć, że na tę ścianę da się wspiąć. To znaczy niby: wiedziałem, że się da, ale zjechać z niej? To właśnie "nasz" André Anzevui w czerwcu 1989 r. dwukrotnie pokonał tę ścianę na nartach. Na szczyt wyniósł go śmigłowiec. Do dziś nikt tego wyczynu nie powtórzył. André jako pierwszy zjechał też wschodnią, a potem zachodnią ścianą Dent Blanche oraz lodową kopułą Mont Collon, góry wyrastającej niedaleko jego rodzinnej wioski Arolla w dolinie Val d'Hérens.

  • Heliskiing

Siedzenie było twarde i ciasne, pas nie pozwalał się ruszyć, a buty uwierały w łydkę. Kask i plecak trzymałem na kolanach, nawet oddychać było więc trudno. Lecz wcale o tym nie myślałem. W lekko trzeszczących słuchawkach usłyszałem głos pilota: - 30 sekund!

Przezroczysta, pleksiglasowa konstrukcja helikoptera trzęsła się niemiłosiernie. Nagle płozy oderwały się od stalowej płyty lądowiska. I nadeszło uczucie lekkości - helikopter wzbił się pionowo na kilkanaście metrów. Pilot pochylił dziób i dodał gazu.

Zręcznie manewrował w wąskich przesmykach między ogromnymi ścianami gór. Chwilami miałem uczucie, że moje wnętrzności nie mogą odnaleźć swojego miejsca. Lot jednak nie trwał długo, jakieś kilkanaście minut.

Kiedy płozy zagłębiły się w śnieg, znów poczułem się ciężki. Śmigła trochę zwolniły, a w słuchawkach usłyszałem krótką komendę: "Wysiadać!".

 

Odwiesiłem słuchawki, odpiąłem pas, założyłem kask i skulony, zsunąłem się na śnieg. Ukląkłem, jak każe procedura, na jedno kolano i czekałem, aż nasz przewodnik André rozładuje sprzęt i da pilotowi znak do odlotu.

Wcześniej zapytałem, dlaczego trzeba klękać na jedno. - Jak klęczysz, to masz pewność, że wirnik nie utnie ci głowy. A na jedno, bo to nie kaplica - zachichotał André. Tak naprawdę chodzi o to, że z jednego łatwiej wstać.

Znowu usłyszałem huk, tumany śniegu zasłoniły wszystko. Śmigłowiec podniósł się lekko i po chwili zniknął między szczytami.

Mogłem wstać i się rozejrzeć. O ile podmuch od śmigieł startującej maszyny nie zwalał z nóg, tak jak sobie to wyobrażałem, to widok na pewno. Stałem tak, gapiąc się w nieskończone morze szczytów, skał, lodu i śniegu. Równie dobrze mogłem tu stać tysiąc lat temu. Widok byłby ten sam. Zero cywilizacji. Od wielkiego, rozłożystego garbu Mont Blanc, najwyższej góry Europy (takiej nieco większej muldy - jak wyzłośliwiają się szwajcarscy przewodnicy do francuskich), dzieliło nas właśnie jakieś kilkadziesiąt kilometrów w linii prostej. Od słynnej z czekoladek Toblerone (i tylko z nich - jak kąsają szwajcarskie ego przewodnicy francuscy) skalnej piramidy Matterhornu - 16 km.

 

***

Przypomniała mi się wówczas inna masa skał, lodu i śniegu. Gapiłem się kiedyś na północne zbocze Eigeru, ponoć najtrudniejszej ściany wspinaczkowej Europy. Z ukrytej za nią przełęczy Jungfraujoch (3471 m) ruszyliśmy w stronę słynnego lodowca Altesch. Jakieś 27 mld ton lodu. Zaczęliśmy podchodzić. I wtedy mnie złapało. Usiadłem na śniegu. Zakręciło mi się w głowie i moje dosyć obfite śniadanie znalazło się tuż obok mnie. - Możemy zawrócić? - zapytałem. Odpowiedź nie spodobała mi się: - Już nie. Szliśmy więc dalej. Wymiotowałem co kilkanaście metrów i ledwie oddychałem - to była choroba wysokościowa. Pamiętam jeszcze, jak leżałem na śniegu, oparty o plecak, i patrzyłem na naszego przewodnika Jéreme, który podawał przez krótkofalówkę współrzędne z GPS-a. Zabrał mnie helikopter. Wylądowaliśmy na dachu szpitala, gdzie pan w bieli wskazał mi wózek...


***

Ktoś poklepał mnie po ramieniu. Otrząsnąłem się ze wspomnień. Obok stał mój tata: - Bierz narty i chodź. Helikopter wysadził nas na szerokiej grani. Szczyt Pigne d'Arolla (3796 m) leży w szwajcarskim kantonie Valais, pomiędzy Mont Blanc a Matterhornem właśnie. Aby stanąć na wierzchołku Pigne, musieliśmy podejść tylko kilkadziesiąt metrów. Chwila odpoczynku, zrzucamy plecaki. Nie mogę się doczekać zjazdu.

Stajemy na krawędzi gigantycznego nawisu śnieżno-lodowego. Nie ma możliwości, by się urwał pod naszą trójką. Podchodzimy do północnej ściany. Ojciec mówił mi wcześniej, że André kilkakrotnie nią zjeżdżał. Ciekawe jak? Z dołu wydawało mi się to trudne, za to z góry... Są łatwiejsze i tańsze sposoby zabicia się. Z dreszczykiem pełzającym po plecach zaglądam pod nawis. Ściana umyka niemal pionowo w dół. W górnych partiach ma z pewnością 70 stopni. Pełno lodu i skał. Śnieg nie jest tu dominującym poszyciem. Na koniec - niespodzianka. Góra kończy się równie gwałtownie, jak zaczyna, na dole widzę pokręconą masą lodu przykrytą śniegiem. Gdzieniegdzie szczeliny uśmiechają się zielenią. Lodowiec.

 

Na szczęście usłyszałem od André to, co chciałem usłyszeć: "Nie będziemy tędy jechać. Chodźcie, pokażę wam naszą trasę". Z ulgą, ostrożnie, na miękkich nogach, wycofałem się i podszedłem do krawędzi stoku wschodniego. Wyglądał znacznie przyjaźniej. Stromy, ale za to grubo pokryty skrzącym się w słońcu śniegiem. Dziewiczy. Na pewno w ostatnich dniach nikt tędy nie jechał. Pierwszych kilkaset metrów było gładkich. Potem pokazywały się nawiane wiatrem muldy. Krótka odprawa i ruszyliśmy. Let's rock & roll!

 

Mieniący się w słońcu śnieg szybko przestał być piękny. Twarda, zbita od wiatru skorupa łamała się pod nartami przy każdym skręcie, wytrącając z rytmu i równowagi. Żeby co chwilę nie leżeć, zużywałem dwa razy więcej siły niż zwykle. A to był dopiero początek!

 

Nagle pędzący 50 m przede mną André wykonał lekki kilkumetrowy skok i zatopił się po pas w świeżutkim, nawianym puchu. Niemal znikł z oczu. Biały dym zasłonił świat. Skąd skoczył? Z czego się odbił? Gdzie jest ten cholerny próg? Po chwili leciałem bez kontroli. "Szerzej narty" - śmignęło mi przez myśl i do tyyyłuuuuu... Lekkooooo.... Pach, zero oporu, cicho zatopiłem się w pierzynę. Za bardzo na tyłach. Piekące uda zmusiłem do jeszcze jednego wysiłku - by wrócić do pionu. Chwilaaaa. I jadę. Coraz szybciej. Wytrzeszczam oczy, by coś zobaczyć przez śnieżny pył.


Czuję, niestety, tylko czuję, że coś się dzieje pode mną. Łuuups i kolana uderzają mnie w piersi. Wjechaliśmy na muldy. Przypominam sobie, jak widziałem je z helikoptera. Jeździliście kiedyś na muldach? Nie na takich! One nie mają nic wspólnego z tymi wertepami na czarnej trasie wieczorem, które powstały po przejeździe 20 tysięcy narciarzy. Są długie, nawiany śnieg otulił raz głaz, raz lód. Zwykły kawałek lodu 10 m na 10 m. A ty nic nie widzisz, ośle! - gdakałem do siebie. Instynkt, "Trust your instinct!" - mówiono ci sto razy. Więc zaufaj sobie.


Przypomniały mi się trzy zasady jazdy w takim terenie: pierwsza - atakuj, druga - atakuj, trzecia - atakuj. Zacisnąłem zęby i równo pompowałem kolanami w rytm muld. Najważniejsze, że wciąż jechałem...

 

Heliskiing, czy narty rodem z piekła? Cały tekst (dla odwaznych) w serwisie Logo24 >>>

 

  • Heliskiing
  • Heliskiing
  • Heliskiing

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż