Do opisania tej "podróży" zainspirowała mnie rebel.girl, a właściwie (żeby przypadkiem nie popadła w szczególny samozachwyt:-), skromna dyskusja jaka wywiązała się pod jednym z jej zdjęć. Ciężko mi pogodzić się z faktem, że społeczność portalu podróżniczego (!!!) nie zna jednej z najbogatszych tradycji muzycznych. W dodatku tradycji kraju, który gości na bardzo wielu "kolumberowych" mapach. Dlatego, jako samozwańczy muzyczny misjonarz spieszę wypełnić tę lukę...

 

Choć będzie to "podróż jak z biura", czyli tylko prześlizgniemy się po temacie, mam nadzieję, że coś z niej zapamiętacie. Poza tym, możecie się w nią wybrać w każdej chwili, a to, nie ukrywajmy, spora zaleta.

 

I jeszcze, zwyczajowa, uwaga techniczna: Część wykorzystanych tu materiałów wisi na moim umarłym blogu. To na wypadek gdyby jakimś cudem ktoś tam kiedyś trafił i teraz miał uczucie dejavu. Fotek zaś, oprócz tych kilku, które już widzieliście, nie będzie, bo... jakoś nie zdążyłem na sesje... A żeby zbytnio nie bałaganić, zamiast samych klipów wklejam tylko linki do nich. 

 

A teraz, słuchawki na uszy i jedziemy...

  • Muzyczny Meksyk
  • Muzyczny Meksyk
  • Muzyczny Meksyk
  • Muzyczny Meksyk
  • Muzyczny Meksyk
  • Muzyczny Meksyk
  • Muzyczny Meksyk

Wielkie sombrera, czarne stroje ze srebrnymi ozdobami... Tak większość ludzi postrzega tradycyjnego meksykańskiego muzyka. Nie ma w tym nadużycia, bo mariachis, występujący w takich właśnie uniformach, są w kraju tequili bardzo popularni i można ich spotkać niemal wszędzie. Ponadto są też "produktem turystycznym", uświetniającym wszelkie imprezy "kulturalne" w hotelach i nadmorskich kurortach. Mówiąc wprost - jadąc na wakacje do Meksyku, jesteśmy skazani na towarzystwo mariachis. Może to być miłe, kiedy na Plaza Garibalidi w Mieście Meksyk, miejscu gdzie statystycznie przypada kilkudziesięciu muzyków na jednego przechodnia, słuchasz pieśni Mexico lindo y querido (Meksyk piękny i kochany), granej specjalnie dla ciebie. Może też być uciążliwe, kiedy po dwóch tygodniach pobytu w jakimś Cancunie czy innym Acapulco, znasz tylko klasyki, bo alternatywą jest muzyka z dyskoteki. Dokładnie taka sama jaką serwuje się u nas, czy gdziekolwiek indziej na świecie.

 

Pomijając dalsze rozważania estetyczne - muzykę mariachich można uznać za pierwszą właściwa muzykę ogólno-meksykańską, znaną, graną i śpiewaną w całym kraju (choć może z różną intensywnością).

 

Kolebką gatunku jest Guadalajara, stolica stanu Jalisco - "najbadziej meksykańskiego stanu Meksyku". To stąd wywodzi się tequila, przerysowane sombrero i właśnie skoczna muzyka, która powstała z przemieszania się tak wielu stylów, gatunków i kultur, że dziś nikt nie jest w stanie określić "co?, gdzie? i kiedy?". Najlepszy przykład - Pedro Infante w klasyku Cielito Lindo, pieśni, w której odnaleźć można nawet fragmenty... warszawskiego folkloru miejskiego.

 

Jeśli komukolwiek ten fragment wydał się zbyt mało meksykański, może to go zadowoli... El jarabe tapatio - taniec kapelusza - w wykonaniu grupy Mariachi Vargas podczas japońskiej trasy koncertowej. Temat znany nawet dzieciom za sprawą Speedy Gonzalez'a... Trudno byłoby znaleźć coś bardziej typowego i reprezentatywnego.

O ile pieśni mariachis są najbardziej znane i rozpoznawalne, o tyle najbardziej rdzennym tradycyjnym nurtem w muzyce meksykańskiej, jest canción ranchera. Nie tak radosna i wesoła, nie tak rozrywkowa i polifoniczna, canción ranchera to wyśpiewany ból. Ból istnienia, który jest brzemieniem z jakim rodzą się wszyscy Latynosi - ból życia, miłości, biedy, opuszczenia...

 

Najsłynniejszą przedstawicielką tego gatunku jest Chavela Vargas. Postać tyleż niezwykła, co tajemnicza. Obecna na scenie od 50. lat, ale poza Meksykiem, czy może szerzej, poza światem hiszpańskojęzycznym, właściwie nieznana.

 

Urodziła się w 1919 roku w biednej chlopskiej rodzinie w Kostaryce, ale kiedy miała 14 lat, uciekła do Meksyku, gdzie mieszka do dziś...

 

--
Przyjechałam do Meksyku, bo ma w sobie moc, jakiej nie ma żaden inny kraj na świecie. Nie było to jednak veni, vidi, vici. Moje życie w Meksyku, to lata walki, bo jest to również kraj wielkich społecznych nierówności, w którym kobieta musi być słodka i wyrzekać się siebie.
[Chavela Vargas]
--

 

Śpiewać zaczęła raczej późno, bo będąc już po trzydziestce, ale to i tak wystarczyło, żeby na stałe wpisać się do ksiąg historii. Pierwsze kroki na scenie stawiała, na początku lat 50., u boku legendy meksykańskiej muzyki José Alfredo Jimenez'a. Na debiutancki album przyszło jej jednak trochę poczekać. Aż do roku 1961, a więc kiedy miała już, nie wypominając, 42 lata.

 

Ta i kolejne płyty, ukazujące się w latach 60. i 70. przyniosły Chaveli umiarkowaną popularność w przybranej ojczyźnie i w Hiszpanii. Niestety, popularność ta obróciła się przeciwko niej. Gdzieś pod koniec lat 70. artystka na dobre pogrążyła się w alkoholizmie i na kilkanaście lat słuch o niej zaginął.

 

--
W piątek dostawałam nowy samochód, ale do poniedziałku nie miałam nic. Upijałam się, szłam śpiewać na ulicę i spoźniałam się na występ. Piłam tequilę i przepiłam wszystko co kiedykolwiek posiadałam. Dlatego nie pozostawiłam po sobie nic...
[Chavela Vargas]
--

 

Trwajacą kilkanaście lat pijacką orgię przerwał na poczatku lat 90. występ w filmie Wernera Herzoga Krzyk Kamienia, jednak zaraz po zdjęciach Chavela znów zaszyła się w spelunkach Miasta Meksyk. Tam znalazł ją hiszpański reżyser Pedro Almodovar, który pomógł jej zwalczyć alkoholizm i odbudować karierę. Symbolicznym triumfem w tej walce był pierwszy wielki koncert, po latach milczenia, dla 20. tysięcy osób na Zócalo - głównym placu Ciudad de Mexico.

 

Chavela Vargas znana jest również ze swojej pozamuzycznej działalności. Chociaż działalność to chyba niewłaściwe słowo...

 

Panna Vargas (tak, tak, mimo 90. lat nadal panna), jest zdeklarowaną lesbijką i działaczką na rzecz równouprawnienia mniejszości seksualnych. Rzecz to o tyle niezwykła, że w tradycyjnie patriarchalnych i zdominowanych przez kulturę machismo, społeczeństwach latynoamerykańskich, takie afiszowanie się ze swoją homoseksualną orientacją naraża kobietę (nie tylko zresztą kobietę) przynajmniej na śmiech i poniżanie. Chavela jednak nie zraża się tym i od lat walczy ze wszystkimi o tolerancję i szacunek. Począwszy od rządów a skończywszy na Kościele. Nie jest więc przypadkiem, że podczas jej koncertow nad tłumem powiewają tączowe flagi - symbol ruchu walczącego o równouprawnienie mniejszości seksualnych. Jak choćby podczas tego występu w Madrycie... Chavela Vargas Luz de luna... Światło księżyca.

 

Wielką miłością... Miłością życia, Chaveli Vargas była Frida Kahlo. Ja zaś Fridzie zawdzięczam odkrycie twórczości Chaveli. Artystka pojawiła się zarówno w filmie poświęconym tej najbardziej znanej meksykańskiej malarce, jak i na ścieżce dzwiękowej we wspaniałym wykonaniu pieśni la Llorona...

 

La Llorona, czyli rozpaczająca, płacząca kobieta, to postać, która w pewien sposób łaczy wszystkie Meksykanki. Nie jest to żadna realna postać, to raczej legenda-symbol, obecny w kulturze meksykańskiej od czasów przedhiszpanskich. Llorona to kobieta nieszczęśliwa. Z różnych powodów. Braku miłości, nieszczęśliwej miłości, zdrady, cieżkiego życia, czy nawet z powodu zabójstwa własnych dzieci. Duch takiej właśnie rozpaczającej dzieciobójczyni krąży po zaułku Calejón del Aguacate, na Coyoacán, nękając wieczornych i nocnych przechodniów. Inna Llorona mieszka wśród kanałów Xochimilco - pływajacych ogrodów położonych na obrzeżach Miasta Meksyk.

 


Jeśli Chavela Vargas, jest królową canción ranchera, to niekwestionowanym królem gatunku jest José Alfredo Jiménez. Sam występował rzadko i dawno, ale ilość kompozycji jakie po sobie pozostawił jest imponująca. Z tego bogactwa czerpie cały muzyczny świat Ameryki Łacinskiej. Wystarczy wspomnieć ostatnią składankę jaką mu poświęcono: El Mundo Raro del Que Sigue Siendo el Rey. José Alfredo Jiménez. Wśród dwudziestu wykonawców znaleźć można największe gwiazdy kontynentu, na codzień wykonujące najróżniejszą muzyke: Julieta Venegas, Cartel De Santa, Los Aterciopelados, Bacilos, Moenia, Maná...

 

Ci ostatni, sami mający status niemal bogów, na stałe włączyli jeden z utworów Jimeneza do swojego repertuaru... Te solte la rienda... Popuściłeś wodze. Tytuł jak najbardziej adekwatny w przypadku muzyki opowiadającej, między innymi, o życiu vaqueros - północnomeksykańskich cowboy'ów.

 


W kraju tak kipiącym od polityki, w którym część polityków deklaruje nieustanną, trwającą od drugiego dziesięciolecia ubiegłego wieku rewolucję, nie może zabraknąć artystów wyrażających swoje poglądy przez muzykę. Jednym z naważniejszych przedstawicieli tego nurtu, meksykańskim Bobem Dylanem, wiecznym bojownikiem o sprawy stracone, jest Oscar Chavez.

 

Mimo że przekaz Chaveza jest jednoznacznie lewicowy, nigdy nie był sympatykiem reżimu mieniącego się rewolucyjnym, a który przez ponad siedemdziesiąt lat rządził Meksykiem. Był nękany, poniżany, wyszydzany, nazywany zdrajcą... Ale zawsze robił swoje - walczył słowem i muzyką o lepszy, taki, jakim on go postrzegł, świat dla milionów Meksykanów żyjących w nędzy, bez prawa głosu, opuszczonych przez rząd mieniący się ich obrońcą.

 

Oscar Chavez Se vende mi país... Sprzedaje się mój kraj...

 

Nieprzypadkowo jedna z jego ostatnich płyt poświęcona jest walce Indian z Chiapas i nieprzypadkowo w powyższym klipie pojawiają się migawki z ostatniego wyścigu do "fotela orla", jak w Meksyku określa się urząd prezydencki. Chavez nie oszczędza nikogo kto kłamie, mydli oczy i próbuje grać na ludzkich nieszczęściach. Nawet jeśli jest to "wybierany co sześć lat władca absolutny", nietykalny, nieomylny, święty prezydent...

Muzyka tradycyjna służy jednak w Meksyku przede wszystkim rozrywce. I to właśnie jeden z jej fenomenów. O ile w Polsce folklor to, poza kilkoma chlubnymi wyjątkami, kiepska cepeliada, której niewielu ma siłe i odwagę słuchać, o tyle w Meksyku, to ogromny i wciąż rozrastąjacy się rynek. Setki tysięcy sprzedanych płyt, stacje radiowe specjalizujące się w skomercjalizowanym, ale czerpiącym z tradycji i źródeł graniu, wytwórnie płytowe, itp.

 

Ja sam byłem w ogromnym szoku, kiedy na imprezach ktoś, w wieku niekoniecznie podeszłym, zmieniał jakieś europejskie hity na coś takiego... Alacranes Musical Por tu amor, albo jeszcze lepiej... El Coyote y su Banda Tierra Santa Cita con un invento.

 

Nie mnie oceniać, czy jest to muzyka wartościowa czy nie. Wiem że można się przy niej bawić. Szczególnie po kilku tequilach. Chociaż... OK, nie są to zdecydowanie produkcje ambitne, gdybym miał porówywać je z naszym rodzimym rynkiem muzycznym, nabliżej byłoby im do, świętej pamięci, disco polo. Przy jednym zastrzeżeniu: gruperos, bandas, norteños (bo tak nazywają się dzisiejsze style wyrosłe z canción ranchera i innych tradycyjnych gatunków) ich wykonawcy, nie uciekają w minimalizm muzyczny i liryczny, jak to miało miejsce w przypadku, na szczęście niemal już zapomnianego, incydentu disco polowego...

 

La Orginal Banda el Limon Abeja reina... doskonały przykład. Sekcja dęta, instrumentaliści, kilku wokalistów i teksty. Może niezbyt wyszukane, ale na pewno rozbudowane i bardziej poetyckie niż "majteczki w kropeczki". Teksty, które najkrócej scharakteryzować można jako "jak ty pięknie kłamiesz". Wyznania zakochanych Latynosów, nawet przy ograniczonej (jak moja) znajomości hiszpańskiego robią wrażenie. Poetyka miłości i wiecznego smutku, lęku przed stratą, zdradą, porzuceniem... jest jakimś niezwykłym fenomenem. Podobie zresztą jak popularność grup takich jak Banda el Recodo...

 

Kiedy bylem w Meksyku po raz pierwszy, jakieś pięć lat temu, Banda el Recodo była najpopularniejszą bandą. Na ich koncerty, które miałem okazję oglądać w telewizji, ściągały nieprzebrane tłumy. Przed telewizorami zresztą też robiło się tłumnie, czasem tanecznie i zawsze śpiewająco. Mama mojej Meksykańskiej Rodzinki Máribel wspólnie z najmłodszą córeczką Keylą, wtórowały ubranym w białe garnitury chłopakom, robiącym show na ogromnej scenie, na której uwijali się trębacze, klarneciści, akordeoniści, dziewczyny z chórków, tańczące pary i Bóg-jeden-wie-kto-jeszcze... Dopiero niedawno dowiedziałem się, że Banda el Recodo na swoją sławę pracuje od... lat trzydziestych!

 

I jeszcze jeden kawałek w tym stylu. Ulises Quintero i Algo mas, czyli Coś więcej. Jeden z tysięcy i właściwie wcale nie szczególny. Owszem, widziałem Ulisesa gdzieś na listach przebojów, ale w tym numerze a dokładniej w teledysku zafascynowało mnie (wiem wiem, to duże słowo;-) odejście od rancherskiej scenografii. Koniec z garniturami, kapeluszami i sielsko-wiejską scenerią... Ulises Quintero to grupero z miasta, grający na PlayStation i uganiający się za laskami nowym motorem albo luksusowym autem. Koniec z cepeliadą! Dlaczego o tym piszę? Dlaczego zwróciłem na to uwagę? Może błądzę, ale wydaje mi się, że to doskonały dowód na to, że w XXI wieku, wieku coraz bardziej syntetycznych dzwięków, TAKA muzyka nie tylko nie wymiera a wręcz przeciwnie - ma się doskonale i dalej się rozwija...

  • Ridículo
  • Ridículo
  • Ridículo
  • Ridículo
  • Alvaro i Borracho Arquitecto
  • Ja zacząłem dzielnie
  • ...ale skończyłem marnie

Tę kategorię wyodrębniłem w zasadzie dla tylko jednej grupy - Los Tigres del Norte... Tygrysy z Północy. W zasadzie mógłbym ich wrzucić do jednego worka z resztą gruperos i norteños, ale jest jedna rzecz, która odróżnia Tyrysy od pozostałych, często bezrefleksyjnych kolegów. To tematyka ich piosenek.

 

W Meksyku niewiele osób przyzna, że jest ich prawdziwym fanem. Dlaczego? No sami posłuchajcie... Los Tigres del Norte Por Amor... (btw. muszę dopaść ten film)

 

Dość proste, to dość mało powiedziane. Nasze weselne kapele robią lepiej na uszy niż Los Tigres del Norte, a mimo to panowie od wielu, wielu lat sprzedają setki tysięcy płyt niewiele różniących się od siebie. Pozornie...

 

Kiedyś zapytałem o fenomen tej grupy Fernanda - mojego nauczyciela hiszpanskiego, Meksykanina od kilkunastu lat mieszkajacego w Polsce. Na moje podśmiewanie się z "tworczości" Tygrysów, miał tylko jedno wytłumaczenie: najwyraźniej niezbyt przykładam się do lekcji, bo nie rozumiem o czym śpiewają. Los Tigres del Norte, klasyczny przykład muzyki norteño, bez reszty poświęcili się śpiewaniu o problemie emigacji Meksykanów do USA. Ich piosenki mowią o "mokrych grzbietach", jak pogardliwie nazywają nielegalnych emigrantów funkcjonariusze la migra - straży granicznej. O doli i niedoli tych, którym udało się przepłynąć Rzekę. O tęsknocie za ojczyzną, za ukochaną, za rodzinnym miasteczkiem i domową kuchnia. Za tym wszystkim, co zostawiamy za sobą decydując się na emigrację. Odkąd zobaczyłem tęsknotę w oczach Fernanda, słuchającego tych prostych rytmów i nienajgłębszych, ale prawdziwych rymów, nabrałem do Tygrysów szacunku. Poza tym, od jakiegoś czasu wiem, że życie na emigracji potrafi dać w kość...

Było o emigrantach i Tygrysach z Północy, którzy poświęcili się graniu dla nich. Kontynuując wątek granic i ich przekraczania, czas na Lilę Downs, jedną z najlepiej dziś znanych w świecie meksykańskich wokalistek. Lila, z dwoma paszportami - meksykańskim i połnocnoamerykańskim - przekracza granice bez problemów.

 

Mało meksykańsko brzmiące nazwisko, Lila Downs odziedziczyła po ojcu - amerykańskim malarzu i filmowcu, który przyjechał do Meksyku, żeby nagrać dokument o migracjach ptaków. W czasie swoich wędrówek spotkał śpiewająca w Mieście Meksyk Anitę - Indianke z narodu Mixteca - matkę Lili. Dzięki temu młoda Lila Downs dorastała, na przemian, w górach Sierra Madre, w meksykańskim stanie Oaxaca (skąd pochodziła Anita), w Minesocie i w Kalifornii w Stanach Zjednoczonych. Pierwsze artystyczne kroki stawiała u boku zespołów grających muzykę mariachi. Miała wtedy jakieś 8 lat. W wieku lat 14., zaczęła już na poważnie uczyć się śpiewać w Los Angeles i w Akademii Sztuk Pięknych w Oaxaca. Dodatkowo, oprócz śpiewu, Lila studiowała również antropologię, specjalizując się w symbolice strojów indiańskich kobiet.

 

Po powrocie do rodzinnego Meksyku, początkowo jej głównym zajęciem było pomaganie matce w sklepie z częściami samochodowymi.

 

Podobno jej życie i postrzeganie świata odmieniło się kiedy, w rodzinnej miejscowości w Oaxaca, poproszono ją o przetłumaczenie na język Mixteków aktu zgonu syna jednej z rodzin, który nielegalnie wyemigrował do Stanów i tam zmarł. Rodzina chciała dowiedzieć się co dokładnie się wydarzyło. To doświadczenie miało nauczyć Lilę co znaczy meksykańskie sentimiento i duchowość jej (przynajmniej cześciowo) rodaków.

 

Jako najbliższą swojej duszy formę ekspresji, Lila Downs wybrała muzykę, nie bacząc szczególnie na jej "stylowość", ale zdecydowanie i wyraźnie "zakorzenioną". Świetny przykład - La iguana - tradycyjna pieśń ze wschodniego wybrzeża w bardzo freestyle'owej aranżacji.

 

Lila ma na swoim koncie sześć płyt - Una Sangre/One Blood, Arbol de la Vida/Tree of Life, La Linea/Border, La Sandunga, La Cantina i Shake Away -, z których dobrze znam trzy i wszystkie są doskonałe. Arbol de la Vida (Drzewo Życia) z 1999 roku, zawiera utwory śpiewane, między innymi, w kilku językach indiańskich i jest jej najbardziej tradycyjnym albumem. Dwa lata starsza La linea (Granica), poświęcona i dedykowana jest emigrantom i "duszom tych, którzy zginęli przekraczając granicę". Poprzednia płyta, zatytułowana La Cantina, to muzyczna wycieczka po mrocznych knajpach Meksyku, gdzie, jak mówi Lila, Meksykanie przychodzą gdy brak już innych sposobów na rozwiązanie ich problemów i złagodzenie cierpenia, które męczy ich dusze. Piją wtedy tequilę i śpiewają... a bolesna doczesność... coż... staje się bardziej znośna...

 

Najnowsze wydawnictwo Lili - Shake Away - którego niestety nie miałem jeszcze okazji posłuchać, promuje rewelacyjna kolaboracja z Lamari z hiszpańskiego zespołu Chambao - Ojo de culebra... Oko węża...

 

 

Kolejna artystka też nie jest "w pełni" Meksykanką. Urodziła się w małej kanadyjskiej wiosce - Big Indian, ale nie dane jej było zostać prowincjonalną dziewczyną. Zawdzięcza to rodzicom - ojcu pisarzowi i nauczycielowi, z pochodzenia Meksykaninowi, oraz matce - fotografce. Kiedy Lhasa i jej trzy siostry były jeszcze małe, ich rodzice stwierdzili, że rutyna życia na prowincji jest zwyczajnie nudna. Przerobili więc szkolny autobus na dom na kółkach i ruszyli w świat. Przez siedem lat rodzina Lhasy wędrowała po Stanach Zjednoczonych i Meksyku.

 

Po powrocie do Kanady, w Montrealu, Lhasa spotkała gitarzystę i producenta Yves'a Desrosiers'a. Przez kolejnych pięć lat, grając w barach i na ulicach, pracowali nad albumem La Llorona, który ukazał się w 1997 roku, od razu odnosząc niezwykły sukces. Płytę firmował utwór El desierto...

 

Kilkset tysięcy sprzedanych płyt, kilka lat w trasie po całym świecie wyczerpało Lhase i postanowiła przyłączyć się do... wędrownego cyrku, w którym pracowały jej siostry. Z tych wrażen powstała kolejna płyta Lhasy - The Living Road - na której znaleźć można ten piękny kawałek... Con toda palabra...

Z Oaxaca i koncertów dla nadwrażliwych miłośników słodkich kobiecych głosów przenosimy się znów na północ. Do Monterrey. Miasto nie leży na szlaku wycieczek i właściwie nie ma się czemu dziwić, bo jest "prawie nowe" i muy industrial jak twierdzą miejscowi. Brak historycznych atrakcji miasto nadrabia jednak życiem kulturalnym, a szczególnie (podobno) tzw. życiem nocnym.

 

A nocą w tutejszych klubach i salach koncertowych dzieją się rzeczy niezwykłe. Rozgrzewka... Celso Piña i Blanquito Man El tren... Pociąg... (ja chce taki zielony dresik!!!:-)

 

Przepraszam, to nie będzie wpis merytoryczny, bo pisząc słucham TEJ muzyki, a to trochę mnie rozprasza. Bujam się i kręcę na fotelu... co chwilę podskakuję i macham rękami... W moim przypadku inaczej się nie da! Ale skoro już wsiedliśmy to tego pociągu, jedziemy dalej...

 

W zasadzie cały ten wpis powinienem zadedykować Celso, który sam będą raczej bladą gwiazdeczką cumbii wpadł na genialny pomysł zaproszenia do wspólnej pracy młodych ze sceny alternatywnej. W ten sposób powstała zupełnie nowa i charakterystyczna właśnie dla Monterrey jakość. Mieszanka, którą naprawdę trudno byłoby sobie wyobrazić, a która okazała się ocierać o muzyczny geniusz! (Moim i tylko moim skromnym zdaniem!)

 

Blanquito Man, jest tu jedynym nie-Meksykaninem. Znany z wcześniejszej działalności w nowojorskim zespole King Changó Wenezuelczyk, dziś udziela się w dziesiątkach projektów spod znaku reggae-ska-rocksteady-dub... I to na całym świecie. Niedawno, znalazłem go nawet na interesującym krążku londyńskiego sound systemu Up bustle & out Mexican Sessions. Keep that cumbia rolling...

 

Ale wracamy do Monterrey. Znów Celso Piña, tym razem wspomagany przez El Gran Silencio w numerze Cumbia poder... El Gran Silencio to jedna z moich trzech ulubionych meksykańskich kapel. Grając ogólnie średnio, załapali się do czołówki dzięki płycie Chuntaros Radio Poder. Z niej pochodzi, łamiący nadgarstki, Chuntaro style... Nie wiem czy są tu miłośnicy polskiego undergroundu muzycznego, ale jeśli przypadkiem jacyś się zabłąkali... Nie przypomina wam to Aliansów?

 

Let's get in to the train... Jedziemy nad rzekę... Cumbia sobre el río - Celso Piña, Blanquito Man i królowie meksykańskiego hip-hopu z Control Machete. Tych ostatnich, nawet umiarkowani sympatycy melodeklamacji, mogą kojarzyć ze ścieżki dźwiękowej do mistrzowskiego filmu Alejandro González'a Iñárritu Amores Perros. Na przykład z duetu z Ely Guerra De Perros Amores...

 

Pozostając na moment przy hip-hopie... Oczywiście nie muszę nawet wspominać, że meksykańskie korzenie mają również muzycy z Cypress Hill i Delinquent Habbits? No to nie będę.

 

Okrakiem pomiędzy hip-hopem i ostrzejszym graniem stoi Molotov. Albo trudno im się zdecydować, albo mają to gdzieś. Podobnie jak polityczną poprawność, czemu wielokrotnie dawali wyraz w swojej twórczości. Frijolero... najlepszy tego przykład, to niemal hymn wśród młodego pokolenia Meksykanów. Chociaż oni akurat nie pochodzą z Monterrey, a z Miasta Meksyk. Więc jedziemy do stolicy... Zabierzemy się z Celso Piñą i Rubenem Albarránem z Café Tacuba... Aunque no sea conmigo... Na uspokojenie.

Czy kiedykolwiek, wsiadając do taksówki, zastanawialiście się, kto siedzi za kierownicą? Skąd pewność, że nie jest to jakiś typ spod ciemnej gwiazdy, handlujący pokątnie prochami, pomagający w stręczycielstwie, narzucający się damom i naciagający biednych pasażerów?

 

Uważajcie! No... w każdym razie kiedy będziecie w Mieście Meksyk, albo Chilangotlanie, jak pieszczotliwie nazywają je Chilangos - rdzenni mieszkańcy Miasta. Tacy jak panowie z Café Tacuba. A ostrzeżenie jest jasne i dosadne... Chilanga banda...

 

Autorzy tego video sugerują, że swoistym znakiem rozpoznawczym "niepewnych" taksówkarzy są wąsy. Dlatego pamiętajmy, zanim wsiądziemy do taksówki, warto sprawdzić, czy za kółkiem nie czai się jakiś wąsacz. Całe szczęście, że tego wyjątkowo obleśnego typa unieszkodliwiła dzielna, meksykańska policja! Chłopcy są nieocenieni!

 

Oprócz walorów ostrzegawczo-informacyjno-propagandowych, prezentowany numer dżentelmenów z Café Tacuba, ma również nieocenioną wartość edukacyjno-językową. Wydawać by się mogło, zwłaszcza tym, którzy hiszpańskiego nie znają ni w ząb, lub znają go tylko odrobinkę (jak ja), że jest to po prostu kolejna zabawna piosenka z dużą ilością słów kończących się na "s". Gdy jednak moja ciekawość wzięła któregoś dnia górę nad lenistwem i poszukałem "literek" do tego utworu, ze zdziwieniem stwierdziłem, że wiekszej częsci tekstu kompletnie nie rozumiem... Mało tego, słownik też nie wydawał się zbyt przydatny.

 

No manches guey... powiedziałby jakiś chilango, ale niestety, nie robię sobie jaj. Podobnie jak nie rozumiem rodzimych raperów z Poznania, tak nie rozumiem slangu rdzennych mieszkańców Miasta Meksyk.

 

Na pocieszenie (siebie) dodam, że w owym niezrozumieniu nie jestem całkowicie osamotniony. Kiedyś poprosiłem o krótkie objaśnienie treści Chilanga Banda Emilia - kumpla z Gwatemali, a więc jak najbardziej native speaker'a. Stwierdził, że... tylko fragmenty są po hiszpańsku...

 

Zresztą, jak zrozumieć kolesia, któremu co prawda na chrzcie dano co prawda Rubén Isaac Albarrán Ortega, ale przedstawia na... klika różnych sposobów: Juan, Pinche Juan, Tachuela, Cosme, Masiosare, Anónimo, Nrü, Amparo Tonto Medardo In Lak’ech, G3, Gallo Gasss, Élfego Buendía, Rita Cantalagua, Sizu Yantra, Ixaya Mazatzin Tleyótl, Ixxi Xoo, a ostatnio jako Cone Cahuitl. Pozostałą trójkę tacubos już zdecydowanie łatwiej zidentyfikować, więc sobie daruję.

 

Grają, w tym samym składzie, już od dwudziestu lat! I choć w tym czasie nagrali zaledwie sześć płyt, w całej Ameryce Łacińskiej cieszą się ogromną i nawet na chwilę nie słabnącą popularnością. Kilka nagród Grammy, to tylko marne potwierdzenie ich statusu.

 

Stylowo, bezduszni krytycy pakują ich do worka "rock en español", ale to i krzywdzące i mało prawdziwe. Tak naprawdę, nie da się przykleić im jednej i oczywistej łatki. Robią po prostu swoje. Jeśli akurat mają ochotę zagrać ska - grają, jeśli wpadła im w ucho jakaś melodia folkowa - czemu nie... I w tym właśnie należy szukać klucza do ich sukcesu. Bawić się muzyką! A ja uwielbiam bawić się z nimi. Szkoda tylko, że koncert w Oaxaca grali dwa dni po moim wyjeździe...

 

Ok, wypadałoby jeszcze coś zagrać. Problem w tym, że wybór jest zbyt duży. Hmmm... Esta vez... singiel z najnowszego albumu zatytułowanego Sino. Świetny, i tym razem zrozumiały, tekst! To raz... I... niech będzie Como te extraño. To jeden z najpiękniejszych, najbardziej kolorowych i najciekawiej pomyślanych klipów, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek oglądać. Niezwykle barwna widokówka z wybrzeża stanu Tabasco... Gdybym mógł, jak panowie z zespołu widoki, oprawić w ramkę ruchomy obraz, chyba byłby to właśnie ten teledysk...

Jeśli którykolwiek z setek meksykańskich zespołów może z czystym sumieniem pochwalić się globalną, nie ograniczoną tylko do Latynoameryki, sławą, to bez najmniejszych wątpliwości będzie to Maná. Czwórka z Guadalajary obecna jest na scenie niemal trzydzieści lat. Co prawda staż nie przekłada się na aktywność wydawniczą (na koncie mają więcej koncertówek i składaków pod tytułem "the best of..." niż właściwych albumów), ale fanom najwyraźniej to nie przeszkadza.

 

Zaczęli tak dawno, że nawet ja nie pamiętam. Na początku nazywali się Sombrero Verde, czyli Zielony Kapelusz. Z taką nazwą świat trudno jednak podbić. Pierwszy krążek fimowany nazwą Maná wydali w 1986 roku, ale to też nie był jeszcze ich czas. Bomba wybuchła na początku lat 90. A zaczęło się bardzo słodko, by nie powiedzieć kiczowato, od piosenki Rayando el sol.

 

Później było już tak pięknie i kolorowo, że nawet nie odważę się o tym pisać. Nie żeby mi się nie chciało, ale sama lista nagród jakie przez lata działalności zgarnął zespół, zajęłaby więcej miejsca niż wszystkie powyższe wpisy.

 

Nie mogę się jednak oprzeć i muszę podrzucić wam dwa inspirujące, jakże "kolumberowe" kawałki. Pierwszy, En el muelle de San Blas, traktuje o miejscu, w którym chciałbym spędzić wakacje życia. To znaczy... PRZEZ resztę życia - molo w San Blas na pacyficznym wybrzeżu Meksyku.

 

Oczywiście na samym molo chciałbym spędzić tylko cześć darowanego mi przez niebiosa żywota, ale miasteczko jest jednym z uczestników konkursu na moje przyszłe miejsce zamieszkania. A jednym z powodów, dla których San Blas znalazło się na zaszczytnej liście finalistów, jest właśnie ten numer.

 

Samo miasteczko to przysłowiowa dziura zabita dechami. Ot... rybacki port, kilka ulic, kościół, ruiny kolonialnej fortecy na wzgórzu Cerro de la Contaduría i coś, co zawsze odstraszało przyjezdnych i nie dopuściło do przekształcenia San Blas w kolejny kurort - jejenes: małe, wredne, upierdliwe, nienasycone insekty, czające się w zaroślach niedalekiego estuarium rzeki San Cristóbal, niecierpliwie oczekujące wieczoru - czasu krwawej uczty.

 

Co się tyczy samej piosenki, oparta jest na tzw. "faktach autentycznych":-) Traktuje o kobiecie oczekującej na powrót z morza swojego ukochanego. Czeka zawsze na molo o zachodzie słońca i zawsze w tej samej sukni, żeby mężczyzna władający jej sercem od razu ją rozpoznał. La loca del muelle de San Blas... Wariatka z San Blas...

 

Protoplastkę bohaterki En el muelle de San Blas, muzycy Maná spotkali na ulicy w Puerto Vallarta - słynnym nadpacyficznym kurorcie. Zamiatała ulice i każdego napotkanego przechodnia zaczepiała słowami: "on wróci... już jutro... obiecał mi to". Ubrana w łachmany, które być może kiedyś były suknią, nie zważała na wyzwiska, obelgi i poniżenia. I tak naprawdę nikt nie wie i pewnie nigdy się nie dowie, czy zwariowała z miłości, czy może jej braku.

 

Oryginalna wersja utworu znajduje się na płycie Suenos liquidos z 1997 roku. Przedstawiam ją właśnie ze wzgledu na "krajoznawczy" klip. Muzycznie zdecydowanie wolę o kilka lat nowszą wersję unplugged...

 

Druga propozycja, za którą co prawda nie kryje się żadna dramatyczna legenda, jest równie inspirująca. Eres mi religión... Jesteś moją religią. W warstwie tekstowej telenowela, ale w warstwie "obrazkowej"... Brak słów! Guanajuato, gdzie kręcono video, to kolejne miasteczko, w którym chciałbym dożyć swoich dni. Nie ma tam krwiożerczych jejenes, to po pierwsze, a po drugie... Cóż... Byłem, zobaczyłem i zakochałem się na zabój!

 

Ups! Skłamałem. Miały być dwa kawałki, a muszą (!!!) być jeszcze dwa. Pierwszy, Corazón espinado, na dowód, że wszyscy znają Maná. A Bendita la luz, z gościnnym udziałem Juana Luisa Guerra, bo... bo jest fajny.

Żeby ten przegląd był (przynajmniej w miarę) pełny, musimy jeszcze na chwilę wyskoczyć do Tijuany. Tu dorastał i "kształtowała się muzycznie" Julieta Venegas. Bez dwóch zdań, to najpopularniejsza, najbardziej rozpoznawalna i najdłużej utrzymująca się na topie meksykańska wokalistka.

 

Nie jest przesadnie ambitna w tym co robi. Ot, miłe dla ucha pop-rockowe granie, czasem ocierające się o folk. Ale robi to dobrze i z serca.

 

Do posłuchania... Me voy, wielki hicior z poprzedniego (o czym właśnie się dowiedziałem) albumu Limón y sal. Lento... Powoli... bo po co się spieszyć? Lepiej podkręcić głośniki. Ten kawałek naprawdę lubie. Zastanawiam się tylko co ma Japonia do wiatraka, ale... późno już, więc nie będę sie zbytnio wgłębiał. I jeszcze Andar conmigo... za kabaretki...

 

W zasadzie to wszystko. Może kiedyś dorzucę trochę mniej komercyjnych rzeczy? A może nawet i tych bardziej... świeżych hitów z pierwszysch miejsc list przebojów? Póki co ten skromny przegląd musi wystarczyć.

 

Teraz wasza kolej. Co was inspiruje? Ciekaw jestem...

Tak, tak... Kikk potrafi połechtać ludzkie Ego, które dawno już spało gdzieś w zakurzonym kącie szafy w przedpokoju... Snem, dodam, głębokim i długim. "Wracaj!", "Marnujesz się tam w tych workach!", itp, itd [vide: komentarze]. Zgłosiła się z pytaniem, czy nie mam nic przeciwko, jeśli skorzystałaby odrobinę z powyższych wywodów przygotowując kolejną audycję muzyczno-podróżniczą. Jasne że nic nie mam! Ba! Całym sercem i duszą całą wspieram pomysł! Szczególnie, że dotyczy Meksyku. A wszystko co dotyczy promowania tego kraju jest zacne i godne pochwały.

 

Tylko że zazdrość mnie zżera. Taka zdrowa i pozytywna... Robi Dziewcze to, co ja robiłem dawniej i chciałbym robić nadal, a co z własnej nieprzymuszonej woli porzuciłem, na rzecz smakowania krain, o których Ona jedynie opowiada. Ale łezka... taka bardziej metafizyczna niż słona... w oku się zakręciła. Praca w radiu, to fantastyczna sprawa. Zwłaszcza gdy nie jest się skrępowanym formatem, albo dyrektywami wszechwiedzącego szefa muzycznego. Ja tak miałem! Dzięki temu, przez kilka lat terroryzowałem słuchaczy najdziwniejszymi dźwiękami jakie wpadły mi w ucho, a których jedynym wspólnym mianownikiem był fakt, że pochodziły z dalekich krain, albo stylowo należały do innych galaktyk niż powszechna w eterze komercja.

 

Z zakurzonego rogu szafy w przedpokoju, tego samego gdzie śpi Ego, wygrzebałem wczoraj kilka płytek z moimi radiowymi "dokonaniami". O zgrozo, część nie przetrwała próby czasu i... uległa autentycznej biodegradacji! Ale parę fragmentów się ostało. W tym ten, którym miałem zamiar się podzielić. To zapis jednej z cotygodniowych audycji pod niewiele mówiącym tytułem Dżungla Dźwięków, do której zaprosiłem znajomego, nauczyciela hiszpańskiego, Meksykanina z krwi i kości - Fernando Hernandeza Santiago. Jak to faceci... Pogadaliśmy trochę o kobietach, trochę o piłce nożnej, trochę o muzyce... Zapraszam. [Plik do ściągnięcia z sendspace. Rozmiar 76 MB]

 

Korzystając z okazji, dorzucam dwa ocalałe bonusy, jak ulał pasujące do kolumbera...

 

Bardzo przyjemna rozmowa z Teresą Walendziak [16 MB]- etnografem, amerykanistką, pracownikiem Państwowego Muzeum Etnograficznym w Warszawie i wykładowcą Uniwersytu Warszawskiego. Pani Teresa, podobnie jak ja, jest zakochana w Meksyku. Ale w przeciwieństwie do mnie, potrafi o tym cudownie opowiadać.

 

I trochę mniej emocjonalna, ale równie ciekawa rozmowa z Romanem Warszewskim [12 MB]- podróżnikiem, odkrywcą, autorem wielu książek i nieco nawiedzonym miłośnikiem medycyny naturalnej.

 

[info: nieściągane, pliki znikną po tygodniu, więc jeśli ktoś rzeczywiście ma ochotę posłuchać, niech się pospieszy:-)]

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. zfiesz
    zfiesz (06.04.2010 16:22)
    nie wiedziałem, ale nie zmienia to faktu, że wiadomość smutna...

    dobrze, że zostawiła po sobie tyle dobrej muzyki. w niej życ bedzie jeszcze długo...
  2. rebel.girl
    rebel.girl (29.03.2010 18:35) +1
    "kolejna artystka też nie jest "w pełni" Meksykanką"... była.
    lhasa zmarła w tym roku, wiedziałeś? pewnie wiedziałeś. ja się właśnie zorientowałam. i coś tak jakby przyszłam się tu wysmutać. dobra?
  3. kuniu_ock
    kuniu_ock (08.02.2010 16:13) +1
    Podczas wykopalisk w Meksyku znaleziono złoty posążek boga dykcji i pamięci - Cuacoctalmigonculancoatlctennocetlana.

    ;D
  4. lmichorowski
    lmichorowski (17.12.2009 15:29) +1
    Zgadzam się, większość tych nazwisk to rzeczywiście bardzo wysoka półka. Natomiast wracając do dyskusji - jeśli nie znałeś Gonzalo Rubalcaby, gorąco zachęcam do posłuchania jego nagrań.
    Pozdrawiam.
  5. zfiesz
    zfiesz (17.12.2009 12:33) +2
    i jeszcze taka refleksja mnie naszła... patrzę na te nazwiska... tito puente, caetano veloso, familia gilberto, chic correa, gilberto gil... toż to absolutni arcymistrzowie w swoich gatunkach... salsa, bossa nova, flamenco, a nawet gitarowy rock! doborowe towarzystwo!:-)
  6. zfiesz
    zfiesz (17.12.2009 12:29) +2
    nie wiem co powiedzieć leszku:-) nie chcę się wdawać w dyskusje, bo, w przeciwieństwie do niektórych, zwyczajowo nie dyskutuję na tematy, na których się nie znam:-) pozostaje mi tylko bić pokłony!:-) z tej drugiej listy już trochę więcej nazwisk jest mi nieznana, ale wciąż nie jest dramatycznie;-)

    ale... tu znów muszę otrzeć się o samouwielbienie:-) ...to jest właśnie to, za co autentycznie lubię tę: już po raz kolejny sprowokowała do konstruktywnych uzupełnień. i to jakże fachowych! wielkie dzięki leszku. poważnie! jeśli przeglądałeś te przeszło dwie setki komentarzy, wiesz o czym mówię.

    i cóż... czekam na kolejnych zapaleńców i domorosłych (w sensie jak najbardziej pozytywnym!!!!!:-) fachowców:-)

    no i oczywiście dziękuję za uznanie. zdecydowanie przesadzone, ale dziękuję:-)
  7. lmichorowski
    lmichorowski (16.12.2009 8:35) +2
    Wczoraj uciekły mi jeszcze dwa wątki. Piszesz, że "jakkolwiek rock, czy pop są gatunkami, że tak to ujmę, ogólnoświatowymi, w wydaniu meksykańskim mają swoją specyfikę wyróżniającą je spośród reszty". To niewątpliwie prawda, ale przypuszczam, że podobnie jest i z jazzem. Przecież specyfika "narodowa" występuje i ma wyraz w utworach i interpretacjach muzyków jazzowych takich jak choćby Zbigniew Namysłowski, Andrzej Jagodziński, Leszek Możdżer (Polska), Boris Gammer (Izrael), Richard Galliano, Martial Solal (Francja), Wagif Mustafa-Zadeh (Azerbejdżan), Anatolij Gierasimow, Oleg Kiriejew, Igor Butman, Arkadij Szilkloper (Rosja) czy nawet Toru Okoshi (Japonia). Nie sądzę, by muzycy meksykańscy stanowili tu wyjątek, zwłaszcza, że najsilniej związek z własnymi muzycznymi korzeniami widać właśnie u Latynosów. Można odnaleźć go nawet w jazzowych interpretacjach klasyki (polecam choćby arię na strunie G z 3 suity D-dur J.S.Bacha w interpretacji gitarzysty Oscara Castro-Nevesa, czy mazurek a-moll F. Chopina zagrany przez Arturo Sandovala).
    Bywa (i to chyba częściej), że jazzmani z innego obszaru kulturowego sięgają do muzyki latynoskiej. Przykładów jest tu na pęczki (Stan Getz, Bob Brookmayer, Wes Montgomery, Toots Thielemans, Ryuichi Sakamoto i inni).

    I jeszcze jedno - zgadzam się z Tobą, że skoro z wymienionego "towarzystwa" nie znałeś jedynie Rubalcaby, to jesteś niezły - zwłaszcza, że jak piszesz - jazz to nie jest Twoja bajka. Pozdrawiam.
  8. lmichorowski
    lmichorowski (16.12.2009 0:06) +1
    Oczywiście, były to tylko przykłady. Latynosów w jazzie jest znacznie więcej. Marcos Valle, Luis Henrique, Tito Puente, Laurindo Almeida, Chick Corea, Al Di Meola, Tony Martinez, Oscar Castro-Neves, Lisa Ono, Gal Costa, Cassio Duarte, Chico Barque, Eliane Elias, Gilson Peranzzetta, Milton Nascimento, Paulinho da Costa, Ricardo Silveira, Teo Lima, Gilberto Gil, Nico Assumparo, Joe Lovano, Ignacio Berroa, David Sanchez... i wielu, wielu innych. Na pewno większość tych nazwisk jest Ci znana.
    Gonzalo Rubalcaba, to znakomity pianista jazzowy. Urodzony w 1963 r. w Hawanie. Na początku lat 90-tych wyjechał z Kuby i po kilku latach pobytu w Dominikanie osiedlił się na Florydzie (w Fort Lauderdale). Jest laureatem nagrody Grammy (2002). Nagrał ponad 20 płyt (moja ulubiona to "Nocturne" z 2001 roku nagrana wspólnie z basistą Charlie Hadenem). W Polsce koncertował chyba 2-krotnie: w 1989 roku i później (o ile pamiętam w końcu lat 90-tych) na festiwalu Jazz Jamboree w Warszawie.
  9. zfiesz
    zfiesz (15.12.2009 22:14)
    jazz darowałem sobie z dwóch powodów. po pierwsze jestem laikiem... nawet jeśli lubię czasem posłuchać, to nie mam o jazzie zielonego pojęcia!:-) a po drugie, starałem się przedstawić gatunki charakterystyczne dla meksyku. i jakkolwiek rock, czy pop są gatunkami, że tak to ujmę, ogólnoświatowymi, w wydaniu meksykańskim mają swoją specyfikę wyróżniającą je spośród reszty (oczywiście to dość subiektywny punkt widzenia:-) z tego też powodu pominąłem kilka tradycji lokalnych - choćby właśnie muzykę z veracruz.

    ale... muszę powiedzieć, że sam siebie zaskoczyłem!:-) spośród wymienionych przez ciebie latynosów związanych z jazzem, nie znam tylko Gonzalo Rubalcaba. ja to jestem niezły!;-)

  10. lmichorowski
    lmichorowski (15.12.2009 22:02) +1
    W sumie te rozbieżności między nami w odbiorze muzyki nie są, wbrew pozorom, aż tak wielkie. Nie kwestionuję, że "Iguana" ma korzenie w w Veracruz - tyle, że w zaprezentowanym klipie zabrzmiało mi to bardzo po paragwajsku. Może to wynikać właśnie z aranżacji. Dla mnie również Mercedes Sosa jest klasą w sobie. Nie zmienia to faktu, że nastrój i interpretacja piosenki Lhasy przypomniała mi niektóre kawałki Argentynki. Dziękuję za wyjaśnienia dotyczące cumbii. Jedyna istotna różnica dotyczy jedynie Cafe Tacuba. Ja po prostu nie przepadam za tym gatunkiem muzyki - nie oceniałem walorów artystycznych i kunsztu wykonawczego tych chłopaków. To jest trochę tak, jak z muzyką klasyczną. Uwielbiam Bacha, Haendla, Telemanna, Scarlattiego, Vivaldiego, lubię Mozarta i Beethovena, mniej natomiast "kręci" mnie Wagner, Sibelius czy de Falla. Nie przepadam za Stockhausenem, Weberem czy Pendereckim - a przecież nie ujmuję kunsztu, czy wartości muzyce tych ostatnich. W Twojej muzycznej podróży nie było w ogóle gatunku, który bardzo lubię - jazzu. Z jazzem jest wprawdzie związanych wielu muzyków, wokalistów i kompozytorów latynoamerykańskich takich jak choćby Arturo Sandoval, Gonzalo Rubalcaba, Paquito de Rivera, Caetano Veloso, Luis Bonfa, Joao i Astrid Gilberto, Antonio Carlos Jobim, czy nawet mistrz Astor Piazzolla. Jazzmani meksykańscy są u nas prawie nieznani. Kto słyszał np. wokalistce Magos Herrera? Ja sam choć jazzem się interesuję mam niewielkie pojęcie o tym, co dzieje się na tym mpolu w Meksyku... Wiadomo, że w krótkiej relacji trudno było zaprezentować przekrój wszystkich gatunków i nurtów muzycznych. Tym większy szacunek, że przybliżyłeś nieco tę dziedzinę.
  11. zfiesz
    zfiesz (15.12.2009 20:34) +1
    ło masz! myślałem, że większość linków jest już nieaktualna:-) podróż ma już z rok pewnie! ale cieszę się, że coś można z niej jeszcze "wysłuchać".

    lila... tu akurat się mylisz. iguana to jak najbardziej tradycyjny kawałek z veracruz. oczywiście w wykonaniu lili jest bardzo freestyle'owo zaaranżowany. tzn, w wersji koncertowej. wersja studyjna jest zdecydowanie bardziej tradycyjna. o stylach muzycznych znad zatoki meksykańskiej było gdzieś w komentarzach.

    lhasa jest fajna... miła dla ucha... ale trochę za bardzo uduchowiona i taka trochę new age'owa. ale skojarzeniem z mercedes trochę mnie zaskoczyłeś. może to dlatego, że dla mnie królowa muzyki argentyńskiej jest jedyna i niepowtarzalna?:-) ciekawe... będę musiał się wsłuchać w lhasę pod tym kątem. dzięki za cynk;-)

    julieta... jest fajna w autobusie:-)

    cumbia... no niezaprzeczalnym faktem jest, że jej korzenie tkwią w kolumbii! dziś jednak gatunek ten (tradycyjny skądinąd) bardzo się skomercjalizował i właściwie w każdym kraju regionu znajdziesz jego lokalne odmiany, lub wariacje na temat, które poza rytmem, niejako definiującym cumbię, z oryginałem mają niewiele wspólnego. tak jak reggaeton ma bardzo niewiele wspólnego z reggae:-) ale w przypadku celso spodobała mi się idea połączenia gatunków wydawałoby się zupełnie sobie obcych. i, moim zdaniem, z tego połączenia wyszła bardzo ciekawa jakość.

    cafe tacuba... qrcze... trochę osobista porażka:-) dla mnie to mistrzowie!:-) ale... rzecz gustu.

    poza tym strasznie się cieszę, że udało ci się przez tę "podróż" przebrnąć! to nie lada wyczyn:-) cała przyjemność po mojej stronie:-)
  12. lmichorowski
    lmichorowski (15.12.2009 12:33) +1
    Zfieszu, dziękuję za tę muzyczną podróż, którą z zainteresowaniem odbyłem z Twoją pomocą. Zdecydowanie numerem 1 z przedstawionych przez Ciebie propozycji i artystką, która najbardziej do mnie przemawia jest Lila Downs. Wprawdzie brzmienie i aranżacja "Iguany" bardziej kojarzyć może się z muzyką paragwajską niż folklorem meksykańskim, ale wokalistka ta ma w swoim repertuarze także wiele innych pięknych utworów nawiązujących do meksykańskich korzeni. Podobała mi się także Lhasa de Sela, choć zaprezentowany klip przypominał - moim zdaniem - niektóre pieśni Mercedes Sosa. Na temat Juliety Venagas mam dokładnie takie samo zdanie jak Ty. Nie przemawiają natomiast do mnie zupełnie panowie z Cafe Tacuba. I to nie tylko dlatego, że moja znajomość hiszpańskiego jest minimalna - po prostu ten gatunek muzyki jest mi obcy (i nie ma znaczenia, czy uprawiają go Meksykanie, Amerykanie, Polacy czy Papuasi). Podobnie z pewną rezerwą odniosłem się do Celso Pina i Blanquito Mana - cumbia (nawet w odmianie villera) zawsze kojarzyła mi się z Kolumbią a nie Meksykiem. Ale nie jestem specjalistą w tym temacie - potraktuj te uwagi jako impresje laika. W każdym razie sama konwencja "podróży muzycznej" bardzo mi się podobała. Gratulacje i oczywiście - duży plus.
  13. zfiesz
    zfiesz (11.11.2009 2:37)
    uwielbiam tonego gatlifa! choć znam go bardziej od strony muzycznej niż filmowej...
  14. kokopelmana
    kokopelmana (09.11.2009 22:41) +1
    No dobrze, jest zjawiskowa...

    A skoro już zawędrowaliśmy do Andaluzji, to co powiesz o "Vengo" i "Naci en Alamo"? http://www.youtube.com/watch?v=B20qtXbX4Mg

    Jak dla mnie 'duszaszczipacielnaja'... Widzisz w jaki nastrój mnie wpędziłeś ;)
  15. zfiesz
    zfiesz (09.11.2009 21:42)
    oj tam! myślę że taką (!!!) urodę każdy potrafi docenić;-)
  16. kokopelmana
    kokopelmana (09.11.2009 21:41) +1
    To staraj się chłopaku, staraj ;)
    Głos La Mari - fenomenalny, w kwestii urody nie mnie się chyba wypowiadać :D

    A deser bardzo przyjemny.
  17. zfiesz
    zfiesz (09.11.2009 21:19) +1
    no! i od razu lepiej:-)

    a technicznie... niestety wiem, że z tubą są czasem problemy. niektóre klipy nie są dostępne w niektórych krajach, inne zwyczajnie usunięto. ale jak piszesz, wystarczy skorzystać z wyszukiwarki jeśli rzeczywiście chce się posłuchać. jeśli chodzi o moją "twórczość", postaram się znaleźć dla niej jakieś mniej stresujące czasowo miejsce:-)

    na deser motel o którym wspominała loca: http://www.dailymotion.com/video/x5xva6_motel-y-te-vas_music

    i jeszcze jedno... chambao jak chambao, ale la mari... hmmm... :-)
  18. kokopelmana
    kokopelmana (09.11.2009 0:11) +1
    Zfieszu, muzyczna opowieść jest niesamowita i naprawdę nie miałam zamiaru się wykręcać tylko brakowało mi czasu żeby wszystko po kolei pościągać moim kiepskim łączem i się smakować. Więc plus był za pomysł i zacięcie nauczycielsko-kaznodziejsko-imprezowe (na przykład) Dla mnie ten temat to... Meksyk normalnie! Terra incognita. Jedyne co znałam tak z miejsca to Con Toda Palabra, naprawdę. Więc chciałam się w kąciku przygotować, a Ty mnie tak do tablicy, przy ludziach ;) W dodatku nie mam możliwości ściągnięcia rzeczy z sendspace'a, za dużo czasu minęło od ostatnich pobrań. A chciałabym Cię posłuchać! Zrób coś, proszę. Wtedy ja się bardzo chętnie ustosunkuję :) I daj mi czas na osłuchanie się z muzyką (nawiasem mówiąc, sporo linków nie chodzi na You Tube, ale można przecież wyszukać wykonawców). Lento, amigo mio. Pokito a poko, a propos Lili Downs i La Mari z Chambao (który to zespół bardzo lubię, słucham i nawet załapałam się na ich koncert).
    Wystarczy na początek? :D
  19. zfiesz
    zfiesz (07.09.2009 21:41)
    czym prędzej donieś koleżance, że moja radość z odnalezienia każdej zbłąkanej owieczki jest wprost nieopisana!:-)
  20. rebel.girl
    rebel.girl (07.09.2009 21:40) +1
    spieszę donieść, że pokazałam dziś znajomej twoją muzyczną podróż i bardzo się zapaliła do lektury! tak jak mnie (choć mnie po raz wtóry) porwała ją kompletnie i zachwyciła la iguana! ;)
  21. zfiesz
    zfiesz (31.07.2009 8:16) +1
    ależ sławo! nie od dziś wiadomo, że podróże kształcą!:-)

    i strasznie się cieszę, że mogłem być przydatny:-)
  22. slawannka
    slawannka (27.07.2009 23:18) +1
    Właśnie obejrzałam po raz ktoryś Fridę, i oglądałam trochę inaczej, bo bogatsza o to co przeczytałam i usłyszałam jakiś czas temu tutaj, dziś na Fridę patrzyłam i słuchałam inaczej - i zobaczyłam Chavelę, która teraz nie była dla mnie już tylko postacią z filmu ale kimś o kim tutaj przeczytałam, i la Llorona też była całkiem inna teraz...
    Musiałam Ci to powiedzieć, i dziękuję!
  23. zfiesz
    zfiesz (21.07.2009 20:41)
    zapominam o jeszcze bardzo wielu gatunkach joanno!:-) ale ten niezobowiązujący tekst nigdy nie aspirował do bycia wyrocznią:-) przejrzyj komentarze... znajdziesz tam sporo dodatkowych informacji o pominiętych gatunkach.

    ale co do narcocorridos, śpiewają je przecież wymienieni nortenos, bandas, czy generalnie gruperos, więc w pewnym sensie sumienie mam czyste;-) (btw... właśnie słucham k-paz... to a propos zamordowanych piosenkarzy)

    gwatemalczyka prosiłem zaś dlatego, że nie miałem pod ręka innego hiszpańskojęzycznego native'a;-) wybaczysz?:-)
  24. asiura2
    asiura2 (21.07.2009 20:29) +1
    Zapominasz o najbardziej charakterystycznym dla Meksyku gatunku, czyli corrido- ballady o przestepcach, opisujace zwlaszcza zycie "narcotraficantes", przestepstwa przez nich popelniane, poscigi itd. Czesto nawet gloryfikujace tych kryminalistow. Nota bene czlonkowie wielu "bandas" czesto sa brutalnie pozbawiani zycia przez bahaterow swoich corrodos.
    A prosic Gwatemalczyka o przetlumaczenie "Chilanga Banda" to tak jak prosic Ciebie o przetlumaczenie gwary praskiej (mam na mysli Prage czeska)! Jest to utwor- kondensacja slow uzywanych w miescie Meksyk i tylko tam.
  25. zfiesz
    zfiesz (23.04.2009 1:17)
    oj! chciałbym!!:-) ja z wyspiarskich emigrantów jestem:-) a płytę motelu z meksyku przywiozłem właśnie z nadzieją, że znajdę na niej y te vas... problem w tym, że nie znałem tytułu tego kawałka (w meksyku ten numer był hitem jesienią 2007), więc wziąłem najnowszy album... okazało się, że kawałka na nim nie ma:-) ale wydanie jest na wypasie!!:-)
  26. fiera_loca
    fiera_loca (23.04.2009 1:13)
    jak bys mi dal nazwe tej plyty to se ja emulowo sciagne,spoko.A ty gdzie?Wciaz w Mexie siedzisz?nie...
  27. zfiesz
    zfiesz (23.04.2009 1:10)
    jesli do mana mam stosunek niemal bałwochwalczy, to cafe tacuba są dla mnie mistrzami swiata!:-) cięzko polecić mi którąś płytę... wszystkie są rewelacyjne i co ciekawe, każda jest inna. problem tylko w tym, ze albo się ich uwielbia, albo nienawidzi:-)

    motel to nie moja bajka... ale jeśli ci się podoba... prześlij mi swój adres, jak będę w polsce podeślę ci specjalne wydanie jednej z płyt (nie mam jej teraz pod ręką i nie pamiętam jak się nazywa) oczywiscie wydanie meksykańskie!:-)

    no a pierwszy raz z molotovem... cóż... ostra laska z ciebie;-)
  28. fiera_loca
    fiera_loca (22.04.2009 19:46) +1
    cafe tacuba nie znam,jako rzekles posluchalam sobie kilku kawalkow,ok,podoba mi sie :)) sciagne sobie co nieco z emula :)) obaczym.
    Z dosc nowych grupek mex to mi sie nasuwa MOTEL,choc....niestety nie wszystkie kawalki sa tak czadowe jak ich mocno lansowany w zeszlym roku przeboj "Y si te vas", jakos jak dla mnie za duzo dosc kiepskich ballad...

    Aha,a co do Molotova to jak 1szy raz udalam sie do Hiszpanii,to zdaje mi sie ze z jakas gazetka dodali plytke Molotova wlasnie i taki byl moj 1szy raz :))) z Molotovem...(to tak a propos pierwszych razów gloszonych na Kolumberze).Na tej ich plytce byl kawalek,jak sie potem dowiedzialam,po to by osiagnac jakis wymóg minutowy, w ktorym kolesie z zespolu bekajac usiluja wypowiedziec caly tytul plyty,czyli Apocalypshit :))) nb niezle wydumany :)
  29. zfiesz
    zfiesz (21.04.2009 15:25)
    a cafe tacuba tez znasz? bo w ich przypadku, każda kolejna płyta o ile nie jest lepsza, na pewno jest na swój, niepowtarzalny sposób genialna:-)

    i oczywiscie podzielam twoje nadzieje!:-)
  30. fiera_loca
    fiera_loca (21.04.2009 15:17) +1
    w zupelnosci sie zgadzam,plyta arde el cielo nie bardzo,zwlaszcza ze nie wiedziec czemu niektore kawalki sa z poprzednich plyt...czekajmy...moze jeszcze cos czadowego sie narodzi,oby!
  31. zfiesz
    zfiesz (21.04.2009 14:33)
    loca!!!! widzę że wiesz o czym mowa!!!:-) wielki plus za to:-)

    ale akurat 'si no te hubieras ido', podobnie zresztą jak cała płytka 'arde el cielo' szczególnie mnie nie powaliły. dla mnie nieosiągalnym juz chyba ideałem jest 'revolucion de amor' i 'mtv unplugged'.

    zresztą, przy moim niemal bałwochwalczym stosunku do mana, zawsze wkurzało mnie ich żerowanie na sukcesach jednej (dobrej lub genialnej płyty) i wydawanie po niej koncertówek i "the best ofów". jakby sie dobrze przyjrzeć ich dyskografii, to maja chyba tyle samo studyjnych albumów, co wszelkich ich powtórzeń pod innym tytułem. inna sprawa, ze gdy zobaczyłem trzypłytowego 'debestofa' 'esenciales' po 99 meksykańskich pesos za sztuke, nie mogłem się oprzeć;-)
  32. fiera_loca
    fiera_loca (21.04.2009 1:18) +1
    viva Mana!no i hit ostatniego lata czyli Si no te hubieras ido ,choc piosenka nie ich,lecz Marca Antonia Solis napisana po porwaniu jego corki .
    http://www.youtube.com/watch?v=qOJ7ukixwY4
  33. zfiesz
    zfiesz (16.02.2009 3:04)
    @sławek: to ja będę wam kibicował... ze sportów to ja najbardziej lubię pływanie synchroniczne pań;-)

    @dino: długo się rozkręcali/rozkręcaliśmy, ale w końcu jakoś się ten bałagan toczy, nie?:-)
  34. voyager747
    voyager747 (14.02.2009 18:51)
    Raczej trudny do zrealizowania :(
  35. dino
    dino (14.02.2009 18:43)
    dobry pomysł :)
  36. voyager747
    voyager747 (14.02.2009 18:38)
    To spokojnie możecie w ping-ponga pograć. Trzeba jakiś turniej zrobić kolumerowy, to może i ja coś w końcu wygram :))
  37. dino
    dino (14.02.2009 18:29)
    no jeszcze nie :(((
    rebel - nie zapychaj łączy - już mam na swoim pendrive'ie :)

    a z tym rozkręcaniem to jak z każdą imprezą, spotkaniem - na początku wszyscy się badają, a potem się otwierają...
  38. voyager747
    voyager747 (14.02.2009 18:24)
    Słabo chyba podpuszczali, bo nic się nie działo :))
  39. zfiesz
    zfiesz (14.02.2009 7:48)
    @dino: i co? doszło do wymiany danych?:-)
    @sławek: wiesz co? ja mam taką teorię, że ci wszyscy agorowcy (dino bym wykluczył, bo on techniczny;-), to na początku rzeczywiście nas podpuszczali, żeby im się coś na portalu działo. ale teraz chyba sami się wkręcili. tylko że to teoria jest:-)
  40. voyager747
    voyager747 (13.02.2009 19:23)
    Nieźle, Agora ma tu swoich agentów :) Udają podróżników i nas wkręcają. Potem się z nas śmieją ile wlezie :))))
  41. dino
    dino (13.02.2009 17:45)
    ja pracuję od 10.00 do 3.00 w nocy także trudno powiedzieć kiedy jestem free, a kiedy overloaded
  42. zfiesz
    zfiesz (13.02.2009 17:38)
    @voyager: gazeta też, ale i reszta agory.
    @kikk: gdyby ktoś się uparł was podliczyć za NIEprzepracowane godziny, znalazłby tu niezły materiał dowodowy:-)
  43. dino
    dino (13.02.2009 17:37)
    a pliczki skopiowane już mam - rebel, żyjesz???
  44. dino
    dino (13.02.2009 17:36)
    ja tam ciężko pracuję w tej chwili na dyżurze,
    ale od 129 do 130 przy klatce D to naprawdę nie jest daleko,
    już nawet pomijając te stosy szaf, które nam dwa dni temu zrzucono :)))
  45. kikk
    kikk (13.02.2009 17:34)
    och, jakie tu się kółko flirtujaco-pracujące zrobiło :)
    Wszystko w godzinach pracy w dodatku, nie do pomyślenia u nas :P
  46. voyager747
    voyager747 (13.02.2009 17:23)
    No to ładnie, ale na Czerskiej to jest Gazeta Wyborcza ?
  47. zfiesz
    zfiesz (13.02.2009 17:19)
    hmmm... sławek! co najmniej cztery osoby, które znamy z udzielania się tu, pracuja w jednym gmachu na czerskiej:-)

    a dino albo zawziął się i ruszył na poszukiwania, albo zamknął się w sobie:-)
  48. voyager747
    voyager747 (13.02.2009 17:16)
    Wy na prawdę gdzieś razem pracujecie ? Czy to taka ściema tylko ?
    rebel, dino to do Was pytanie ?
  49. rebel.girl
    rebel.girl (13.02.2009 16:04)
    właśnie już nie mam czerwonych ;p
    dino prosty chłop, ale nieśmiały i wstydliwy najwyraźniej. boi się zrobić te trzy męskie kroki (moich pięć!)... sama nie wiem, co o tym myśleć. kanionu się nie bał, a tu... ech.
  50. zfiesz
    zfiesz (13.02.2009 15:58)
    a rebel czerwone włosy nosi...:-)
zfiesz

zfiesz

Zwierz Meksykański
Punkty: 143738