Przed wyjazdem
Jak zawsze to był przypadek. W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia ciągle nie mieliśmy żadnych planów na sylwestra. Siedząca przy komputerze Ola powiedziała „Jest oferta Sylwester w Budapeszcie”. Nie lubimy imprez zorganizowanych ale pomysł już był. Kilkanaście minut w Internecie i pierwszy raz w życiu dokonujemy rezerwacji hotelu przez serwis bookingowy. Wybór pada na Hotel Fortuna, na zdjęciach wygląda przyjaźnie, jedyny mankament jest położony około 4 km od centrum za to bardzo blisko stacji metra. Według informacji do centrum będzie 5 przystanków. Nic mi to nie mówi w Budapeszcie byłem raz jako małe dziecko czyli pewnie 30 lat temu. Agnieszka była 20 lat temu. Czyli nie znamy miasta, nie znamy węgierskiego i nie jesteśmy pewni hotelu. Pewnie będzie zabawnie :). Następny dzień to zakup przewodników i planu miasta. Wiedza będzie niezbędna, zaczynamy chodzić z kata w kąt nie mogąc się doczekać. Jeszcze uzupełnienie garderoby o nowe polary bo prognoza mówi o temperaturach sporo poniżej zera i właściwi jesteśmy gotowi. Dzień WyjazduPobudka 4 rano, planowany wyjazd na piątą. Ciężko wstać bo dzień przed adrenalina nie pozwalała zasnąć. Jeszcze o 23.30 próbowałem dokonać rezerwacji biletów na Koncert Noworoczny w Budapeszcie, niestety bez powodzenia. O 1.15 w nocy ciągle obracałem się z boku na bok oczami wyobraźni widząc wszelkie dobre i złe scenariusze, głównie dotyczące położenia i standardu hotelu. O 5.03 już bez śladu snu na powiekach ruszamy. Licznik wyzerowany, auto zatankowane. Jest zimno, 10 kresek poniżej zera. Chwile trwa nim auto chwyci temperaturę. O tej porze drogi prawie puste, błyskawicznie dobijamy do Jabłonki, krótki postój na papierosa i siusiu i znowu w drogę. Kilkaset metrów przed granicą kupujemy świeże bułeczki i jesteśmy na Słowacji. Tuż za granicą obowiązkowy zakup winiet 20 zł lub 5 euro. Naklejka trafia na szybę a ja się zastanawiam dlaczego kierowcy z zagranicy nie muszą płacić za wjazd do Polski? czy chodzi o stan dróg? czy wstyd brać pieniądze za to coś drogo podobne ? Słowacy niezwykle przepisowi, jeżeli w terenie zabudowanym ograniczenie prędkości do 50 a czasami nawet 40 km/h to jadą jak znaki karzą, mnie to lekko irytuje szczególnie że ciągle wcześnie rano, ani większego ruchu ani pieszych na drogach nie widać. Pierwszy z postoi na Słowacji to jakaś mała wieś przed Dolnym Kubinem, pora na kubek herbaty i śniadanie, jest przed 8.00. Niesiak trochę narzeka że zimno i że nigdy więcej po trasie kanapek w zimie. W końcu rozkładam siedzenia z tyłu auta i przy tak zaaranżowanym stoliku jemy. Po śniadaniu Ola postanawia, że będzie spać z tyłu. Przesypia całą drogę przez resztę Słowacji. Pogoda się psuje, początkowo jest słonecznie ale im bliżej celu tym bardziej mgliście. Węgry witają nas szarówką, na szczęście nie pada. Znowu 5 euro wydane na winiety i ruszamy dalej. Resztę wydali nam w forintach więc możemy sobie pozwolić na kawę. Do Budapesztu jeszcze 70 kilometrów. Jest za wcześnie, pokój mamy od 14.00 więc robimy postój na obiecaną kawę. Siedzący przy sąsiednim stoliku policjanci łamaną angielszczyzną tłumaczą nam jak dostać się w okolice hotelu. Po kolejnych 30 minutach mijamy znak Budapeszt. Niesiczka rozkłada plan i zamienia się w pilota. O odnalezieniu określonej lokalizacji w Budapeszcie krążą legendy, nerwy napięte, nie mamy nawigacji jedynie plan miasta, ja prowadzę Niesiak pilotuje. Jazda nie jest łatwa, 4 pasy w każdą stronę. Węgrzy, którzy w terenie zabudowanym nie przekraczają 50 km/h a na autostradzie zgodnie z ograniczeniem jadą dziewięćdziesiątką, po magistrali miejskiej wycinają od 120 w górę. Dłonie się pocą. Dotarcie do celu okazuje się jednak całkiem łatwe, po 30 minutach jesteśmy na dziedzińcu hotelu Fortuna. Rezerwacja prawidłowa, kilka słów z recepcjonistą i nasz pokój będzie gotowy na 13.00. Papieros, rozładowanie auta i możemy się meldować. Samochodzik nasz kochana Caravella zwana króweczką odpoczywa na strzeżonym parkingu my ruszamy na podbój Budapesztu.Nasza kwatera jest 4 stacje metrem od centrum, niby drobiazg ale trzeba kupić bilety a my nie mamy ani forinta, tak tak kawa przed Budapesztem, próbujemy dowiedzieć się czy za bilety można zapłacić w euro, oczywiście nie można, potem gdzie jest kantor. Wbrew pozorom nie jest to łatwe pytanie jak nie zna się węgierskiego. Szukamy na ślepo, po 500 metrach znajdujemy jakiś bank. Kolejka do okienka długa i mocno międzynarodowa, Włosi, Czesi, Słowacy, Rumuni, Serbowie i my reprezentujący Najjaśniejszą Rzeczpospolitą. Obsługa w tempie ślamazarnym, każdy jest spisywany z paszportu, musi wypełnić formularz tu i tam podpisać. Pani w okienku oczywiście nie mówi po angielsku. Za oknem zimno , my opatuleni, w banku gorąco, pocimy się i czekamy po dobrych 45 minutach udaje nam się pozbyć euro w zamian za forinty. Wracamy do metra, mocno już zgłodnieliśmy jest późna pora obiadowa. Na szczęście metro kursuje co 5 minut a przejazd nie zabiera więcej niż 10 minut. Jesteśmy w centrum, albo w jednym z centrów. Stolica Węgier to duże miasto, znacznie większe niż wydaje się na planie. Postanawiamy zacząć od zjedzenia czegoś. Na pierwszy ogień idą grillowane kasztany sprzedawane przy wyjściu ze stacji. Decydujemy się na studencki lokal Claro Bistro. Trzeba go jedynie znaleźć, wg przewodnika jest to miejsce kultowe. Tylko to jedno ale gdzie on jest ? poszukiwania kończą się fiaskiem po 45 minutach błądzenia decydujemy się na szybką zupę gulaszową w miejscu o nazwie Pesti Lampas. Jesteśmy obsłużeni po królewsku, zdjęto nam kurtki, usadzono i podano przepyszny gulasz. Ceny umiarkowanie wysokie. Ola zachwycona. Pokrzepieni kierujemy się w stronę Mostu Elizabeth i wkraczamy do Budy. Chcemy zobaczyć Dunaj z góry więc wdrapujemy się na Górę Gelertha. Wspinaczka mecząca ale widoki zapierają dech, robię sporo zdjęć, nie na darmo dźwigałem statyw. Peszt nocą, jest na co popatrzeć. Na szczycie Cytadela i pomnik ofiar 1956. Na szczycie bardzo wielu turystów, w tym chyba ze dwa autokary Japończyków. Ale oni robią zamieszanie. Na szczęście są tam bardzo krótko. Widać to jeden z tych programów „Europa w 5 dni”. Nam się nie spieszy, jest dość zimno więc krzepimy się grzanym winem, jest pyszne. Powoli schodzimy. Jeszcze fotki przy pomniku, kolejna to widok na Budę z mostu i jesteśmy znowu w Peszcie. Kolejna próba odszukania Costa Bistro. Tym razem zakończona powodzeniem. Jedzenie wspaniałe, porcje gigantyczne. Ola je gundle czyli naleśniki z pastą orzechową, wspaniałe, ja medalion w rozmiarze XXL ma chyba ze 30 cm średnicy, ledwie to w siebie mieszczę, Niesica przechodzi wszystkich. Je Cordon Blue czyli pierś z kurczaka faszerowaną serem, jak żyje nie widziałem tego w takiej ilości. Oni chyba zespawali te piersi albo na Węgrzech żyją kurczaki mutanty o rozmiarach indyków. Niesica zjada wszystko do ostatniej frytki, gdzie się to w niej zmieściło? Knajpa z fajnym luzacko-studenckim nastrojem. Miło się siedzi, pije bardzo dobry tokaj, kieliszek, potem drugi.
Z żalem opuszczamy knajpkę ale zaczynamy odczuwać zbyt wczesną pobudkę. Kilka minut potem jesteśmy znowu w pociągu niebieskiej linii, 5 minut i nasza stacja, po kolejnych 3 minutach padamy na łóżka w pokoju hotelowym. Przed nami trzy pełne dni. Ola zakochała się w jakiejś przywiezionej z domu książce i czyta do późna, ja rozpoczynam przygodę z „Grą Anioła”. W efekcie noc na pewno okaże się zbyt krótka. Dzień pierwszy – sylwester
Wstajemy godzinę później niż było planowane czyli o ósmej. Nie spieszymy się, to będzie długi dzień w końcu jest sylwester. Zaczynamy od śniadania, skromne ale smaczne i wystarczające, bardzo dobra gotowana kiełbasa, jajka, kilka gatunków wędlin i sery do tego kawa, herbata , płatki i jogurty. Głodni nie jesteśmy. Tu należy wspomnieć o ceremonii przygotowywania herbaty przez Olę. W ciągu kilku następnych dni będziemy pili wiele herbat w knajpkach więc mogę poobserwować jak powstaje dziwny napój nazywany przez moją córkę herbatą. I tak, po pierwsze saszetka może co najwyżej lekko zabarwić wodę, średni czas moczenie to 2 sekundy i 58 setnych, po drugie do „naparu” należy wycisnąć sok z przynajmniej połowy cytryny a następnie wsypać 2 łyżeczki cukru. To coś nie ma w smaku z herbatą nic wspólnego ale …, szczególnie według kogoś kto pija mocną gorzką herbatę. Śniadanie zjedzone, herbaty i napoje herbato podobne wypite, ciepło ubrani ruszamy na zwiedzanie. W planach Buda. Ta średniowieczna dzielnica pięknie iluminowana wczoraj wyglądała bajecznie. Najpierw metro, potem przekraczamy Dunaj tym razem Mostem Łańcuchowym o którym mówi się że, lwy na jego końcach nie są idealne bo nie potrafią ryczeć. Tuż przy jego końcu znajduje się słynna kolejka Siklo od 1870 roku wywożąca na dziedziniec. Kolejne spojrzenie na Peszt tym razem w dzień, potem udajemy się w kierunku Pałacu Królewskiego. Budynek robi wrażenie, trudno o dobrą fotografie, po pierwsze bardzo nie fotograficzna pogoda jest szaro a po drugie bardzo tłoczno. Budynek prawie zawsze otoczony jest tłumem zwiedzających. Nie decydujemy się na wizytę w środku, obecnie urządzone jest tam muzeum sztuki, nie mamy czasu na kontemplacje płócien mistrzów. Szybkie zdjęcia przy fontannie złamanego serca, podziwiamy wewnętrzny podworzec i przez taras widokowy od strony Wzgórza Różanego idziemy w stronę Kościoła Mariackiego zwanego też Kościołem Macieja. Po drodze poczta, kupujemy znaczki, może choć raz uda się wysłać kartki wcześniej niż w dzień odjazdu. Kościół Mariacki w renowacji, jego słynne zdobienia skrzętnie ukryte pod rusztowaniami i czarną folią. W środku tłum, krótki rzut okiem, fotografowanie zabronione i idziemy do Baszty Rybackiej. Urokliwa, często nazywa się ją najlepszym punktem widokowym na Peszt. Pewnie by tak było gdyby nie tłum wchodzący w kadr i gdyby ktoś przyciął drzewa rosnące u jej podstawy które swoimi gałęziami skutecznie zasłaniają Parlament. W okolicy dziesiątki stoisk z pamiątkami, kupujemy kartki. Jest chłodno, decydujemy się poszukać miejsca gdzie można by usiąść, wypić coś i zaadresować kartki. W najbliższej okolicy albo brak miejsc albo ceny obijające się o absurd, przewodnik mówi o jakiejś znakomitej knajpce w typowo węgierską kuchnią w okolicach mostu Małgorzaty, to przez niego mamy wracać do Pesztu. Najpierw trzeba jednak zobaczyć resztę miejsc z naszej „to do list”. Zboczem Różanego Wzgórza kierujemy się w stronę rzeki. Pochylone wąskie uliczki dokoła bogate wille dawnej nomenklatury i nowobogackich, nie na darmo mówi się że to najlepszy adres w Budapeszcie wiodą nas do bulwaru. Ciągnie od rzeki, znajdujemy przyjemny miejsce „Corner bistro” dokładnie na wprost Parlamentu, vis a vis kościoła św. Anny. Jemy rosołek z kaczki z kluseczkami, Ola przeprowadza swój rytuał parzenia napoju herbato-pochodnego. Rozmawiamy, wreszcie jest czas pogadać, czy takie rodzinne wyjazdy nie są właśnie po to? Pokrzepieni robimy krótki postój na fotografowanie parlamentu. Prawe skrzydło w renowacji, czy wszystkie budynki ukryte są za rusztowaniami i folią? Strasznie wieje. Ruszamy w stronę wyspy Małgorzaty, to gdzieś tam jest jeden z ukrytych skarbów węgierskiej stolicy, grób derwisza, Gully Baby. Miejsce pielgrzymek wyznawców islamu z całego świata. Wąskie uliczki otoczone małymi nie do końca zadbanymi domkami wiodą w górę. Po chwili trafiamy ma mały parkowy zagajniczek pośrodku kolumnada a pośród niej mauzoleum z półksiężycem na dachu. Budynek jest zamknięty z powodu … tak zgadliście renowacji. Na szczęście pan ochroniarz poznaje że my Lendziele czyli Polacy i otwiera nam. Prosta trumna przykryta barwnym tureckim kobiercem, na ścianach wersety z Koranu. Inne miejsce inny świat.
Kolejne 2 godziny to największa pomyłka wyjazdu. Przewodnik Pascala z serii „Dookoła Świata” rekomenduje restaurację Kehli pisząc że jest to najlepsze miejsce by spróbować tradycyjnej kuchni węgierskiej. Podaje też jej adres. Lajos utca 38. Jesteśmy na tej ulicy, numery rosną czyli za kilka minut powinniśmy siąść w przytulnym wnętrzu i zajadać się wołowiną w papryce, kurczakiem po cygańsku i innymi specjalnościami węgierskiego stołu. Jest 14.30 jesteśmy już głodni i zmarznięci. Niestety pod podanym adresem restauracji nie ma, dowiadujemy się że, jest na tej ulicy ale dalej, przy jej końcu w tak zwanej Starej Obudzie. Na ulicy Lajos ale pod numerem 380 a nie 38. To jakieś 3 kilometry dalej. Niestety przekroczyliśmy już punkt powrotu. Teraz musimy iść dalej. Docieramy do restauracji o godzinie 15.55 by dowiedzieć się że pracują do 16.00. Jesteśmy przy południowym końcu Wyspy św. Małgorzaty i to po stronie Budy. Głodni, przemarznięci, źli. W myślach układam e-mail który wysmażę do redakcji Pascala. Przechodzimy most i udajemy się w stronę centrum, Po kolejnych 20 minutach kiedy u dziewczyn dochodzi kolejna niedogodność czyli parcie na pęcherz decydujemy się na taksówkę. Kierowca oczywiście nie mówi po angielsku, jedynym zrozumiałem przez obie strony słowem jest centrum i restaurants. Musieliśmy być całkiem daleko bo przejażdżka trwała pewnie z 15 minut. Wysadza nas przy dużym placu, który mijaliśmy rano. Wszystkie restauracje dokoła albo pełne albo zamknięte bo właśnie trwają przygotowania do sylwestrowych kolacji. Decydujemy się iść w stronę bistra gdzie jedliśmy wczoraj kolację, ulica była pełna knajpek. Tam też trwają przygotowania do kolacji i jedynym serwowanym daniem jest zestaw Menu Turystyczne czyli zupa gulaszowa + kurczak w papryce z możliwością zamiany na cielęcinę w papryce. Nie grymasimy i zamawiamy ,dziewczyny z kurczakiem ja z cielęciną. Nie wiem czy my tacy głodni czy jedzenie było takie smaczne ale nam naprawdę smakowało. W oczekiwaniu wypiliśmy po herbacie (co piła Ola już wiecie). Dochodzi 19.00 co tu robić? Wypisujemy kartki, pijemy grzane wino, Niesia Baleysa i decydujemy się na powrót do hotelu. Przejazd Metrem zabawny, bardzo dużo rozbawionej młodzieży, confetti, serpentyny. Po paru minutach jesteśmy w pokoju. Krótki odpoczynek i o 21.30 wracamy do centrum. Znaczy się próbujemy wrócić bo nie ma jak kupić biletów na metro. Wszystkie kasy zamknięte, monet na automat nie mamy. Szybka decyzja przejazd na gapę. W takiej decyzji utwierdza nas fakt że, gdzieś zniknęli pilnujący wejścia kontrolerzy, może to taki lokalny zwyczaj że w ostatni dzień roku można korzystać z komunikacji miejskiej bez biletu? Za darmo jedziemy do centrum na węzeł trzech stacji metra Deak Ferenc Ter. To ścisłe centrum stamtąd najpierw przejście słynną Vaci Utca która w ten wieczór została zamieniona na plac targowy oferujący 4 rodzaje towarów. Alkohol, głownie grzane wino ale jak ktoś ma ochotę na palinkę, piwo czy szampana też kupi. Maski, peruki i inne przebrania nie jest trudno na ulicy zobaczyć osoby po 60 w fioletowych czy seledynowych perukach albo panie z wąsami i czerwonym nosem. Kolejne to trąby, trąbki, piszczadła, fujarki i kto co sobie wyobrazi jako przyrząd do wydawania nieprzyjemnego a głośnego dźwięku na pewno znajdzie to na którymś ze straganów. Budapeszt oszalał wszyscy chodzą i trąbią, bzyczą, piszczą. Każdemu hałasowi odpowiada ktoś z tłumu. Ola też oczywiście trąbi jak najęta na swojej fioletowej tubie, jak wlazłeś między wrony kracz jak i ony. Ostatnia kategoria towarów to sztuczne ognie w tym raczej nie popularne w Polsce moździerze na kule prochowe. Pocisk taki składa się z dwóch części ładunku pędnego i substancji wybuchającej wysoko na niebie. Kule tako wkłada się do specjalnej rury (motaru) podpala długi lont i odchodzi. Oprócz kul są też race, rakiety i co kto lubi.
W zabawie sztucznymi ogniami przodują młodzi Azjaci, przede wszystkim Chińczycy których w Budapeszcie mieszka kilkadziesiąt tysięcy. To oni przenoszą na węgierski grunt wschodnie zwyczaje czczenia Nowego Roku za pomocą iluminacji. Vorosmarty ter to tu jest centrum obchodów sylwestrowych ten plac wieńczący Vaci utca został podzielony pomiędzy restauratorów oferujących steki, gulasze i oczywiście grzane wino amatorów pirotechniki którzy rozświetlają noc. Im bliżej do początku nowego roku tym więcej rac leci w powietrze. Z głośników sączy się muzyka. Sądząc po reakcji publiczności są to jakieś wielkie lokalne przeboje. Do 24 jeszcze ponad godzina idziemy nad Dunaj potem zanurzamy się w tłumie i wypijamy kolejne kubki grzańca. Próbujemy słynnych placków ziemniaczanych i okazuje się że to jedyne danie które nam nie smakuje podczas całego pobytu. Pół godziny przed nowym rokiem rozstawiam statyw i przygotowuje się do uchwycenia pokazu sztucznych ogni. Jakież jest moje rozczarowanie kiedy dowiaduje się że niestety ale pokazu nie ma. Miasto nie przygotowuje go, jedyne na co możemy liczyć to petardy odpalane przez Chińczyków. Koncerty sylwestrowe w moim Krakowie są bez porównania większe i ciekawsze. Kiedy tak stoję ze statywem i próbuje zarejestrować nikłe rozbłyski światła ktoś wpadł na idiotyczny pomysł, zamiast odpalać kule za pomocą motaru po prostu podpala się lont i rzuca w tłum. Kilka minut przed dwunastą taka kula ląduje u moich stóp, nie widzę tego zajęty cyzelowaniem kadru. Eksplozja następuje tuż pod moimi nogami, odskakuje cudem unikając wywrócenia statywu, niestety jeden z odprysków wypala dziury w mojej kurtce. Nowy rok witam w nie najlepszych humorach. Głośne odliczanie, strzały korków od szampana, życzenia i mamy rok 2009. Tłum się przerzedza, wszystkie ulice zablokowane przez nieprzeliczone rzesze. Kierujemy się w stronę placu Deak Ferenc. Metro pracuje tylko do 23.30, nie pozostaje nic innego jak taksówka, o tej porze chętnych na przejazd jest wielu więc chwile zabiera złapanie wolnej. Pani kierowca oczywiście nie mówi po angielski, pokazujemy jej kartę meldunkową z hotelu. Przejazd do naszej kwatery trwa nie dłużej niż 15 minut i jest tańszy niż się spodziewaliśmy, kosztował jedynie 6 euro. Jeszcze próbujemy się dowiedzieć czy 1 stycznia restauracje są otwarte, podobno większość tak. Stajemy na dziedzińcu hotelu, papierosek i idziemy do pokoju, niestety winda nie działa. Kiedy już jesteśmy w łóżkach do pokoju obok wraca grupa mocno rozbawionych Włochów. Wygłuszenie pokoi hotelowych a właściwie jego brak to najgorsza wada hotelu. Pomimo zmęczenia mamy problem z zaśnięciem, nie jest łatwo zasnąć jak za ścianą impreza na całego. Na jutro ambitne plany z duża ilością chodzenia, trzeba mieć nadzieję że, obudzimy się w miarę wypoczęci. Kaca na pewno nie będzie, Nowy Rok bez kaca, życie potrafi zaskakiwać.
Dzień drugi – nowy rok
Wstajemy po ósmej, zmęczeni, Ola nie do dobudzenia, idziemy na śniadanko, Agnieszka robi bułeczki dla Oli. Kawa, herbata dodają sił. Dobrze nie mieć kaca tym bardziej że przygotowany na dziś program jest bardzo bogaty. Około 10 jesteśmy gotowi do zwiedzania. Czym dla Paryża są Pola Elizejskie dla Budapesztu jest Aleja Andrassy. Nigdzie indziej potęga i chwała miasta nie jest tak widoczna jak tu. Nie na darmo mówi się że, Budapesztańska secesja jest najpiękniejsza na świecie. To na tej, tak pustej w noworoczny poranek alei spacerują przedstawicielki starych rodzin, żaden ślub nie był by wystarczająco prestiżowy jeżeli limuzyna nie przejechała by u frontu Opery, najpiękniejszej elewacji alei Andrassy. Z metra wysiadamy na Deak Ferenc Ter, kilkadziesiąt metrów dalej rozpoczynamy spacer, otaczające nas budynki a właściwie pałace robią naprawdę imponujące wrażenie. Po kilku minutach mamy okazję zobaczyć słynne limuzynowe śluby. Limuzyny mają podbudowę aut terenowych i na krakowskich ulicach raczej się ich nie spodka. Dookoła sklepy z odzieżą światowych projektantów tu Luis Vuitton tam Dolce Gabana. To tu można kupić portfel Gucci albo biżuterię Cartiera. Czuć duże pieniądze, dziś oczywiście wszystkie sklepy zamknięte. Dochodzimy do Opery, miło popatrzeć. Fasada udekorowana rzeźbami 12 wielkich kompozytorów z Franciszkiem Listem na czele. Po kilku krokach mijamy plac Oktagon, jak sama nazwa wskazuje jest ośmioboczny. Tuż obok przyjemnie wyglądający lokal sushi, niestety zamknięty. Po drugiej stronie widzimy słynny Terror Haza czyli muzeum zbrodni komunistycznych i nazistowskich. Mamy wielką ochotę zwiedzić, niestety jest zamknięte, na szczęście tylko dziś, postanawiamy że wrócimy tu jutro. Kilka budynków dalej jest kultowa cukiernio-kawiarnia Lukas. Od ponad 100 lat spotykają się tu okoliczni mieszkańcy. Oferują pyszną kawę w przepięknym wnętrzu. Sam dotyk przecudnych sztućców robi wrażenie. Agnieszka zamawia melange czyli cztero warstwową kawę z miodem, Ola herbatę , ja kawę, do tego torcik o dziwnie brzmiącej nazwie. Ja decyduję się na strudel jabłkowy na ciepło. Torcik kupowany na wygląd, obsługa nie potrafi po angielsku wytłumaczyć co to za tort okazuje się być miętowo-orzechowo-czekoladowym. Ola jest zachwycona. Pokrzepieni idziemy w stronę Placu Bohaterów. Ten wybudowany z okazji 1000-lecia Węgier pomnik robi wrażenie. Wielki łuk + kolumna na której stoi czuwający nad miastem i duszami bohaterów archanioł Gabriel. Spędzamy kilka minut fotografując się na tym majestatycznym tle potem udajemy się do Varosliget czyli lasku miejskiego. To ulubione miejsce wypoczynku mieszkańców aż kipi atrakcjami. Nie wszystkie są dostępne w zimie jak wesołe miasteczko z najstarszą na świecie drewnianą kolejką górską czy cyrk, nie wszystkie nas interesują patrz muzeum transportu. Zwiedzanie zaczynamy od sadzawki z wodami termalnymi. To parujące jeziorko jest oazą kaczek. Ponieważ jest kilka stopni poniżej zera para osiada na drzewach i natychmiast zamarza. Efekt iście bajkowy, znów jest okazja do zrobienia sobie kilku zdjęć. Kolejny punkt programu to zamek eklektyczny. W czasie wystawy światowej wybudowano tu budynek składający się ze wszystkich stylów architektonicznych jakie można odnaleźć na Węgrzech. Od stylu romańskiego do czasów współczesnych. Obecnie we wnętrzu znajdują się muzea kultury rolnej. Nie mamy czasu na zwiedzanie, szkoda. Kolejne zdjęcia przy pomnikach Liszta, Ola i ja staramy się powtórzyć pozę kompozytora oraz mroczny pomnik Anonima, kronikarza, mnicha bez twarzy. Mijamy nieczynne lodowisko i idziemy w stronę dzielnicy żydowskiej. Po drodze mijamy sympatycznie wyglądającą restaurację Paprika oferującą tradycyjną kuchnię węgierską. Po chwili wiemy ile mieliśmy szczęścia. Dostaliśmy bardzo dobry stolik przy kominku, po chwili na naszym stoliku zjawiła się butelka rewelacyjnego Aszu 3 puttony. W czasie kiedy my delektujemy się winkiem w korytarzu formuje się spora kolejka oczekujących na stolik. Ich oczy mówią, idźcie stąd. Zostajemy zamawiamy zupy Ola fasolową, Agnieszka gulaszową a ja decyduję się na rybną. Wszystkie są znakomite ale fasolowa to szczyt artyzmu. W życiu tak dobrej zupy nie jadłem. Na drugie ja biorę coś po budapesztańsku, Ola pierś w czymś a Agnieszka schab w czymś. To co dostajemy przechodzi nasze oczekiwania i to pod względem smaku jak i wielkości porcji. Moje danie okazuje się polędwicą wołową w wersji undone podanej na leczo z ryżem i frytkami, Ola ma pierś z kurczaka obwiązaną bekonem i oprószoną serem a Nieśka ma marynowane medaliony schabowe. Jedynie Agnieszka jest w stanie zjeść całą porcje, do tego zjada wszystkie warzywa na parze z talerza córci. Szybka decyzja rezerwujemy stolik na jutrzejszą kolację. W tej decyzji utwierdza nas wysokość rachunku, jak na Budapeszt to dolne stany stanów średnich czyli około 180 zł za 3 osoby z winem. Trzeba spalić kalorię idziemy więc na długi spacer poprzez żydowska część miasta. Ten kipiący kiedyś fragment miasta próbuje się podnieść do życia po Holocauście. Coraz częściej można zobaczyć tu koszerne sklepy czy restauracje. Wracam więc poprzez Dohany Utca. Widać jak kosmopolitycznym miastem jest Budapeszt a przynajmniej ta jego część. Na ulicach mija się tu osoby ciemnoskóre, sporo Azjatów Cyganów a w miarę zbliżania się do centrum widzimy coraz więcej osób w jarmułkach. Wydaje się jednak że nie jest to miejsce wolne od niepokojów społecznych, w żadnej innej części miasta nie widzi się tyle policji. Place zabaw szkoły czy synagogi zawsze sąsiadują z niewielką budką z rozpoznawalnym napisem Securite. Antysemityzm wiecznie żywy ? Spacer zabiera blisko dwie godziny. Po drodze mijamy urokliwy gotycki kościół Szent Erzsebet. Pomimo dochodzącej 18 czyli godziny mszy wieczornej kościół świeci pustkami, oprócz nas jest tam tylko siostra zakonna i jeden modlący się mężczyzna. Bez oporów rozstawiam statyw i robię kilka wnętrz gotyckiego wnętrza. Po drodze mijamy słynny New York Hotel i nie mniej słynną New York Caffe. Niestety po remoncie kompletnie utraciła swój literacki charakter stając się ociekającym złotem kiczem. Kilka kroków dalej znajduje się słynna Synagoga, największa na w Europie rozmiarem ustępuje jedynie synagodze w Brooklinie. Niestety, jest już zbyt późno na zwiedzanie wnętrza. Tuż obok kawiarnia, siadamy przy herbacie i podziwiamy cebulaste wierze. Widok to piękny i niezwykle cenny. Rachunek za herbatę jest zbliżony do rachunku za obiad. Cóż czasami trzeba ogolić turystów. Jeszcze tylko szybkie spojrzenie na słynną Wierzbę Pamięci czyli pomnik stylizowany na drzewo o metalowych liściach na których wygrawerowano nazwiska ofiar shoah i powoli idziemy w stronę bazyliki Istvana. Częściowo bierzemy udział w mszy. Potem szybko kilka zdjęć. Błyskawicznie po mszy wygaszane są światła a na końcu, może 10 minut po zakończeniu mszy komunikat po węgiersku i angielsku prosi o opuszczenie świątyni, ledwo zdążamy zapalić świeczkę, jeszcze tylko obfotografowanie z zewnątrz, trudno uwierzyć rozmiar kościoła. Jest naprawdę gigantyczny. Kopuła ma 80 metrów wysokości.
Rozpoczynamy nocny foto spacer po politycznym centrum Budapesztu. Celem jest budynek parlamentu ale po drodze mijamy wiele innych pięknych budynków, wszystkie są iluminowane w sposób który sprawia że, mój rodzinny Kraków wydaje się być ciemnym i szarym. Po drodze mijamy metalowy mostek a szczycie którego dumnie stoi pan w kapeluszu, kim jest i co to za miejsce nie wiem do dziś, pomimo intensywnego poszukiwania w kilku publikacjach i sieci. Miejsce to jest chyba jakimś miejscem spotkań miejscowych działaczy politycznych. Kiedy tamtędy przechodziliśmy stało kilkanaście osób z węgierskimi flagami w rękach a z radiowozów dyskretnie przyglądało im się kilka patroli policyjnych. Mijamy ich robiąc zdjęcie mostku z flaga i jesteśmy na placu przed parlamentem, Budynek otoczony jest barierkami i nie można podejść bliżej niż na 15 metrów, budynek oczywiście pięknie podświetlony. Każdy detal dopracowany ale naprawdę porażający jest jego rozmiar. Ładnych parę minut idziemy wzdłuż budynku zmieniając kąty pod jakim ustawiam statyw. Kiedy jesteśmy już przy końcu budynku mamy zabawną przygodę. Ponieważ nie tylko my wybraliśmy się na wieczorne fotografowanie kiedy ja znikam za rogiem by ostatni raz skierować obiektyw w stronę skąpanej w mroku Budy Ola podchodzi do jakiegoś Węgra fotografującego swoja przyjaciółkę na tle Parlamentu i z wyrzutem ciągnąc go za kurtkę krzyczy „tato co za babę fotografujesz?”. Podobno w nocy wszystkie koty są szare ale żeby własnego ojca tak pomylić. Wracając jeszcze kilka razy rozstawiam swój statyw. Na kartę trafia między innymi wizerunek Muzeum Etnograficznego. Ręce marzną. Musi być zimno, plastik w głowicy nie wytrzymuje temperatury i pęka. Statyw najlepsze czasy ma za sobą. Jeszcze tylko kilka minut i ponownie jesteśmy na Deak Ferenc Ter. Stacji metra na której zaczęliśmy dzisiejsze zwiedzanie, pętla się zamknęła, dochodzi 21. Wracamy do hotelu. Niesiaka nosi, ma ochotę jeszcze coś zjeść, ja czuje się pełny po obiedzie w stylu węgierskim. Idziemy do chińskiej knajpy zlokalizowanej na parterze hotelu. Tam jest WiFi i z stamtąd „kradniemy” Internet. Żona ma ochotę na pieczone banany. Składamy zamówienie i wtedy Agnieszka stwierdza że, bardzo źle się czuje, zamówionych bananów oczywiście nie zjada, robi się jej gorąco, i piecze ją w mostku . Zamiast deseru zjada mój Atenolol 25 czyli lek stabilizujący prace serca. Wracamy do pokoju. Chiny nie są nam przychylne. Jak nie wypalą dziury w kurtce to żonę chcą otruć. Agnieszka kładzie się i natychmiast zasypia. Ja i Ola jeszcze dłuższą chwilę czytamy. Za ścianą znowu impreza na całego, pukam w ścianę i nastaje cisza, dochodzi północ. Trzeba odpocząć, plany na jutro są równie ambitne.
Dzień ostatni – 2.01.2009
Ola znowu nie wstaje na śniadanie, Agnieszka robi jej bułeczki do pokoju. Nieśka czuje się dobrze, chyba jest trochę cieplej. Ubieramy się i start. Dziś plany bardzo szerokie. Chcemy się rozejrzeć po Jozsefvaros i Ferencvaros czyli po mięście Józefa i mieście Franciszka. Dwóch najmłodszych z historycznych dzielnic Budapesztu. Nasz Hotel zlokalizowany jest właśnie w Ferencvaros. Przejeżdżamy tylko dwie stacje metra wysiadamy przy Ferenc Ter. Kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się bardzo bliskie mi miejsce. Podpowiem spróbujcie zgadnąć. Ferenc Molnar, Boca i Nemeczek. Tak „Chłopcy z Placu Broni”. Płakaliście czytając po śmierci Nemeczka? Ja płakałem, pamiętam choć było to blisko 30 lat temu, Ola też płakała ale ona rok temu i pamięta doskonale całą książkę. Zmierzamy w stronę ulicy Plater pod numer 11 gdzie do dziś mieści się szkoła do której chodzili powieściowi chłopcy . Węgrzy jak chyba żaden ze znanych mi narodów mają zwyczaj czczenia bohaterów swojej historii i wyobraźni uwieczniając ich w spiżu i kamieniu. Nie dziwi więc fakt że i chłopcy doczekali się swojego pomnika, trójka gra w kule, dwójka oparta o bramę obserwuje ich. Urocza konfrontacja wspomnień z wizją artysty. Przecznicę dalej kolejny uroczy pomnik. Mały Powstaniec 1956. Kilkuletni chłopiec z karabinem, oczywiście małe węgierskie flagi i świeże kwiaty. Pamięć o zbrodni komunistycznej 1956 jest wciąż bardzo żywa. Wczoraj będąc pod parlamentem widzieliśmy czerwone kule wielkości jabłek przyklejone do ścian. Teraz dowiedzieliśmy się że tak oznacza się w Budapeszcie ciągle nie zabliźnione miejsca po sowieckich pociskach. Szkoda że u nas konflikty legendarnych Bohaterów z niewyrośniętymi karłami którzy uzurpują sobie rolę sędziów postaw nie pozwala na właściwe uczczenie przeszłości. Nic wybory prezydenckie już za kilkanaście miesięcy. Kolejny przystanek to Muzeum Sztuki Stosowanej. Już sam budynek będący perłą secesji z cudowną wewnętrzna kolumnadą i szklanym dachem budzi szacunek. Budynek jest tak olbrzymi że , zajmuje cały kwartał. Podobno kiedy w 1896 roku otwierał go cesarz Franciszek Józef reakcja publiczności była chłodna dziś ocenia sie go znacznie wyżej. Brak czasu nie pozwala nam na zwiedzenie biblioteki i ekspozycji. Do tej pory nie robiliśmy żadnych zakupów, pora to zmienić. Czy jest w Budapeszcie lepsze miejsce na zakup hungarików niż Nagy Vasarcsarnok czyli Wielka Hala Targowa, jeżeli chodzi o centrum miasta to nie ma. Hipermarkety zlokalizowane są dość daleko od centrum. Ten otwarty w 1897 roku zadaszony bazar jest miejscem gdzie kupuje się warzywa, owoce, mięso ale i alkohole, głownie palinkę i wino. Od pewnego czasu funkcjonują też stoiska nastawione na turystów oferujące np. zestawy „Zrób sobie gulasz”, zawiera on wszystko co potrzebne + przepis w kilku językach wystarczy dodać mięso i wodę. Oczywiście kupujemy dla siebie i dla babć na prezent. Pierwsze piętro to ciuchy i „cepelia” oraz kilka barów szybkiej obsługi, nie jesteśmy głodni więc szybko giniemy w piwnicach gdzie zlokalizowany jest Match, sklep ogólnospożywczy najpopularniejszej sieci. Sklep niczym nie różni się od naszych sklepów osiedlowych. Na szczęście czas kiedy węgierskie sklepy jawiły się nam jako przejaw dobrobytu po naszych przaśnych pełnych octu i musztardy odszedł w przeszłość. Takie wspomnienie sprzed 30 lat. Jeszcze spacer wśród salami i papryk. Wszędzie do okoła reklamy słynnego węgierskiego likieru Unicum. Kupujemy małą buteleczkę na spróbowanie. Szybki łyk, to coś ma smak kropli żołądkowych. Dobrze że kupiliśmy tylko 50 gram, więcej nawet jako lekarstwo bym nie wypił. Idziemy w stronę Pasażu Paryskiego. Kiedyś modne miejsce zakupów modnych pań dziś pozostało prawie opuszczone, na szczęście samo miejsce nadal urocze. Idziemy w stronę Terror Haza, wczoraj nie udało nam się zwiedzić do dwóch razy sztuka. Po drodze szybki kebab w jadłodajni prowadzonej przez Turków. Potem na chwile zagłębiamy się w dzielnicę żydowską. Jeszcze kilka zdjęć Wierzby pamięci, wizyta w sklepie koszernym i …rozpoczynamy poszukiwania restauracji koszernej, niestety jest piątek popołudniu, szabat rozpocznie się za kilka minut. Udaje nam się jedynie wejść do małej restauracyjki na zapleczu synagogi ortodoksyjnej. Udaje się wejść nie jest tu sformułowaniem na wyrost. Najpierw trzeba przejść przez drzwi z videodomofonem, potem labirynt korytarzy i na sale wchodzimy dokładnie w momencie kiedy kelner informuje że za 30 minut rozpocznie się szabat i proszą o opuszczanie lokalu. Klimat nieziemski, rozmowy w jidysz, goście w jarmułkach. Okolice przypominają trochę krakowski Kazimierz. Wiele budynków ciągle zniszczonych. Teraz spacer do Andrassy i jesteśmy przy operze, wchodzimy na moment, przepych bije po oczach. Na zwiedzanie z przewodnikiem już nie ma miejsc, szkoda. Przecinamy Oktagon, przypominamy sobie że w tych okolicach był sympatycznie wyglądający sushi bar. Siadamy, jedzenie jak to sushi pięknie podane ale niezbyt syte, wypijamy herbatę i jesteśmy gotowi na wizytę w Terror Haza. Już zbliżając się do budynku w oddali widzimy lustrzane odbicie słowa terror w zwieńczeniu dachu, w słoneczne dni a taki w Budapeszcie jest wiele rzuca on złowieszczy cień. Budynek ozdobiony jest porcelanowymi medalionami z portretami ofiar. Wchodzimy, niewielka kolejka. Tuż przy wejściu sowiecki tank ze złowieszczo podniesioną lufa, miał nieść wolność, przyniósł strach, śmierć, zniewolenie. Fotografować można jedynie na poziomie 0. Potem aparat trafia do depozytu. Zaczynamy zwiedzanie 1 piętra. Historia komunizmu w latach 1945 – 1956. Od obowiązkowych dostaw poprzez zarządzanie z Moskwy, sytuację kościoła i inne przejawy codzienności w stalinowskiej rzeczywistości, strach i okrucieństwo pomieszane z groteską. Sala sfingowanych procesów a za moment propaganda. Śmiech przez zły a może gorzki płacz przerywany histerycznym śmiechem? Jak dobrze że, to już przeszłość. Po zwiedzeniu 1 piętra wsiadamy do windy. W tym momencie uruchamia się olbrzymi monitor wyświetlając opis egzekucji wykonywanych w tym budynku. Zjeżdżamy do piwnicy, pokonanie jednego piętra trwa prawie 5 minut, na ekranie ciągle sugestywny opis wygłaszany przez naocznego świadka. Dobrze że, Ola nie wszystko rozumie. Kazamaty przerażają swoim zimnem. Na ścianach cel portrety zamęczonych. Przy każdej celi telefon. Podnosząc i wybierając numer można wysłuchać historycznych przemówień miedzy innymi Kadara, wówczas ministra spraw wewnętrznych. Człowieka imiennie odpowiedzialnego za te zbrodnie. Kolejna część ekspozycji to częściowo poświęcona strzałkokrzyżowcą czyli węgierskim nazistą, potem możemy odwiedzić pokój sowieckiego doradcy i salę podsłuchów oraz zagłuszania. Kolejne pokoje to rekonstrukcja gabinetów działaczy opozycyjnych, wielki pasaż rewolucji 1956 z rowerem jako symbolem walki. Jest tam ma ścianie takie zdjęcie. Z jednej strony kolumna tanków z sierpem i młotem z drugiej nieprzebrany tłum ludzi na rowerach. Ciarki chodzą po plecach. Ekspozycja kończy się salą Zakończenia. Prosta nieumeblowany pokój z dwoma telebimami. Na jednym transmisja papieskiej mszy z Budapesztu, prowadzi oczywiście Jan Paweł II na drugim sowieci opuszczają Węgry, pakując czołgi na platformy. Są jeszcze dwie dodatkowe czasowe wystawy sex w czasach dyktatury, niestety opisy jedynie po węgiersku więc rezygnujemy i gościnna Katyń w oparciu o film Wajdy. Te część historii znamy. 2 godziny mijają bardzo szybko. Muzeum jest w pełni multimedialne, wszystkiego można dotknąć, urządzeniami do zagłuszania się pobawić a z odbiorników lecą archiwalne audycje Radia Wolna Europa. W sali sprawiedliwości można przeglądać akta, robić notatki, stanąć na miejscu skazanego. Po wyjściu dwie myśli kołaczą się w głowie , pierwsza dobrze że nazizm i komunizm to już przeszłość, druga to dlaczego w Polsce nie ma takiego muzeum, my tez wycierpieliśmy nie mało. Dlaczego nie ma instytucji która od najmłodszych lat wpajała by dzieciom a dorosłym przypominała jakie zbrodnie na swoim koncie ma ideologia lewicowa. By nigdy w przyszłości socjalizm, komunizm, nazizm czy inne ruchy lewicowe albo lewackie nie miały szans na poparcie społeczne. To ważne szczególnie w kraju gdzie nie wszyscy chcą pamiętać zbrodnie PRL a o tym że Hitler był socjalistą a jego partia NSDAP to partia socjalistyczna jak SLD.
Duża dawka emocji wymaga dłuższego spaceru. Przed nami ponownie Plac Bohaterów. Tym razem po zmroku. Statyw i kolejne ujęcia. Kiedy ja fotografuje dziewczyny gdzieś znikają. Po chwili są powrotem. Przynoszą grzane wino. Tego mi było potrzeba, w lasku miejskim lodowisko, zabawa na całego. Ja nie lubię ale moje panie z zachwytem oglądają popisy na tafli. Nie mamy sprzętu, a do wypożyczalni nieziemska kolejka. Jest 18.00 a my mamy na 19.30 rezerwację w restauracji Papryka. Wolniutko zmierzamy w stronę jedzonka, po drodze zabawny budynek ING. Jesteśmy 45 minut za wcześnie. Stolik jeszcze nie gotowy, chcemy się wybrać na spacer do parku, kelnerka odradza, po drugiej stronie parku jest dzielnica cygańska. Spacery po zmroku są nie do końca bezpieczne. 45 minut szybko mija. Mamy stolik, w korytarzu znów tłum czekający na stolik a stolika na lekarstwo. Znowu Aszu i zamówienie podobne jak wczoraj. Czas szybko mija, jedzenie pyszne winko wspaniałe. Czas mija szybko. Z żalem opuszczamy knajpkę, jeszcze krótki spacer i wsiadamy do metra, najpierw kilka przystanków żółtą linią, potem przesiadka na niebieską i jesteśmy z powrotem w hotelu. Ola nie zadowolona bo nie najeździła się długimi schodami na Deak Ferenc. Za to my całą jazdę zrobiliśmy na jednym bilecie. Jesteśmy mocno zmęczeni, ostatni dzień w Budapeszcie dobiega końca, jeszcze tylko notatki, chwila z książką i zasypiamy.
Powrót
Tym razem Ola decyduje się na zjedzenie śniadania z nami. Robimy też herbatę do termosów, przygotowujemy sobie też kilka bułek, pora się pakować, do 11.00 musimy zwolnić pokój. Kiedy jesteśmy już spakowani, pokój zostaje zdany a my idziemy na parking po auto. Ola zostaje pilnować bagażu. Wsiadam do windy i nie wiem czemu ruszam. Nieśka zostaje. Po przejechaniu kilku centymetrów winda staje. Nie wiem dlaczego ale spanikowałem, zrobiło mi się duszno. Nie mam klaustrofobii i nie wiem czemu spanikowałem. Dziewczyny dostają ataku śmiech. Przez cały pobyt robiliśmy sobie zabawne foty z góry. Agnieszka mówi że, zobaczyła mnie oczami wyobraźni właśnie w takiej sytuacji. Ja nie wiem dlaczego ale przez te może 30 sekund mocno się wystraszyłem. W końcu winda rusza. Pakujemy się i w drogę, jeszcze postój w Tesco. Zakup wina, salami, palinki, papryki itd. Ruszamy. Wyjazd już nie jest taki łatwy lekko błądzimy zamiast na autostradę trafiamy na drogę lokalną. Dzięki temu mamy okazję zobaczyć węgierskie tirówki, jedna na oko 17 lat jest topless. Niby nic dziwnego ale jest chyba z minus osiem, dziewczyna się przeziębi. Na autostradę wpadamy 30 kilometrów dalej, po drodze jeszcze krótki postój i zakup słonecznika i kilku butelek wina. Ola idzie to tyłu, zasypia. Nie ma ruchu spokojnie mijamy granice słowacką. Przejazd przez Słowację też łatwy. Krótki postój na bułki i herbatę gdzieś w górach, piękna pogoda, biało. W planach mamy wizytę na Spiskim Hradzie ale krótka przerwa na zupę czosnkową, za którą płacimy już w euro pokazuje jak jest zimno, telefon z Polski mówi o strasznym korku na zakopiance wiec odpuszczamy sobie. Obiecujemy sobie za to w czerwcu przyjechać na Orawę. Do Rabki trasa bardzo przyjemna, W Rabce obserwujemy stojącą zakopiankę i jedziemy na Mszanę. Po godzinie jesteśmy w domu. Budapeszt to piękne miasto, na pewno warto go zwiedzić ale sylwester w Budapeszcie to nie najlepszy pomysł, szkoda że miasto nie jest zainteresowane przygotowaniem dużego szoł dla turystów i mieszkańców jak mają to w zwyczaju inne europejskie metropolie. W sumie jednak wyjazd należy zaliczyć do udanych. Dużo miłych wspomnień, pyszne jedzenie, dobre wino i czas by być razem. Było warto.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Bardzo fajna, osobista relacja z pobytu w pięknej naddunajskiej stolicy. Piękne, ciekawe zdjęcia. Warto może pokusić się o spokojną korektę tekstu i usunięcie kilkunastu błędów gramatycznych, utrudniających jego percepcję oraz poprawienie niektórych nazw obcych np. Góra Gellerta (a nie, jak piszesz Gelertha), Most Erzsebet (lub Most Elżbiety) zamiast angielskiej nazwy Elizabeth, Dolce Gabbana (nie Gabana), Louis Vuitton (nie Luis Vuitton), cordon bleu (nie blue - nazwa pochodzi z francuskiego, a nie z angielskiego) itp. I konsekwentne zachowanie jednolitej pisowni tam, gdzie obie formy są dopuszczalne (np. Ferenc Liszt i Franz List). Wtedy będzie perfekcyjnie. Pozdrawiam.