Podróż mgnienie oka w Iranie
Opis: Krótka wizyta w Iranie połączona z transferem przez Turcję.
Cmentarzysko starych jachtów w Stambule. Niektóre jeszcze pływają, niektóre ktoś próbuje sprzedać, bądź odrestaurować. Nieopodal dogorywa jeszcze kilka samochodów.
Poznany na dworcu autobusowym Kurd - pierwszy (i jak dotychczas chyba jedyny) mieszkaniec Turcji, który stanął na szczycie Everestu - wytłumaczył nam jak się dostać na granicę, zamówił taksówkę i w międzyczasie napoił herbatą. Ubolewał jedynie, że nie wybieramy się na Ararat, na który zawodowo organizuje wyprawy.
Przy granicy bardzo mili tureccy policjanci obejrzeli nasze paszporty, powiadomili nas, że you're going to hell i życzyli miłej podróży. Mijani po drodze kierowcy tirów stojących w, zawsze obecnych na przejściach granicznych, korkach widząc, w którą stronę się kierujemy, pukali się w czoła. Służba graniczna okazała się bardzo miła i, wiedząc że Irańczycy jeszcze ze swojej strony nie otworzyli przejścia, poczęstowała nas herbatą przed przepuszczeniem do szerokiej na metr strefy niczyjej.
Kiedy zatrzasnęła się za nami turecka brama i jakieś 10 minut czekaliśmy na jakiekolwiek zainteresowanie ze strony irańskiej, tureccy pogranicznicy rozkręcili się z dowcipami co nas czeka. A czekało nas jedynie dwóch smutasów i pół godziny biurokracji. Szczęśliwie tylko biernej - nie musieliśmy sami nic wypełniać.
A zaraz za granicą padły wszelkie hamulce względem tego czy wypada fotografować miejscowych. Pierwszy napotkany Irańczyk próbował nam tajniacko zrobić zdjęcie komórką. Wspaniałomyślnie zapozowaliśmy z jego kolegą i zaoszczędziliśmy mu tych podchodów.
Maku jest niewielką (o połowę większą niż mój wyznacznik zadupia - Luboń) mieściną przy samej granicy tureckiej. Wiele do zwiedzania tam nie ma, ale oglądać jest co, bo miasto to znajduje się w wysokim skalnym wąwozie. Otaczające je ściany od razu nasunęły nam (a przynajmniej tym z nas, którzy tam byli) skojarzenia z Todrą. Zwraca uwagę meczet umiejscowiony pod imponującym okapem skalnym, z którego ponoć na wiosnę spływa pięć wodospadów.
Po całej okolicy obwiózł nas bardzo miły miejscowy - Burman, o ile dobrze pomnę imię. Poznałem go chcąc zrobić zdjęcie z najwyższego budynku w centrum Maku - będącego jeszcze w budowie 3, lub 4 piętrowego domu. Burman okazał się być właścicielem, zaprowadził mnie na dach, a potem gdy objaśniał co z niego widać to zaproponował, że zabierze nas do wspomnianego wcześniej meczetu. Oczywiście z propozycji skorzystaliśmy, a na meczecie się nie skończyło. Potem jego brat (kiedyś profesjonalny bokser ze sportowymi sukcesami) zabrał nas na przejażdżkę Paykanem po okolicznych punktach widokowych, którą zakończyliśmy u niego w ogrodzie przy herbacie i fajce wodnej.
Maku dla nas się okazało chyba najgościnniejszym miastem w Iranie, bo kiedy wracaliśmy już do Turcji i o 5 rano wysiedliśmy właśnie tutaj z autobusu, to jeden ze współpasażerów - Kurd imieniem Yousef - zaprosił nas do siebie na śniadanie, a potem wraz z bratem odwiózł na granicę. Może tak tutaj gościnnie, bo większość mieszkańców to Kurdowie właśnie, a nasze doświadczenia wskazują, że są oni niezwykle otwarci, gościnni i uczynni.
Największym celem naszego wyjazdu była próba zdobycia Damavandu (5671) - najwyższego szczytu Iranu. Stanowi on doskonałą konkurencję dla "pobliskiego" Araratu. Dostęp do niego jest łatwy, opłaty za wejście to 50$, pobierane jedynie w sezonie, a i możliwe do uniknięcia. Naturalnym więc było, że chcieliśmy się z tą górą zmierzyć.
Niestety, ze względu na kradzież Wiśni portfela, gdzie znajdowały się dokumenty uprawniające go o powrotu do Turcji, skróciliśmy nasz 4-5 dniowy plan zdobywania szczytu do dni trzech (ryzykując aklimatyzacyjną gehennę), planując dnia czwartego zawitać w polskiej ambasadzie. Jak się później okazało, całkowicie niepotrzebnie.
Pierwszego dnia ruszyliśmy z wioski Reyneh (gdzie część rzeczy zostawiliśmy u Ahmeda, u kórego nocowaliśmy - nie polecałbym go, ale jedyną alternatywą chyba jest cwaniaczek Massoud i z dwojga złego lepszy Ahmed) na noclego do meczetu znajdującego się na wysokości 3200. Po drodze trafiła nam się drobna burza, ale nie przeszkadzało nam to zbytnio, bo meczet okazał się solidny, suchy i nie przeciekał. Swoja drogą, jak ktoś ma dobry samochód (jak spotkana para Holendrów), albo dużo kasy na wynajęcie landziwera, to do samego meczetu może sobie podjechać i oszczędzić nogi.
W nocy wszyscy kiepsko spaliśmy, ja przespałem może dwie godziny, reszta chyba podobnie, pewnie efekt pojawiającej się wysokości. Szczęśliwie pogoda od rana super, widoki naokoło piękne, aż się chce iść do góry. A jest trochę do podejścia, bo tzw. Third Shelter, nasz następny punkt noclegowy, znajduje się na 4200.
W Third Shelter rzuciliśmy plecaki, podeszliśmy jeszcze kawałek w ramach drobnej aklimatyzacji, powkurzaliśmy się trochę na Duńczyków, którzy poleźli na szczyt i jakoś nie mogli wrócić, więc trzeba byłoby iść ich poszukać zanim będzie całkowicie ciemno. Szczęśliwie, jak już się przygotowaliśmy do wyjścia to chłopaki wrócili. Bardzo dobrze, bo wybitnie brakowało nam z Wiśnią spręża na zgrywanie ratowników. Noc kiepska, zupełnie nic nie przespałem, cały czas tylko jakieś pseudosenne halucynacje o jakichś bazach danych, algorytmach plecakowych i innych bzdurach.
O 3 pobudka, o 4 wyjście w górę. Mnie od początku męczyła choroba wysokościowa, więc po jakichś 300 metrach dałem sobie spokój i zszedłem, póki mogłem spokojnie o własnych siłach. Wiśnia odpadł kolejne 300 metrów dalej, a laski wraz z takim Francuzem, który z nami ruszył (drań był dobrze zaaklimatyzowany, świeżo wrócił z wycieczki po Tybecie, Nepalu i Ladakhu), odpadły jakoś pod samym szczytem, bo widoczność zrobiła się zerowa.
Mimo wszystko, w dobrych humorach (pewnie ze względu na wizję ciepłego prysznica u dziadka Ahmeda), zeszliśmy tego samego dnia na sam dół do Reyneh.
Pierwsze miasto, w którym zobaczyliśmy jakichś turystów, chociaż to mało powiedziane - nocowaliśmy bowiem w norze pełnej backpackersów (którą swoją drogą, mocno polecam - tanio i całkiem znośnie - Amir Kabir Hostel).
Dwa dni spacerowaliśmy po tym pięknym mieście. Niby duże, bo 2 miliony mieszkańców, ale my poruszaliśmy się jedynie po centrum, więc wszędzie dało się bez trudu dojść pieszo.
Jest jednak jedno zadanie, które nas tam całkowicie pokonało - zjedzenie jakiegokolwiek posiłku w restauracji. Przede wszystkim, ciężko znaleźć jakis przybytek gastronomiczny nie będący budą z kebapem (a zwykle nawet nie kebapem, ale jakimś zachodnim burgerem). Jeśli jednak uda nam się również odsiać placówki oferujące jedynie gotowaną głowę owcy (a są takie i to dość popularne) i trafimy do prawdziwej restauracji to będzie ona zamknięta. Później się okazało, że między 14, a 19 generalnie takie lokale są zamknięte. A nas ochota na posiłek jakoś w tych godzinach nachodziła.
Jedną z atrakcji Esfahanu są ozdobne mosty przerzucone nad przepływającą przez miasto rzeką. W ciepłe wiosenne dni (chociaż tutaj raczej od razu jest gorąco) można nad brzegiem zobaczyć setki mieszkańców na popołudniowych piknikach. Przynoszą ze sobą butle gazowe, gotują herbatę, a czasem i całe obiady. W sumie gdzie indziej mogą mieć socjalne spotkania...
Za pierwszym razem trafiliśmy na ten wielki plac w piątek - dzień modlitwy. Dziwnym nie jest więc, że było tam pełno ludzi, a z rozmieszczonych na całym placu głośników słychać było głos kapłana. Do meczetu wtedy nie weszliśmy, bo dziewczyny były nieobyczajnie ubrane i mogłyby rozpraszać modlących się. Nadrobiliśmy to jednak bez żadnych problemów następnego dnia.
Myśląc jednak, że za dnia było tam tłoczno, byliśmy w błędzie. Wieczorową porą plac odsłania swoje oblicze jako miejsce spotkań dla wszystkich - młodzieży, rodzin z małymi dziećmi, staruszków. Wtedy dopiero naprawdę tętni życiem.
Zbudowany w 1611 meczet wpisany jest na listę światowego dziedzictwa kulturowego. Doskonały przykład islamskiej architektury w Iranie.
Zdobiony kafelkami tworzącymi mozaiki w siedmiu kolorach i kaligrafią.
Stolica Iranu jest wielką metropolią o populacji sięgającej od 8 (teren samego miasta), do 14 (aglomeracja) milionów mieszkańców. Jest to relatywnie młode, miejscami nowoczesne, czyli dla mnie całkowicie nieciekawe, miasto.
Z ciekawszych akcentów, to na większości wyższych budynków można znaleźć wielkie propagandowe murale. Do najsłynniejszych należy wielka flaga Stanów Zjednoczonych, gdzie czerwone pasy to ślady krwi po spadających bombach, a gwiazdy są gwiazdami Dawida, opatrzona napisem Down with America oraz wizerunek ściskającego Koran męczennika za kratami - Khalida Islambouli - zabójcy egipskiego prezydenta Anwata Sadata.
Ciekawe graffitti zdobią również dawny budynek ambasady amerykańskiej (nazywany również "gniazdem szpiegów"), dość znany z porwania jako zakładników jej pracowników w 1979 przez irańskich studentów. Teraz ma tam siedzibę Sepáh, czyli Gwardia Strażników Rewolucji. Z tego względu fotografowanie tego obiektu jest zabronione. Jednak, mimo świadomości surowości irańskiego kodeksu prawnego, postanowiłem zaryzykować.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
"Jedną z atrakcji Esfahanu są ozdobne mosty przerzucone nad przepływającą przez miasto rzeką"
Slawetne juz : ) -
Myślę, że z nimi to tak jak z irackimi. W USA by trzeba było ich szukać.
-
a widziałeś jakieś irańskie głowice jądrowe?
-
Dzięki, chociaż to jeszcze nie koniec :)
-
świetnie opisana podróż :)
Fajnie byloby, gdybys jednak bardziej sie rozpisal...to obecnie ciagle rzadko odwiedzany kraj i kazda relacja jest przyjmowana z zainteresowaniem.