Podróż Ameryka Południowa
grudzień 2005-kwiecień 2006
Nie lubię czytać dzienników, bo są napuszone, schematyczne i zawsze w nieznośnym czasie teraźniejszym. Nie lubię pisać dzienników, bo są jeszcze gorsze niż te, które czytam, więc nie widzę powodu dla którego miałyby być gdziekolwiek publikowane. Problem w tym, że kiedykolwiek przeglądam zdjęcia z moich podróży, przepełnia mnie duma, a to zupełnie zgubne uczucie. Na swoją niedolę jestem dumny z miejsc, które znam i kocham. Jestem dumny, dlatego też zmuszam się do opisywania ich choćby w paru słowach. W ten sposób powstają krótkie, kilkuzdaniowe historie, które w większości przypadków trafiają do szuflady. Ze względu na ich prywatny i emocjonalny charakter pozostaną właśnie tam i nie wkleje ich na kolumbera. Zawsze słyszę, że jest coś niesamowitego w pisaniu pamiętnika z podróży. Dla mnie to coś w większości przypadków niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Ile razy złapaliście się na tym, że Wasza pamięć zmienia barwy ze smutno-szarych, na kolorowe? Ja wielokrotnie. To co wpadło mi kiedyś pod pióro dziś jest zbyt gorzkie i subiektywne, a duma nie ma z nim nic wspólnego, dlatego też pokuszę się jedynie o krótki tekst reasumujący moją pierwszą przygodę na obcym kontynencie.
Cel podróży, który razem z moimi przyjaciółmi postawiliśmy sobie jeszcze długo zanim zrozumieliśmy, że to właśnie takich decyzji nie można się obawiać, był konkretny i skutecznie imponujący-Rio! Nie ot tak banalnie, a w szale karnawału, migoczącego święta którego szaleństwo ogarnia wszystkich brazylijczyków i jak się później okazało, nie tylko brazylijczyków. Planując prostą, jak wstępnie zakładaliśmy podróż, nie mogliśmy pozwolić sobie na pominięcie najważniejszych ikon kontynentu z Machu Picchu na czele. Efekt- niesamowita przygoda, tysiące przemierzonych kilometrów i setki fotografii. Wybierając najbardziej atrakcyjne lokalizacje naszych przygód otrzymalismy mapę Ameryki Południowej, na której poniżej równika praktycznie nie było miejsca, w którym nie odnależlibyśmy tego choćby najmniejszego flirtu z przygodą.
Przez ponad trzy miesiące realizowaliśmy nasze marzenia, odkrywaliśmy niedocenione piękno tego kontynentu, towarzyszyliśmy wydarzeniom, które zmieniały kraje i ich mieszkańców, ukazując ich ogromną dojrzałość polityczną i kulturową. Naszą podróż rozpoczęlismy ostaniego dnia roku w Limie, by to co nowe mogło uruchomić dobrą passę na tę, jak nam się wydawało, zaplanowaną przyszłość. Uciekając przed zimą spędzilismy ponad sto dni w Peru, Chile, Argentynie, Urugwaju, Paragwaju, Brazylii i Boliwii. Zadawalismy kłam wszystkim tym, dla których najważniejszym z nowych siedmiu cudów świata jest Wieża Eiffela, podziwiając potęgę wodospadów Iguazu, stąpając po solnisku Salar de Uyuni, przepływając Cieśninę Magellana i uderzając o ląd Ziemii Ognistej, igrając z pięknem Patagonii, zdobywając szczyt Torres del Paine, słuchając kruszącego się lodowca Perrito Morreno, delektując się Cabernett Savignon u stóp wulkanu Villarica, idąc szlakiem wyznaczonym przez Inków, stąpajac w rytm tanga w San Telmo Buenos Aires, wykrzykując portugalskie hasła na sambodromie, tracąc wiarę w sprawiedliwość w slamsach Asuncion i zyskując ją podczas wyborów prazydenckich w Chile, w których po raz pierwszy zwycięzyła kobieta Michele Bachelette.
Delektowaliśmy się faktem, że prawie codziennie budziliśmy się w nowym nie zawsze łatwym do nawigacji miejscu. Co chwila wybieraliśmy rozwiązania pozwalające na jeszcze ciekawszy i jeszcze bardziej skomplikowany plan podróży. Decydując się na skład pięciu dobrych przyjaciół współpodrózników, wiedzieliśmy, że żadne z nas nie zawiedzie drugiego i doceni niezwykłość tego przedsięwzięcia. Dzięki temu komfort psychiczny był nieporównywalny z fizycznym. I nikogo tu chyba nie zaskoczę, bo o tym jak niestrawne potrafią być regionalne przysmaki wie każdy podróżnik. Dokonujac świadomych wyborów kulinarnych nie udało nam się uciec od wszechobecnych niespodzianek. Prawdę mówiąc najcenniejsze doświadczenia zdobywaliśmy zapominając o diecie śródziemnomorskiej, pozwalając sobie na degustacje pieczonej świnki morskiej cuy w Andach, peruwiańskiego ceviche, argentyńskiej wołowiny będącej częścią uczty zwanej Parilla, churrasco w każdej postaci i pod każdą szerokością geograficzną, popijając pisco sour w Pisco i napoje z najzdrowszego owocu na świecie rosnącego wyłącznie w Amazonii- Acai w Brazylii. Niezawsze ukontentowani doświadczeniem próbowaliśmy dalej odkrywając to nowe nieznane nam owoce i sposoby na kulinarne rewolucje. Penetrowalismy małe rynki i ryneczki, gdzie kolba kukurydzy była nie do poznania, gdzie chleb chlebowi wcale nie był równy, gdzie awokado wydawało się przynajmniej trzykrotnie za duże, a ser tak kojąco przypominał nasz rodzimy i chyba niedoceniony na świecie twaróg.
Wielokrotnie przemyślany i skalkulowany budżet wycieczki pozwalał na trzydziestodolarowe szaleństwo dziennie, co wbrew pozorom w tym rejonie świata nie jest awykonalne. Poprzez szaleństwo ma sie rozumieć opłaty za wszelkie formy transportu i noclegu oraz wyżywienie. Ze względu na wymagający charakter terenu trakcja kolejowa w większości krajów regionu jest uboga, dlatego też podróżowalismy praktycznie wyłącznie autobusami, jedynie kilkakrotnie pociągiem. Oszałamiajcące pod wzgledem ekonomicznym okazały sie Paragwaj i Boliwia, gdzie za niecałe szesnaście dolarów od osoby nocowaliśmy w najlepszym apartemencie w najdroższym hotelu w Copacabanie nad jeziorem Titicaca, a okna naszego pokoju dziennego wygładały na ten niesamowity akwen, gdzie podobno na jednej z wysep Isla del Sol Inkowie zapoczątkowali swą magiczną kulturę.
Przekraczanie granic terytorialnych, bez wątpienia ekscytujące i czasami skomplikowane, wiązało się z przekraczaniem granic ekonomicznych i tu wielokrotnie uderzały w nas nieznośnie wszechobecna bieda i brak jakichkolwiek budujących rozwiązań. Maszerując po moście, łączącym miejscowości Puerto Iguazu w Argentynie i Ciudad del Este w Paragwaju, widzieliśmy jak życie przybiera tu smutniejszą paletę barw, by sięgnąć szarego dna w slamsach Asuncion. Slamsach, których obecność zapomniana na wszystkich mapach naszych przewodników, była tak oczywista i przerażająca, bo tuż przed naszymi oczami, w samym centrum miasta, praktycznie na wyciągnięcie ręki, zakleszczona gdzieś pod filarem pięknie oświetlonego i wyeksponowanego budynku rządowego. Każde takie doswiadczenie budziło w nas ogromny szacunek dla tych, którzy właśnie z takiej rzeczywistości ulepili swoje życia, by godnie udowodnić nam wszystkim wątpiacym jak gościnna i uczynna jest lokalna ludność. To właśnie mieszkańcy większych i mniejszych miejscowości służyli pomocą w sytuacjach wydawałoby się bez wyjścia, ratując nas z opresji dodając do wszystkich nieprzewidzianych potrzasków pozytywny element doświadczenia i fantastycznej przygody. Podczas kilkugodzinnej wizyty na unoszących sie na powierzchni jeziora Titicaca wyspach, zamieszkanych przez ludność etniczną Uros doświadczyliśmy niesamowitej prawdy o sposobie postrzegania świata w różnych jego stronach. Mieszkańcy tych utkanych z trzciny platform nie wyobrażali sobie życia na suchym lądzie, wybierając świadomie te pływającą codzienność, bo tylko taka była bliska ich sercu. Sercu, które nauczyło sie bić rytmem tego małego świata i jemu jest przeznaczone.
Moja podróż, która z założenia miała być młodzieńczą ucieczką od oszronionej Warszawy, zabawą i odpoczynkiem była więcej niż tym wszystkim, była przygodą od której zaczęły sie następne. Celebrując radość odkrywania nowych miejsc codziennie cieszę się każdym nowym komentarzem pod moimi zdjęciami i już wiem, że dzienników w szufladzie będzie jeszcze więcej. Oby stały się one natchnieniem dla wszystkich zainteresowanych, czego sobie serdecznie życzę.
Tytuł mówi sam za siebie...
Dla zfiesza : informacje praktyczne o Buenos.
Zakładam, że każdy z czytelników zdaje sobie sprawę z przesuniecia pór roku na kontynencie Ameryki Południowej. Ja w Buenos byłem w lutym i było praktcznie nie do wytrzymania ze względu na spiekotę. W zależności od tego jaki styl podróżowania preferujesz, w Buenos znajdziesz wszystko. Ja założyłem widełki na 30 do 35 dolarów dziennie, wliczając hotel, jedzenie, atrakcje turystyczne i transport, więc około 100 PLN (to było zimą 2006). Za takie pieniądze znaleźliśmy hotel na Avenida Rivadavia, nieopodal Kongresu w samym sercu miasta. Nie polecam. Głośno i niski standart, choć tanio. Moi znajomi z budżetem o 5-10 $ wyższym znaleźli na craigslit.com mieszkanie do wynajęcia na krótki termin z basenem za ok.50$ za dwie osoby w dzielnicy Recoletta, która moim zdaniem ma najwięcej charakteru (cmentarz z grobem Evity Peron, kafejki, itp.). Świetny sposób na poczucie się jak we własnym mieście. Atrakcji turystycznym jest multum, więc nie można się tu znudzić, można za to zgubić, albo zostać napadniętym. Dzielnice takie jak La Boca z charakterem, mogą być niebezpieczne. Tu warto przeczytać to co nasze drogie przwodniki mają do powiedzenia, bo nie kłamią. W pewnych miejscach po prostu lepiej nie pojawiać się po zmroku. Jedzenie w Buenos, jak i całym kraju jest wyśmienite, jeśli jesteś mięsożercą oczywiście. Parilla, czyli mięcho na grillu serwuje każda restauracja. Wyśmienite steki w fajnych restauracjach nie powinny przekraczać 8 $. Jeśli musisz zacisnąc pasa: chińskie buffet za grosze, tzw. tenedor libre:) Wyśmienite są kawiarenki, które serwują kawę i medialunas (rogaliki) za mniej niż dolara na śniadanie. Jeśli interesuje Cię tango, a wiem, że dla zfierza, dla którego to teraz pisżę muzyka obcą nie jest, dzielnica San Telmo ma wszystko, nawet uliczne pokazy tańca. Jednej rzeczy nie spróbowałem i do dziś żałuję, choć wiem, że to nie dla wszystkich. Milonga, czyli lokalne dancingi:), gdzie tańczyć tango może każdy, kto ma ładne wypastowane buty i wyprasowaną koszulę. Ja nie miałem, bo z plecakiem 3 miesiące ganiałem. Jeśli wolisz oglądać niż uczestniczyć, można zobaczyć show w najstarszej restauracji w Buenos Cafe Tortoni, gdzie wszystko jest drogie, ale klimat miejsca niepowtarzalny lub zarezerwować bilety przez internet na przedstawienie w jeszcze droższym przepięknym Teatrze Colon (był w renowacji, kiedy ja byłem w mieście). Buenos jest bardzo łatwe do nawigacji, prawie jak Nowy Jork - centrum razem z Recoletą to dłuższy spacer. Jeśli chcesz ruszyć sie dalej polecam taxi, bo są cholernie tanie.
Z przyjemnością odpowiem na więcej pytań, bo pamięc mi jeszcze nie szwankuje, a już niedługo zacznie:)
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Wspaniała przygoda:) super zdjęcia!
-
jestem pod wrażeniem, super wyprawa, nakręcam się coraz bardziej na taki wypad.
-
Po wizycie w Kolumbii zachorowałam na Amerykę Południową [ a może byłam chora już wczesniej ? ]. To choroba o łagodnym przebiegu, tyle że, jak podejrzewam, nie do wyleczenia :) Cieszę się , że nie napisałeś dziennika z podróży, ja też za nimi nieprzepadam, a Twoją relację dobrze się czyta, bo choć - jak na taką podróż jest bardzo skrótowa, to jednocześnie bardzo intrygująca przez niedopowiedzenia. Kiedy już zaplanuję kolejną wyprawę w tamtą stronę , na pewno poproszę o rady :) Pozdrawiam
-
Ciekawy komentarz do zrealizowanej wyprawy, cudowne krajobrazy. Chodzi mi po głowie Argentyna i Chile.
-
Fajnie się czyta o tak wspaniałej podróży
-
Hey, swietny opis, z polotem i jajem... takie cos sie czyta i chce sie wracac w takie miejsca. Podobna podroz odbylem w 2003 roku z kumplem, ktory wlasciwie za ubranie mnie wzial i wywiozl z Polski, gdy zaoferowalemm sie ze pojade. I choc przejechalismy tylko Boliwie i Peru, to owe 70 dni spedzonych w podrozy, stopem, autobusami "cama" , "camioneta" czy busikami bylo czysm niesamowitym , barwnym, szalonym i tak mocno naladowanym klimatem i dynamika niektorych miejsc, ze rok pozniej zrobilismy maly "replay" na poludniowy kontynent i ponad 15tys kilometrow od wybrzeza wenezuelskiego na poludnie kontynentu, przez delte Orinoko i Brazylie, wybrzeze az do Rio. Karnawal zastalismy w Manaos i z perspektywy czasu mysle, ze to byl strzal w dziesiatke, bo Rio nie mialo juz wtedy dobrej opini... i choc nie mam porownania, z tym co dzieje sie na sambodromie w Rio , to ferie kolorow jaka zobaczylem na karnawale w Manaus zapamietalem na zawsze. Tak poza tym , przejzalem zdjecia i ujecia z Peru i Boliwii, kreca lezke w oku... te same miejsca podobne klimaty! Hmm, musze wrzucic opis wypadu, choc tez wszystko gdzies na dysku w kompie upchane. Faktem jest rowniez to, ze gdyby kumpel nie wyciagnal mnie na ten szalony wojaz wbrew woli calej rodziny, to chyba sam nie odwazylbym sie na taka akcje...a wyjazd, mysle ze byl tez poczatkiem fascynacji wyjazdami, przygody i klimatami, jak najbardziej przeciwnymi od L.Planet.
-
Napiecie i kontakty w calym Nowym Swiecie jest takie samo: 110 V i plaskie wtyczki.
-
jeszcze jedna sprawa... właśnie mi się przypomniało... jakie oni tam mają kontakty? europejskie, amerykańskie, czy jeszcze jakieś inne? i napięcie prądu jakie?
-
Dziękuję za ciepłe słowo. Pozdrawiam!
-
Stanowczo sie ciesze, że dałeś sie przekonać. Czyta się suuuper. i foty też fajne :)
-
p.s. widzisz? jak chcesz to potrafisz coś napisać;-p
-
qrcze, radek, otra vez, muchas gracias:-) chwilowo muszę się oswoić z dotychczasową wiedzą. a że po nocce w pracy jestem, najważniejsze pytanie jakie sobie zadaję brzmi: "gdzie ja do cholery mam przód!!":-) więcej pytań pojawi sie na pewno w trakcie opracowywania konkretnej trasy.
i rzeczywiście, ja od ludzi nie stronię. mało tego, spotkania z tubylcami uważam za jeden z najważniejszych i najprzyjemniejszych elementów podrózowania. widoczki to se na fotkach mogę poogladać, ale wypić piwko z kimś kto jest TAM u siebie... bezcenne:-)
z miejsc wokół buenos, jak narazie znalazłem sanktuarium maryjne jakieś sto kilometrów od stolicy. nie żebym był szczególnie wierzący, ale lubie taki folklor:-) aaa... i jest jeszcze jedno folklorystyczne miejsce... nie pamietam teraz jak się nazywa, a nie chce mi się wstawać po przewodnik... podobno kultowe i esencjonalne dla kultury argentyńskich gauczów. zastanawiam sie tez nad opcja lotu nad wodospady iguazu, albo... w druga stronę... do regionu cuyo słynącego z winnic. zobaczymy...
keep the fire burnin' -
Oj zfieszu! Ja jestem taki zwierz co to ludzi nie lubi, więc byś mnie nie namówił na hospitality club za żadne skarby. Prawda jest taka, że na całym kontynencie jedne z droższych hoteli to te nieznośne hostele, gdzie wszyscy grają w pingponga i chcą z Tobą rozmawiać o pierdołach i oczywiście są numer jeden w lonely planet. Ja ich nie znoszę, więc zatrzymuję się w dobitych hotelikach bez szyldu, gdzie prysznice wiszą wprost nad kiblem:) Zawsze taniej. Coś mi się zdaję, że Ty od ludzi nie stronisz, więc sam dokonaj decyzji w tej kwestii. Co do niebezpieczeństwa to ja też przeżyłem w środku nocy w karnawale w Rio, ale w portkach miałem pełno. Z drugiej strony mój znajomy został napadnięty w Buenos, ale on aż sie rzuca w oczy swoim amerykańskim sposobem bycia, więc tu raczej powinieneś mieć szanse na spokój. Prom do Colonie del Sacramento nie był specjalnie drogi i bardzo przyjemny. Terminal trochę jak na lotnisku. Fajna sprawa. Proponuję rozejrzeć się za noclegiem w Colonia, bo bywa ciężko, w związku z tym, że to mała mieścina. Do Montevideo promu albo nie ma, albo jest drogi, bo nawet nie pamiętam, żebyśmy go rozważali. Nie polecam autobusów z Buenos do Urugwaju, bo tam zawsze strajkują i blokują ulice, a poza tym to chyba z 8 godzin się jedzie. Colonia jest przyjemna i rzut beretem od Montevideo, w którym nie spędzaj za dużo czasu. Nie zakochałem się w tym mieście, bo byłem tam od razu po Buenos, więc trochę niesprawiedliwie oceniać Monte po jednym z najfantastyczniejszych miejsc na świecie. Co do jednodniowych wycieczek, nie mam nic do zaoferowania. My skupiliśmy się na miastach. Wiem, że jedno z bardziej popularnych plażowych miejsc w regionie to Punta del Este, nieopodal Monte, gdzie jest raj dla surferów. Tyle słyszałem od znajomych. Czekam na więcej pytań! Pozdrawiam
-
gracias jak nie wiem co radek! ;-) jeśli chodzi o zakwaterowanie, zastanwaiam się nad hospitality clubem albo couchsurfingiem. choć nigdy tego nie próbowałem. zawsze musi być ten pierwszy raz:-) bo pobieżnie sprawdzając, wyszło mi, że buenos jest dość drogie.
a jak to jest z tym niebezpieczeństwem? bo wiesz, ja i w mieście meksyk nocą po ulicach łaziłem (i to bynajmniej nie w centrum:-). jeszcze żyję!!:-) nie lubię kusić losu, ale z drugiej strony nie kręci mnie siedzenie w nocy w hotelu.
wiesz może jak wygląda sprawa z promami z buenos do montevideo? jak przekracza sie tę granicę?
no i co ewentualnie mozna zobaczyć wokół tych miast podczas szybkich, jedniodniowych wypadów? -
ups!!! całkowita zmiana planów wakacyjnych. nie bedzie szetlandów (bo tam ciągle pada... albo bardziej pada:-), nie będzie jemenu (bo tam nie szanują kobiet...:-). będzie za to boskie buenos aires i montevideo!
wszystkich, którzy maja jakiekolwiek doświadczenia związane z tymi miastami i niezbyt odległa okolicą, proszę o informacje. hotele, ceny, ciekawe miejsca, menu... wszystko może się przydać. thx:-) -
każdy by tak wolał!
co do LP i RG... niestety coraz częściej okazuje się, że podróżnicy/turyści są mądrzejsi od tych wydawnictw. wygląda na to, że spoczęli na laurach i nie chce im się aktualizowac informacji. ale to temat na inną dyskusję.
no i fakt... ja tam zdjęcia traktuje tylko jako miły dodatek. niezbędny głównie jako przerywnik w czytaniu długich tekstów:-) tylko powiedz, czy dla mnie nie warto się starać? hmmm? ;-) pamiętaj o zagubionej owieczce...:-) -
:) Ale ja to bym wolał, żeby mi ktoś zadał pytanie, to z chęcią odpowiem. A jak mam sam z siebie, to nawet nie wiem o czym. I tak mądrzejszy od lonely planet ani rough guide'a nie jestem, więc sobie poleciałem metafizycznie. Poza tym, Ty chyba jesteś jedyną osobą, która czyta te dzienniki, reszta się pastwi nad ostrością zdjęć:)
-
oj radek.... ja rozumiem potrzebą oryginalności... sam się nawet czasem staram odstawać:-)... ale w przypadku takich wyjazdów, praktyczne info jest nieocenione. zresztą, sam pewnie doskonale o tym wiesz:-)
i nie mówię, że kiepski tekst popełniłes, tylko że trochę zbyt... metafizycznie:-) -
Widzisz, tu już jest kilka powiastek w stylu: "moją podróż rozpocząłem od wylotu z Warszawy...". Nie chciało mi się pisać o pierdołach, a raczej skupić się na całości. Wiedziałem, że wyjdzie z tego nieznośny kleks, dlatego też zwlekałem. Teraz mam za swoje. Więcej nie dam się zapędzić w kozi róg przez zfiesza oprawcę:) Pozdrawiam i dzięki za krytykę!
-
qrcze, radek, powiesz, że znowu się czepiam, ale... za dużo w tym tekście filozofii (ładnie opisanej) a za mało podróży:-)
-
a czy ja twierdzę, że nie jest dobrze? absolutnie! tylko pamiętaj, że lepsze jest wrogiem dobrego:-)
-
dobrze, dobrze, teraz kolejne punkty rozwiń :-)))
-
I tak źle i tak nie dobrze!:)
-
ja obiecuję... organizuję sobie lekturę na weekend:-)
-
Radek, ale się rozpisałeś, i kto to teraz przeczyta :-)
-
O żesz Ty niewdzięczniku:)! Ten jeden punkt to tylko ze względu na Twój komentarz. Palę rękopisy:)
-
chcesz się wykręcić jednym punktem? no nie wiem... ;-)
-
No to wyrzeźbiłem!:)
-
Fajna podróż i zdjęcia, w myśl zasady lubimy to co znamy, znamy to co lubimy ;)
-
...tak mam na drugie;-)
-
Oprawca!
-
wymówki:-p
-
Sam wiesz, że krytyki się nie boję, skoro przygodę z kolumberem zacząłem od scysji z Tobą:) Dzienniki mam w Polsce, a w Warszawie będę dopiero w kwietniu. Nie chciałbym rzeźbić w g... tylko po to by coś pod zdjęciem było. Póki co, nici z polowania.
-
@chris... se hace asi... compra un vuelo y va! nada mas!:-) y lo mejor... viaja desde tijuana hasta punta arenas:-)
@radek: krytyki się boisz? no co z ciebie za dziennikarz?:-p my tylko czekamy, żeby się na ciebie rzucić!:-) dawaj dziennik! -
Mój hiszpański ledwo podołał:) Z przyjemnością odpowiem na pytania i podpowiem, gdzie jechać, a gdzie nie. Boliwia nie do pominięcia!!!
-
Owszem, choć nie jestem pewien, że dane mi jest napisać tekst, który nie będzie brzmiał pretensjonalnie. Obawiam się, że zabiję tę podróż nudną wyliczanką miejsc, albo jeszcze gorzej napiszę coś nieznośnego. Podczas podróży pisałem nawet dziennik, ale nie zajrzałem do niego od powrotu do kraju. Zobaczymy. Dzięki za plusy!
-
Materiał zdjęciowy obszerny, przydałoby się do tego proporcjonalnie rozwinąć tekst :-)