2007-09-28 - 2008-07-23

Podróż Trekking wokół Annapurny

Opisywane miejsca: Katmandu, Pokhara, Muktinath (100 km)
Typ: Blog z podróży

Opis: Krótka 5-tygodniowa wyprawa do Nepalu, połączona z 3-tygodniowym trekkingiem naokoło Annapurny.

Tutaj tylko pobieżna relacja, więcej zdjęć i informacji można znaleźć na - http://blog.7tonlnu.pl/kategoria/podrozniczo/himalaje

Nocujemy w Tibet Holiday Inn (czy to jakiś kompleks, że nepalski hotel ma w nazwie "Tibet"?) - luksusowym hotelu, gdzie w pokojach jest nawet telewizor z HBO, ale ciepłej wody nie uświadczysz (4$ za osobę w trójce, darmowy dowóz z lotniska). Prąd co prawda wysiadł chwilę po zmroku, ale i tak fajne warunki. Lepiej na pewno nie będzie. A w nocy była chyba jakaś biba na ulicy, bo głośna muzyka budziła nas co chwila.

 Poranek powitał nas całkiem ładny. Już widok z okna był niezgorszy, ale dopiero wyjście na ulicę pozwalało zobaczyć pełną gamę kolorystyczną. Można też doświadczyć chaosu ruchu pieszo-zmotoryzowanego. Czasem porządku na skrzyżowaniach (żeby kierowcy przestrzegali zaleceń sygnalizacji świetlnej) pilnowali uzbrojeni policjanci. W drewaniane kije i noże kukri. Nad ulicami wszędzie wiszą reklamy, a po ulicach chodzi tylu obnosnych sprzedawców i naganiaczy, że aż chciało by się ich wszystkich AdBlockiem potraktować.

 W bocznych uliczkach można się natknąć na wiele miejsc kultu, zarówno buddyjskich, jak i hinduistycznych. Nawet zwykłe świątynie, nie wspominane w żadnych przewodnikach, są kolorowe, ciekawe i warte obejrzenia z bliska.

Poza szwędaniem się po mieście udało nam sie wymienić walutę (około 63 rupie za dolara i kurs spada), kupić bilety wstępu do ACAP (RS 2000), bilety na autobus do Dumre (na miejscapanoramiczne, czyli na dachu, jest rabat, do RS 250) i trochę ciuchów na wyprawę - jakieśoddychające koszulki, polary, spodnie. Poza tym wczuliśmy się w role Białych Sahibów i zjedliśmy obiad zostawiając napiwek. Wysłaliśmy też kartki, żeby miały czas dojść przed naszym porotem (i faktycznie później się okazało, że część doszła) i wypiliśmy ostatnie prawdziwe piwo na tarasie hotelu z widokiem na rozpoczynający sie festiwal turystyki, którego dźwięki potem przez całą noc dochodziły do nas zza otwartych (bo przy zamkniętych spać nie sposó) okien. Wiśnia rozpoznał bity jako podobne do Dj Tiesto. 

  • dzień targowy
  • pan z grzybem
  • Zachodząca mgła nad Kathamandu
  • ruch drogowy
  • kierujący ruchem
  • jakaś zagubiona światynie w małym zaułku
  • wnętrze świątyni hinduistycznej?

Pierwsza część trekkingu. Przez tropikalną dżunglę i rwące rzeki, aż do momentu jak zobaczyliśmy pierwsze ośnieżone szczyty.

 

Podziwiamy tutejszych tragarzy noszących jakieś olbrzymie rury (które, jak się później okazało, są słupami do kabli), albo pakunki wyglądające jak oprawiona "Bitwa pod Grunwaldem" Matejki (która to wersja wydarzeń się utrzymała do końca wyjazdu). Wszystko byle jak przymocowane jakimiś sznurkami i kawałkiem materiału zaczepione o czoło. A na nogach zwykłe gumowe klapki, czasem boso. Przychodzi na myśl, że największe budownicze osiagnięcia to nie setki maszyn, a mozolna, mrówcza praca zwykłych ludzi.

 

Lepszą jednak od miesa z jaka rzeczą była ciekawa rozmowa z młodą parą z Jerozolimy - Mosze i Hadel Graff (upraszczajac pisownię). Oboje około 22 lat, świeżo po odbyciu służby wojskowej (on 3 lata, ona 2). Zamierzają dojść do Jomsom i dalej samolotem do Pokhary.Stoją jednak przed nimi bariery nam całkowicie obce - w soboty nie mogą nigdzie chodzić, bo szabas, a dodatkowo w czwartek wypada im święto Stuki (znowu pisownia pewnie leży) celebrujące czas między otrzymaniem Biblii, a dojściem do Izraela, który Żydzi spędzili w namiotach, więc też będą świętować i nic nie przejdą. Dowiedziałem się też paru zasad podziału jedzenia na koszerne i niekoszerne i pogadalismy trochę o sytuacji w Izraelu. Bardzo sympatyczni ludzie, prawie zupełnie nie pasują do krążącej po Nepalu opinii o żydowskich wycieczkach. Równie negatywnej co uzasadnionej.

 

Poza tym, wypróbowałem miejscowe piwo - chyang. Konsystencją i wyglądem przypomina sfermentowany sok cytrynowy, smakuje w pewnym stopniu jak brytyjski cider, a na dnie szklanki, ku swojemu zdziwieniu, znalazłem nierozmieszany cukier. Lepsze niż się spodziewałem. 

  • słoneczna zieleń
  • pola ryżowe
  • sleeping beauty
  • w trawie
  • mosty
  • porter
  • buddhist schoolgirls rule
  • children
  • Kang Guru
  • children
  • children

Zaraz po otwarciu oczu powitał nas przez okna widok jakichś ośnieżonych szczytów, a po wyjrzeniu na zewnątrz, celem zrobienia zdjęcia, również uczucie górskiego porannego chłodu. Najwyraźniej zaczyna się prawdziwa wysokogórska przygoda. Na śniadanie Vegetable Fried Rice, w którym warzywa zaczynają już wyglądać jak pierwsze lepsze zielsko zza chałupy.

 

Na naszej drodze pojawił się  pierwszy ośmiotysięcznik - Manaslu (8156) i ten widok towarzyszył nam aż do Thanja Phedi, gdzie zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie - w moim przypadku osławione pierożki Momo. Okazały się one wyśmienite - w wersji z nadzieniem ziemniaczanym trochę mdłe (lecz nadal bardzo smaczne), ale warzywne miały w środku kapustę (i chili, rzecz jasna) i smakowały doskonale. Stały się stałą pozycją w naszym menu.

 

Dalsza droga, mimo iż niby tylko godzina wegług Kurczaba, zajęła nam o wiele więcej czasu, bo gdy zza jednego z zakrętów wyłoniła się Annapurna II (7939), to zaczął się szał fotografowania. Zniknęła za jakimiś niższymi, blizszymi szczytami dopiero gdy dotarliśmy do Chame.

 

 Po drodze widać specyficzne dla tutejszej religii młynki modlitewne. Na młynku wypisane są modlitwy i mantry (jak np. niesławne Om Mani Padme Hum). Buddyści wierzą, że obrócenie młynka pokrytego takimi inskrypcjami jest tym samym co wypowiedzenie ich na głos. Z tym, że wymaga mniej wysiłku i młynki można umieszczać blisko siebie na specjalnych murkach, co pozwala uzyskać zawrotną liczbę modlitw na sekundę.

 

W okolicach Burachanu (czyt. Buraczan) otworzył się piękny widok na Oble Dome (4665) – ‘zbudowaną’ z gigantycznych płyt skalnych górę będącą świętym miejscem zarówno buddystów jak i wyznawców Bon Po. 

  • Manaslu
  • plakat wyborczy
  • murki mani (modlitewne)
  • przerwa na fajku
  • Thanja Phedi
  • Annapurna II
  • 2094911313 fdf2c4fc72
  • jakieś Little Mountain pewnie ;)
  • karawana osłów
  • z właścicielem lodży, w tle Annapurna
  • Annapurna
  • Oble Dome
  • Upper Pisang

Ruszyliśmy koło 9 wijącą się w górę ścieżką do malowniczej wioski Ghyoro. Wyglądała pięknie – kamienne domki, naokoło kolorowe pola, a nad tym wszystkim górujący Pisang Peak (6091). Dla mnie i Michała padł rekord wysokości – 3800, trochę nad wioską, ale jeszcze go dobre parę razy przebijemy. Dalej droga trawersuje lekko schodząc w dół do wioski Ngawal. Po drodze piękne widoki na masyw Annapurny, Oble Dome, Tilicho Peak, Gangapurnę, różne Chule… 

 

Na wieczór doszliśmy do Manangu celem sprawdzenia stanu neciku (status: Internet ist kaputt) i nabrania wody pitnej (której też brak po 17). Co ciekawe, podobno Internet jest dostępny w Thorong Phedi (ostatniej wiosce przed docelową przełęczą Thorong La, o której Kurczab pisze, że brak tam nawet prądu). Z tego co natomiast w Manangu można znaleźć to kina (a właściwie sale telewizyjne), gdzie można obejrzeć takie filmy jak – 7 lat w Tybecie, Czekając na Joe, Granice wytrzymałości, Kunokun, Everest Caravan, Into the Thin Air i … Blood Diamond. Poza tym jest Cultural Museum of Manang (jak szumnie się nazywa niski budyneczek zamknięty na kłódkę i nie odróżniający sie niczym od sąsiednich), pełen asortyment usług dla trekkerów – telefony, sklepy turystyczno-spożywczo-księgarniane, pralnie, punkty zgrywania zdjeć na CD. Słowem – prawdziwa metropolia w sercu gór. Nic ciekawego, dobrze że nocujemy w odległej o jakieś 30 min Bradze. 

 

Ice Lake to jedna z klasycznych wycieczek aklimatyzacyjnych z Manangu (czy też, jak w naszym przypadku, Bragi). Według tablic informacyjnych wejście zajmuje cztery godziny, nam jednak udało się go dokonać w trzy, nawet bez jakiegoś większego sprężania się. Po drodze pojawiły się drobne objawy choroby wysokościowej – krew pulsująca w skroniach, ból głowy, ogólne zmęczenie. Wszystko to jednak minęło gdy już stanęliśmy nad jeziorem (4615), które, swoją drogą, nie okazało się ani w połowie tak imponujące jak zachwalali miejscowi. Spokojnie konkurencję mogłoby mu robić każde z naszych tatrzańskich.

 

Ale na 4615 się wycieczka nie skończyła, bowiem Wiśnia wypatrzył taki malutki szczyt, jedynie jakieś 200m wyżej i grzechem byłoby go nie zdobyć. Mimo moich nieodpowiednich butów (4-letnie niskie Salomony, model pół-miejski i więcej w nich dziur niż w Świetlickim kobiety zrobiły) podchwyciłem jednak wyzwanie i we dwóch ruszyliśmy na szczyt, który oczywiście tymi 200m jedynie tak kokietował, a w rzeczywistości czekało nas jeszcze drugie tyle. Czyli Mont Blanc pobiliśmy ;)

 

Samo wejście było dość zacne, mokro w butach, śnieg spokojnie po kolana, choroba wysokościowa swoje dodaje, więc pod koniec już co 10-15 kroków odpoczynek. Ale satysfakcja, gdy stanęliśmy przy chorągiewkach modlitewnych na szczycie ogromna. Potem ‘tylko’ zejście – głowa pulsuje, a każdy nagły nią ruch wywołuje ból, ale nikt nie mówił, że zdobywanie aklimatyzacji to przyjemna sprawa. Na dole po aspirynie i gorącym (sic!) prysznicu wszystko przeszło jak ręką odjął. Została tylko satysfakcja i przystosowanie organizmu do wysokości. 

  • Pisang Peak
  • siakieś Little Mountain
  • siakieś Little Mountain
  • siakieś Little Mountain
  • siakieś Little Mountain
  • Ice Lake
  • widok z Upper Pisang
  • Pisang Peak
  • w drodze
  • z lotu ptaka
  • na szczycie Little Mountain (4989)

W okolicach wioski Ngawal natknęliśmy się na klasztor ‘llama monks’, czyli mnichów buddyzmu tybetańskiego. Klasztor zamieszkuje Lama, trochę personelu (np. kucharz, czasem zewnętrzni nauczyciele) i młodzi mnisi, którzy uczą sie tam angielskiego, tybetańskiego i studiują święte teksty. Nie ma okreslonego czasu kiedy mnisi kończą naukę i opuszczają klasztor, mogą nawet siedzieć przy świętych tekstach do końca życia.

 

Chłopcy trafiają do klasztoru w różnym wieku i pochodzą z odległych stron Nepalu. Rodzice oddają ich do centrali w Kathmandu, skąd zabierani są oni do różnych klasztorów. Rodzice widząc ich raz w roku gdy ci na wakacje przyjeżdżają w rodzinne strony. 

  • klasztor buddyjski
  • młody mnich
  • świątynia przyklasztorna

W lekkiej mżawce ruszyliśmy z Bragi, przez Manang, do Kyangshar. W Managu chwila zastanowienia czy nie przeczekać opadów w jednym z miejscowych kin, ale ostatecznie poszliśmy dalej. Była chwila adrenaliny gdy trawersowaliśmy wielki lej osuwiskowy – piach mało stabilny i wizja zjazdu w dół prosto do rzeki, ale przejście okazało się dość proste.

 

Gdy dotarliśmy do Kyangshar to zwyczajowa rundka po hotelach, w czasie której wynegocjowaliśmy darmowy nocleg, a żarcie też było całkiem tanie (Hotel on Hight – pisownia oryginalna) – pierożki momo za 110 RS. Czekając na jedzenie (chyba wieki, jak to zwykle tam bywa) ucięliśmy sobie pogawędkę z Robertem – Holendrem, który po treku naokoło Annapurny zamierza osiąść w jednym z buddyjskich klasztorów aby poznawać buddyzm i uczyć mnichów angielskiego. Sądząc po jego znajomości tego języka to do tego nie są wymagane żadne testy kompetencji. Robert był tutaj z żoną, Boliwijką z Santa Cruz, gdzie on sam mieszkał przez jakiś czas. Ciekawe skąd tacy ludzie biorą pomysły na życie? 

 

W chwili desperacji, przy padającym deszczu, zamówiłem nawet lokalne piwo chyang (z prosa i ryżu). Kawałki prosa nawet pływały przy dnie, wraz z nierozmieszanym cukrem. Zdawało się nawet odrobinę lepsze niż poprzednim razem. Tak, szczerze pisząc, to rzeczywiście było całkiem niezłe.  Piwo się przydało, ponieważ w naszym dining room siedziała jeszcze inna (poza Robertem z żoną) parka z Santa Cruz, tyle że tego w Kalifornii (ech, te amerykański brak wyobraźni). Ale to też nie byli zwyczajni turyści – koleś jakiś czas temu zdobył Cho Oyu (8213). Czy w tych Himalajach nie ma zwyczajnych ludzi? Czy każdy musi być ciekawy mistycyzmu miejscowej kultury, uciekający przed zgiełkiem codzienności i chłonący całą duszą buddyjski spokój? Rzygać się od tego chce. A na koniec dołączył do nich kolejny Amerykanin, wraz ze swoim ‘nepalskim przyjacielem’, któremu płaci za pilnowanie swojego domu i psa w Kathmandu pod nieobecność właściciela. Cóż za bezinteresowna przyjaźń. 

 

Następnego dnia rano nad nami piękne, niebieskie niebo, chociaż widać, że zarówno w górę jak i w dół drogi kłębią się chmury. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco. Poranne głosy innych hotelowych gości pomogły nam jednak podjąć decyzję – idziemy w drugą stronę. Oni idą w kierunku Thorong La, więc nam nie pozostaje nic innego tylko iść prosto w paszczę lwa – do Tilicho Base Camp. Mimo leżącego podobno na drodze śniegu i zasypanego dojścia do samego jeziora. Jedynym plusem jest, że może uda nam się zdobyć autograf notorious Aleksandra Lwowa dla Kornelii. 

 

Ruszyliśmy z Kyangshar o 10 i wpierw dwie godziny do rozejścia szlaków, a tam szybka decyzja: Michał idzie wariantem dolnym, czyli z 4200 (na którym był rozstaj) trawersuje, a potem łagodnie schodzi do Base Camp (4100), a Wiśnia i ja w celach aklimatyzacyjnych, widokowych i ogólno-kozackich wybieramy wariant górny. Podejście zakosami i trochę trawersem na 4800, a tam zaczynają się jaja – trawers stromego kamienistego osuwiska, miejscami w ogóle nieprzedeptany, a jeśli zjechać to na dół jest jakieś 600-700m, a potem skały i rzeka. Ale udało nam się czujnie przejść ten fragment i doszliśmy do miejsca skąd już widać schronisko i schodzący do niego zakosami przez strome piarżysko szlak. Ponownie kierując się powodami ogólno-kozackimi wybraliśmy drogę na skróty prosto w dół.

 

Na dole znaleźliśmy się dość szybko, ja z dodatkiem kamieni w butach, które powpadały różnymi dziurami, ale zadowoleni z tego, że pierwszy raz udało nam się skrócić czas Kurczabowski (z 3.30 na 2.30, połowę na zejściu, połowę na podejściu). Swoją drogą, później się okazało, że miejscową atrakcją są zawody w zbieganiu z tego piarżyska. Za odpowiednią opłatą wwożą delikwenta na ośle na odpowiednią wysokość i stamtąd on zbiega. My pokonaliśmy trasę ‘hard’ na dodatek z solidnym obciążeniem.

 

W schronisku czekała na nas kartka od Michała, że skoczył na rekonesans nad jezioro, i oczywiście notorious Alek Lwow z resztą kierownictwa Polish Tilicho Lake & Peak Expedition. Trzeba przyznać, że panowała senna atmosfera, atrakcją jedynie były Fakty i mity, a w nich jakaś kaczka dziennikarska o hakerze, który stworzył program, dzięki któremu Google obraża polskiego prezydenta.

 

Plany wstania o poranku zostąły poddane zmianom. O 7 rano były wszędzie chmury, więc spaliśmy dalej, ale już o 8 wyłonił się Tilicho Peak i część Wielkiej Bariery, co sprawiło iż pojawił się plan podskoczenia kawałek w górę, aby zobaczyć co się da i znikać „w dół” do Yak Kharki albo Letdar, gdzie nam będzie dane dojść. Podszedłem jakieś pół godziny w kierunku jeziora i udało mi się zobaczyć piękny widok na Roc Noir (szczyt kończący z jednej strony Wielką Barierę), 3 stada kozic, jednego kozackiego kozła, a nawet orła. Istne Animal Planet. Teleobiektyw był mocno w użyciu.

 

 Tilicho Base Camp wybraliśmy tym razem wariant dolny, jak się okazało równie sypki i usiany landslide’ami. Niemniej jednak szło się dość przyjemnie. Koło 13.30 doszliśmy do hotelu Tilicho Peak (tuż przed odejściem seasonal trail na Yak Kharkę) i tutaj nastąpiła zmiana planów – obiadek i zostajemy na noc, żeby Wiśnia, którego zaczęła jakaś choroba chwytać, mógł odzyskać siły. 

 

  • trawersem przez piargi
  • na dachu
  • siakieś łebki przy siakimś Little Mountain
  • Gangapurna?
  • wielka bariera
  • Roc Noir
  • osuwiska przydrożne
  • Polish Tilicho Peak & Lake Expedition
  • Gangapurna?
  • osuwiska przydrożne
  • na dachu
  • Gangapurna?
  • kamzik
  • orzeł
  • piaszczyste osuwiska
  • zachwianie pionu
  • jak się ma dziury w butach..
  • w drodze

Rano Wiśni stan zdrowotny spowodował, że zdecydowaliśmy się zostać na cały dzień w hotelu i dać choremu dojść do siebie. Spokojnie więc śniadanie o 9 i rolax max. Cały dzień przedupczyliśmy na pierdołach – czytanie rozmówek, zabawy aparatem (kolejna czystka zdjęć), odrobina żonglerki, opalanie, pranie, etc.

 

Wczesnym popołudniem przechodzili koło naszego hotel bikersi, którzy rano byli nad Tilicho Peak i mówili, że rano było dość ładnie – niebiesko-zielono i bez chmur, ale jakoś nie rozpływali się w zachwytach. My też po zobaczeniu osławionego Ice Lake podchodzimy z dużym sceptycyzmem do piękna tutejszych jezior. Zresztą, czy można wierzyć komuś kto wybrał się rowerem naokoło Annapurny?

 

Cały dzień rozłożony był na dach nieopodal nas jakiś dziadek, który najwyraźniej przygotowywał się do przejścia na drugą stronę. Dzień zaczynał od spalenia jakichś krzaków, co najwyraźniej jest jakimś rytuałem religijnym, a potem na zmianę spał i modlił się (z książeczką lub młynkiem modlitewnym), z drobnymi przerwami na jedzenie. 

  • tryptyk z dziadkiem
  • wysokie morale
  • tryptyk z dziadkiem
  • tryptyk z dziadkiem

Rano ostre momosy na śniadanie i o 9.30 ruszyliśmy w drogę. Najpierw 'seasonal trail' do Yak Kharki. Po jakiejś godzinie natrafiliśmy na kompletnie wymarłą, pustą (jeśli nie liczyć kozich "śladów") wioskę. Pootwierane i wymiecione ze wszystkiego domy sprawiały wrażenie niezamieszkanych, choć na polach nieopodal pracowali jacyś ludzie.

 

 Ścieżka wiodła dalej brzegiem Marsyandi, aż do małego drewnianego mostku, który wyprowadził nas na szlak Manang - Yak Kharka. Yak Kharka (co oznacza po prostu "pastwisko jaków" i przez to jest dość popularną nazwą) okazała się skupiskiem hoteli raczej niż wioską. Zjedliśmy tam jakieś wyroby piekarniano-cukiernicze i pokonwersowaliśmy znowu ze spotkanymi wczorajszego wieczoru "Austriakami" o zmianach w Polsce i Europie Wschodniej w ostatnich latach, polityce, sile waluty, wprowadzeniu euro i innych, podobnie lekkich, tematach. W końcu wyruszyliśmy do Letdaru i to był błąd.

 

 Letdar to po prostu trzy hoteliki najwyraźniej ścigające się kto zaoferuje niższy standard. Oczywiście w żadnym nie ma prysznica ani ciepłej wody, w jednym zaoferowali nam pokój gorszy niż by mieszkać w piwnicy w moim bloku, a w drugim kręcąc głową zaoferowali nam Dhal Baat "już" za dwie godziny. Trzeci natomiast prezentował się na tym tle odpychająco. Trzeba chyba było zostać w Yak Kharka.

 

Z pozytywów, to mogliśmy sobie z bliska obejrzeć w końcu osławione jaki. Potrafią być one podstawą egzystencji pasterzy w wyższych partiach gór. Ze skór tworzą oni sobie ubrania i namioty, z sierści plotą sznury, mięso, mleko i tworzone z niego masło spożywają, a jacze łajno płonie w ich ogniskach. No, jeszcze ładunki noszą i są doskonale przystosowane do życia na wysokościach powyżej 4000. W sumie, to tylko do życia na wysokościach, bo po sprowadzeniu niżej szybko chorują, przegrzewają się w swoich futrach i giną.

 

 Wstaliśmy jakoś przed 9 i od razu szok kulinarny. Niektórych pozycji z menu "się nie robi" na śniadanie. Ech, standardy lecą w dół wraz z wysokością i ilością turystów. Trudno być Białym Sahibem o krok od przełęczy. W czasie naszego śniadania za oknem przewalały się tłumy turystów. Ciekawe jak będzie z miejscami w hotelikach w Thorong Phedi. No i z prysznicem. Choć, szczerze pisząc, wizja czystości mojej osoby mentalnie wiąże się z przebyciem przełęczy. Wcześniej niezbyt na to liczę, a "po drugiej stronie" raczej nie usłyszymy już sformułowania "bucket shower". 

  • jak
  • Letdar
  • Thorong Phedi High Camp
  • jaki
  • memento mori
  • siakaś Annapurna
  • Little Mountain pewnie

Dziś dzień rekonesansu i, jeśli warunki pozwolą, ataku na Thorong Peak (6032/6207). Pobudka o 5.30, o 6.10 ruszyliśmy z Base Camp do High Camp, tam przepak i koło 8 ruszaliśmy w kierunku przełęczy wyposażeni w podręczne zestawy zdobywaczy szczytów. Na przełęcz Thorong La dotarliśmy w półtorej godziny, w doskonałej formie, więc sytuacja psycho-fizyczna rokowała nieźle. Chmury znad Thorong Peak przewiewało i chwilami było widać cały szczyt, po drodze też były niezłe widoki, więc padła decyzja, żeby napierać.

 

Szybkie przygotowanie w budce z herbatą na przełęczy Thorong La (podobno najdroższa herbata w Nepalu - 4zł za kubek bodajże) - drugie śniadanie, założenie stuptutów oraz raczków (które śmiało mogą konkurować o tytuł najgłupszego pomysłu wyjazdu) i ruszamy w górę. Wpierw przez małe garbki, na których miejscami wystawały spod śniegu kamienie a miejscami było śniegu po pas. Ale humory dopisywały, entuzjazm był i torowałem drogę z uśmiechem na ustach.

 

Dalej zaczęło się faktycznie podejście - wybijanie stopni w stoku o około 60-stopniowym nachyleniu. Miejscami było to problematyczne, gdy pod cieniutką warstwą sypkiego śniegu trafiałem na oblodzone skalne płyty i, nie mając o co oprzeć nogi, zjeżdżałem metr lub dwa. Jednak metodą prób i błędów, przy akompaniamencie mruczanych pod nosem przekleństw, czasami po naprawdę minimalnych stopniach i z wyobraźnią podsuwającą różne możliwe wypadki szliśmy dalej. Michał zaraz za mną na tyle blisko, że bałem się, że przy jakiś mocniejszym zjeździe go podetnę, Wiśnia coraz bardziej z tyłu, często przystawał dla złapania oddechu.

 

Po przejściu najostrzejszego odcinka znaleźliśmy jakieś relatywnie płaskie miejsce, usiedliśmy na plecakach i czekaliśmy na Wiśnię. W pewnym momencie wyłoniła się zza krawędzi jego wymęczona twarz, po czym zaraz padła w śnieg. Niepokojące było to, że był jedynie jakieś 5-6 metrów pod nami i jeśli nie mógł podejść tego kawałka, żeby usiąść z nami, w o wiele wygodniejszym miejscu, to musiało być z nim naprawdę kiepsko. Zszedłem do niego, słabym głosem jedynie wysapał, że chciał herbaty, skoczyłem więc do Michała po termos i nalałem mu. Wiśnia popił herbaty, zjadł snickersa i niby wyglądał lepiej, ale ręce mu ciągle drżały i nie sprawiał wrażenia, że byłby w stanie sam spokojnie zejść na dół. W jego przypadku dalsza droga na górę była już całkowicie wykluczona. Szybka decyzja i sprowadzam go na dół. Jeszcze tylko krótka rozmowa z Michałem, wybicie mu z głowy postawy "albo wszyscy wchodzimy, albo wszyscy schodzimy", podział wody, uścisk ręki, życzenia powodzenia i tak rozstaliśmy sę na 5800, jakieś 200m pod domniemaym szczytem. Żal, że tak blisko. 

 

 Włożyłem swój plecak do Wiśniowego, zarzuciłem ten dugi na plecy i schodzimy. Było kilka paromerowych zjazdów w oblodzonych miejscach i ciężkie przedzieranie się przez rząd śnieżnych garbów, ale generalnie spoko. W teahousie na przełęczy chwilę poobserwowaliśmy jak Michał brnie dalej do góry, ale nie dało się tam długo wytrzymać ze względu na silny wiatr, więc zeszliśmy do High Campu. Po drodze chyba rozszyfrowaliśmy zagadkę różnych kot wysokościowych Thorong Peaku - obie (6032 i 6207) są prawidłowe, po prostu odnoszą się do dwóch różnych wierzchołków.

 

W High Campie spotkaliśmy kilku Polaków, zjedliśmy coś, miło sobie pogadaliśmy i w momencie gdy już chcieliśmy wyruszać na poszukiwania to jakoś przed 18 wrócił Michał. Okazało się, że koło 15 stanął na szczycie (tym 6207) i tym samym sprawił, że nasza wyprawa zakończyła się sukcesem, szkoda tylko, że bez mojego osobistego wejścia. Ale, jakby pewnie napisał nasz ulubiony pisarz literatury górskiej - notorious A.L., zwyciężył rozsądek i przyjaźń, a nie ambicja i brawura. Ja jedynie napiszę, że zrobiliśmy to co było trzeba. 

 

Niestety, potwierdziła się też maksyma, że najwięcej wypadków zdarza się na zejściu, gdyż Michał poślizgnął się na lodzie, i zjechał jakieś 200-300 metrów po stoku. Szczęśliwie ta potencjalnie śmiertelna sytuacja (wystarczyło, że zniosłoby go na lewo...) nie zakończyła się tragicznie. Ba, praktycznie bez obrażeń. 

  • serraki
  • Thorong Peak
  • Thorong Peak
  • wchodząc na Thorong Peak
  • spod szczytu
  • z zejścia
  • wchodząc na Thorong Peak

Poprzedniego wieczoru zagadał nas jeden młody tragarz. Niedługo kończy 20 lat, normalnie pracuje jako przewodnik, teraz wyjątkowo się najął do noszenia (bycie przewodnikiem to większa estyma, niektórzy się obruszają jeśli ich z tragarzami pomylić). Jako przewodnik pracuje od 3 lat, a jako tragarz jeszcze dłużej. W końcu była okazja dowiedzieć się ile nosi taki zwykły porter - okazuje się, że nie tak dużo, ten chłopak nigdy nie bierze więcej niż 25kg, ale też rzadko poniżej 20. Mówił, że taka typowa jednostka to 21-22kg. I tyle na temat bajek o legendarnych ciężarach dźwiganych na codzień przez Szerpów ;)

 

Rano wyszliśmy na śpiochów. Najpierw o 7.20 ktoś zaczął dobijać się do naszych drzwi z pytaniem czy nie zaspaliśmy i czy idziemy na przełęcz. Mówimy mu, że jeszcze nie, że mamy pełno czasu i przewracamy się na drugi bok. Pół godziny później sytuacja się powtarza. Widok Białych Sahibów śpiących do 8 jest tutaj szokujący. I rzeczywiście, jak wstaliśmy to jednymi turystami byli Ci, którzy właśnie doszli tutaj na nocleg (sic!). Fenomen ten jest spowodowany tym, że we wszystkich przewodnikach piszą, że podejście na przełęcz jest długie i żmudne, a dodatkowo od 11 wieją tam huraganowe wiatry. Z naszego doświadczenia wynika, że przy dobrej aklimatyzacji na przełęcz jest rzut beretem (2h z plecakami), a wiatry wieją takie same o 14, jak o 9. Ale i tak praktycznie wszyscy wstają o 4 rano, aby wyruszyć przed 5, przy świetle czołówek.

 

Ruszyliśmy dopiero o 10.30 ze względu na pewne nieporozumienie w kuchni (zrozumieli, że chcemy śniadanie na 10, mimo że kilkakrotnie powtarzałem, że ma być za 10 minut) i na przełęcz doszliśmy w niecałe 2h. Generalnie osiągnięcie przełęczy nie jest tak wielkim wyzwaniem jakie z niego robią przewodniki, czy napis na szczycie. Jak ktoś się nie czuje na siłach, to w High Camp oferowane są nawet konie i osły, aby wwieźć delikwenta na górę (a dla wyjątkowo leniwych - również zwieźć na drugą stronę). Przewodniki natomiast nie kłamią na temat widoków, które (gdy pogoda dopisze) są przednie.

 

Co jednak dla nas było najważniejsze, to przełęcz była mityczną bramą z powrotem do cywilizacji. Odgraniczała ostatni tydzień zimnych nocy i braku prysznica od świata ciepła, gorących kąpieli, taniego żarcia i dostępnego mięsa. Zostało nam jedynie zejść na dół, żeby cieszyć się tym lepszym światem. Z tym jednakże wiązały się groźby Wiśni z ostatnich dni, który od 3 dni za każde nasze przewinienie zapowiadał nam z Michałem regularnie wpierdol po przekroczeniu przełęczy. I rzeczywiście, Michał schodził z podbitym okiem, a jak z zakrwawionym nosem. Swoją drogą, tamowanie krwotoku rozrzedzonej przez wysokość krwi jest znacznie trudniejsze niż normalnie.

 

Ale w kocu doszliśmy do Muktinath i wszelkie swary zostały z tyłu. Zbyt późno niestety by dostać miejsce w luksusowym hotelu Bob Marley (przeszklone drzwi, stół bilardowy, kafelki w łazience i inne nikomu niepotrzebne, ale cieszące, luksusy) i wylądowaliśmy w Mona Lisa Hotel. Kulinarnie zaszaleliśmy i wzięliśmy stek z jaka - podawany na gorącej patelni (w jakiejś drewnianej obudowie, żeby się nie oparzyć) z pieczonymi ziemniakami i warzywami oraz wrzącym jeszcze sosem. Mięso może samo w sobie nie było jakieś wybitne, ale na taką potrawę czekaliśmy bardzo długo. W dodatku spożywaliśmy go przy stole, pod który włożone były rozżarzone węgle i wysarczylo włożyć nogi pod "obrus", aby poczuć błogie ciepło. A w głośnikach Bob Marley. Ach, znowu można się czuć prawdziwie Białym Sahibem. 

  • z drogi na Thorong La
  • powyżej chmur
  • Thorung Peak & Kathung kang
  • z drogi na Thorong La
  • Thorong La

Nasz szaleńczy plan wstania o 6 rano wziął w łeb, bo nie dość, że w nocy mocno padało (co się dzieje z tym monsunem, do jasnej cholery!), to rano całe miasteczko było w chmurze. W takiej sytuacji plany fotografowania misternych buddyjskich świątyń przy delikatnym świecie poranka wzięły w łeb. Gwoli ścisłości, należy przyznać, że takie zjawisko jak "delikatne światło poranka" tutaj w ogóle nie występuje, bo gdy już słońce wychyli się zza szczytów i oświetli doliny, to stoi już całkiem wysoko i ostro świeci.

 

W górnej części Muktinath znajduje się ogrodzony murem z drutem kolczastym (może celem ochrony przed innowiercami) kompleks świątyń buddyjskich i hinduistycznych. W jednej z ważniejszych buddyjskich - Jollo Muki Gompa - płonie gaz wydobywający się prosto z ziemi (brzmi to szumnie, a w istocie jest to jedynie ledwo widoczny płomyczek gdzieś w dziurze pod ołtarzem), a w największej hinduistycznej - Vishnu Mandir - jest 108 źródeł wody (czyli 108 różnie zakończonych rur najprawdopodobniej czerpiących wodę z tego samego potoku) służących do ablucji. Poza tym znajduje się tam wiele innych gomp (świątynie buddyjska), shinkhar (świątynia hinduistyczna), stump i czortenów (monumentów). Wszędzie wchodzi się bez butów i nie wolno fotografować. A wszystko w pięknych kolorach złotej polskiej jesieni, sam nie wiem jakim cudem, bo nigdzie wcześniej i później takich złotych liści na drzewach nie widzieliśmy. 

  • Muktinath
  • Muktinath
  • Muktinath
  • Muktinath
  • Muktinath
  • Muktinath
  • Muktinath
  • Muktinath

Koło 11.30 ruszyliśmy do Kagbeni. Krajobraz się zrobił zupełnie inny niż w Manangu, pustynny. Droga była szeroka, samochodowa i potwornie nudna. Na początku trawersująca wzdłuż zbocza, a potem stromo w dół do Kagbeni. W Kagbeni od razu poszliśmy do reklamowanej szeroko restauracji i kawiarni internetowej Yac Donald's. Ceny internetu potworne (prawie złotówka za minutę), ale to jedyna możliwość kontaktu z tzw. światem cywilizowanym.

 

W Kagbeni, poza Yac Donald's, znajduje się pełno małych zaułków, w których można się łatwo zgubić, ale udało nam się w końcu trafić do tzw. bramy do Upper Mustang. Wygląda imponująco, ale nie wystarczająco, żebym był skłonny zapłacić 700 dolarów za pozwolenie spędzenia w tej dolinie 10 dni. Równie imponująco wygląda koryto rzeki Kali Ghandaki, którym ruszyliśmy do Jomsom. Droga strasznie nużąca, praktycznie bez żadnych urozmaiceń, poza silnym wiatrem prosto w twarz i doskonałym widokiem na Nilgiri North (7061).

 

Jakoś przed ósmą ruszyliśmy na obchód miasteczka, a może raczej małej metropolii, bo samoloty startują tutaj co jakieś 15-30 minut. Po samolotach drugim najpopularniejszym środkiem transportu są motocykle. Nie byle jakie pierdzikółki jak w Maroku, ale takie prawdziwe - w większości marki Escorts. Samochodów jest bardzo mało - widzieliśmy jednego jeepa do przewozu turystów do Kagbeni i dalej do Muktinath i jeden traktor.

 

Poza środkami transportu jest tu dużo Tibetan Hand Made Souvenir Shop gdzie można znaleźć pełno pamiątkowego badziewia dla turystów. Choć, muszę przyznać, można też znaleźć naprawdę fajne rzeczy - noże kukri używane przez Gurków (a przynajmniej widać, że używane i widać wygrawerowany napis Ghorka Army oraz numer seryjny), różnego rodzaju figurki, pudełeczka i miseczki (często misternie rzeźbione i pięknie zdobione) oraz oczywiście biżuteria - unikatowa, ręczna robota, ciekawe wzory, dość łatwo znaleźć coś ładnego (chyba, że ktoś ma rzeczywisty brak zmysłu estetycznego - jak Wiśnia ;), a przede wszystkim tania.

 

Przyglądaliśmy się również okolicznym dachom, które są doskonale zagospodarowane - poza sporadycznymi bateriami słonecznymi można na nich zwykle ujrzeć suszone drewno na opał, siano, obrany maniok, a nawet pocięte w plasterki jabłka.

 

Wracając do sprawy piekarni, aż do dzisiaj myślałem, że wszystkie takie przybytki w Nepalu noszą nazwę German Bakery lub Fresh Bakery. Jednak w czasie drogi udało nam się znaleźć dwa ewenementy na skalę krajową - Himalayan Bakery i Dutch Bakery. Może jednak tkwi w tym narodzie iskra kreatywności. 

  • w kierunku Mustangu
  • cywilizacyjnie daleko w polu
  • nosiczki
  • Nilgiri?
  • murowane murki - cywilizacja!
  • pustynnie
  • pustynnie
  • rzeka Kali Ghandaki
  • Nilgiri?
  • pierdzikółek
  • wykorzystanie przestrzeni dachowej
  • Nilgiri?

Wstaliśmy o 6.30, ale tylko po to, aby odwołać zamówione poprzedniego wieczoru na 6.45 śniadanie, bo straszliwie lało. Iście monsunowo. Wróciliśmy więc, chłopaki do spania, ja do lekturyHimalaya. Śniadanie w końcu zjedliśmy po dziewiątej, a potem obijaliśmy się do 12, bo deszcz nie ustawał.

 

 O 12 spakowaliśmy się i przenieśliśmy na werandę licząc na złapanie jakiegoś jeepa do Kalopani. Jednakże, jako że przez dwie godziny nic nie jechało (poza jednym samochodem, w którym zaproponowali nam miejsca na dachu) i w międzyczasie przestało padać, to ruszyliśmy w dalszą drogę pieszo. Naokoło pełno chmur i generalnie mało zachęcająco (co nie znaczy 'mało fotogenicznie'). Jednak gdy dotarliśmy do Kalopani to ukazała się piękna panorama masywów Nilgiri i Annapurna (łącznie z pierwszy raz widzianym przez nas wierzchołkiem Annapurna I).

 

Następnego dnia odsłoniły się piękne widoki na Dhampush Peak (który po zimnie panującym w Base Campie przed Thorong La bez większego żalu odpuściliśmy, jak się później okazało, słusznie, bo spotkani po drodze Niemcy mówili, że na Dapa Col, gdzie mieliśmy nocować bez namiotu, leży półtora metra śniegu) i Tukuche Peak. Annapurny i Nilgiri w chmurach, ale może jeszcze się po drodze pokażą, w końcu czeka nas jakieś 7 godzin marszu. 

 

Jednakże w tamtych okolicach się nie przewiało, mimo że my szliśmy w słońcu. A droga wiedzie w dół koryta rzeki Kali Ghandaki omijając różne osuwiska ziemi, zarówno świeże jaki i starsze, i zastanawiając się jakim cudem powyżej Kalopani pomykają jeepy, skoro poniżej dopiero wykuwają drogę w skale. Najwyraźniej to efekt działania jakiejś tajemniczej nepali technology. 

 

Na naszej ścieżce królują natomiast karawany osłów (głównie chyba z workami z cementem do budowy drogi). W wąskich przejściach potrafią być szczególnie upierdliwe - chodzą wolno i jest ich wiele, a przy próbie minięcia potrafią zepchnąć ze ścieżki (co może być szczególnie nieprzyjemne jeśli znajdujemy się właśnie na krawędzi, nad korytem rzeki). Nie to, że specjalnie - sam osioł Cię wymija, jednak nie bierze poprawki na odstający na boki ładunek (a 50 kg cementu potrafi skutecznie zmusić do zmiany kierunku marszu). 

  • koryto Kali Ghandaki
  • koryto Kali Ghandaki
  • Annapurny
  • Annapurny
  • pustynnie
  • błotniście
  • Annapurna I
  • Dhampush Peak?
  • siakieś litl małntejn

Podejście tego dnia nie okazało się takie straszne jak mogłoby się wydawać. Pierwsze 600m się wygodnie wchodziło po schodach, dalej dużo trawersowania i chodzenia góra-dół. Chyba się wyrobiliśmy, bo spokojnie skracamy Kurczabowskie czasy nawet na podejściach. Dzięki temu, że ruszyliśmy o 8 rano, to na miejscu byliśmy już o 14 i załapaliśmy się na pokój w hotelu Hungry Eye (o dziwo, ta wydawałoby się absurdalna nazwa występowała dalej na szlaku dość często).

 

Hotel zdaje się prowadzony przez 15-letnią dziewczynę, która jest jedynym widocznym członkiem obsługi. Całkiem sympatycznym zresztą. A z pokoju widok na trzy strony świata. Chwilowo to nie ma znaczenia, bo wszędzie chmury, ale rano może być uczta dla oczu, choć i tak pewnie zawitamy na Poon Hill. 

 

Z innych spraw, to na drodze, tuż przed Ghorepani, zatrzymała nas maoistowska barykada. Komunistyczna Partia Nepalu prosi turystów o dobrowolny datek na rzecz partii. Słyszeliśmy o tym procederze wcześniej, że podobno dobrowolny datek wynosi RS 2000, co jest niemałą kwotą, bo tutaj można się spokojnie 3 dni za to utrzymać. Szczęśliwie od nas zażyczyli sobie jedynie RS 200 i, zaskoczeni tak niską kwotą, nawet nie pomyśleliśmy, żeby się targować. Choć, trzeba przyznać, że to i tak wysoka cena jak za mizerne przedstawienie jakie odstawili - żadnych mundurów, broni, jedna flaga i ławka ustawiona w poprzek drogi robiąca za barykadę. No i pozostaje jeszcze niesmak moralny wsparcia organizacji, która podkładała bomby i paliła autobusy. I pisze ulotki angielskim tak strasznym jak zgrzytanie widelcem po szkle. 

  • Annapurny
  • Nilgiri South
  • tarasowo
  • tarasowo
  • ziomy na dzielni
  • waleczni komunistyczni bojownicy  o dobrobyt
  • waleczny komunista broni barykady

O 5.30 zadzwonił budzik mający nas wysłać na wschód słońca na Poon Hill - wzgórze (marne 3208) wznoszące się nad Ghorepani, z którego rozciąga się piękna panorama - Dhaulagiri I, Annapurna I, Annapurna South, Hiunchuli i długo oczekiwana Machapuchara. Z tego względu Poon Hill (a szczególnie drobna wieżyczka na jego szczycie) przeżywa codziennie oblężenie setek turystów. Dosłownie.

 

 Nam się jednak, jak się później okazało - szczęśliwie, nie chciało wstać i przewróciliśmy się tylko na drugi bok. Na wzgórze wyruszyliśmy dopiero po 6-ej i jak dotarliśmy na szczyt, to schodzili właśnie ostatni maruderzy. Mieliśmy więc dla siebie nie tylko budkę, ale i cały szczyt. Po chwili dotarła jeszcze mieszana ekipa polsko-malezyjska, z którą spotykamy się na szlaku jeszcze od czasu Kalopani (Marta, Tomek i Chu), i jeszcze parę osób. Tomek zrobił nam kilka radosnych zdjęć i zeszliśmy na śniadanie.

 

Żeby było weselej, ekipa polsko-malezyjska poznała się w Dublinie (co w zasadzie nie powinno dziwić) i trochę świata już zwiedziła, chociażby Mongolię. Co ciekawsze, Marta zamierzała zostać w Indiach na wolontariacie w ośrodku dla tybetańskich uchodźców, gdzieś w okolicach Shimli, o ile dobrze pamiętam. Bardzo fajni ludzie. Można ich dzieje obejrzeć na blogu train to himalaya, gdzie są świetne zdjęcia Tomka. 

  • Nilgiri South
  • znajoma ekipa polsko-malezyjska
  • Poon Hill
  • siakaś Annapurna
  • auto
  • auto
  • siakieś Annapurny
  • stragan
  • rzeźnia na otwartym powietrzu

Poprzednie popołudnie i wieczór czułem się naprawdę jak w Azji Południowo-Wschodniej. Chwilami jest taki krajobraz, że ciężko uwierzyć, że jest się w Himalajach, ale czasem jest tak, że ta świadomość bycia tysiące kilometrów od domu uderza. Właśnie tak jak tego wieczoru - równa ściana deszczu, a ja stoję na gangu jednego z domów rozrzuconych po soczyście zielonych, tarasowych, zalesionych wzgórzach. Jak na filmie Kurosawy.

 

Do Chomrong natomiast dotarliśmy w słońcu, ścieżką trawersującą jeden z zielonych, usianych tarasami i wioskami, stoków doliny. Chomrong okazał się rozległą (zwłaszcza w pionie - te niekończące się schody będą nas długo prześladować) wioską. Na samej górze znajdują się najlepsze hotele i tam właśnie zamierzamy się zatrzymać w drodze powrotnej.

 

Dalej droga była jeszcze gorsza niż schody w Chomrong. W gorącym lesie, ciągle góra-dół, po zawalonej kamieniami ścieżce. I na koniec jeszcze zaczęło kropić. Jako, że właśnie dotarliśmy do wioski Bamboo Lodge, to zaczęliśmy się zastanawiać czy się tu nie zakończyć dnia, na wypadek jakby się rozpadało. W trakcie naszych rozważań szczęśliwie lunęło i ukróciło wszelkie dylematy.

 

Następnego dnia ruszyliśmy o 8 z Bamboo i, skracając praktycznie wszystkie czasy o połowę i mijając długi węże turystów, na 13 byliśmy już w MBC gdzie zajęliśmy ostatni wolny pokój, czyli opłacało się wyciągnąć nogi na podejściu. Niesety, poza tym, że, jak twierdził kiero, spał w nim kiedyś Kukuczka przed zdobywaniem Annapurny, to w hotelu nie ma nic ciekawego - miniaturowe pokoje, duża wspólna sala, stosik starych czasopism i drogie (choć nie dorównujące tym pod Thorong La) menu. Widoków również brak, jeśli nie liczyć krótkich chwil gdy wyłania się spomiędzy chmur jakaś ostra, wysoka turnia, o którą zapytany kiero odpowiada lekceważąco - Little Mountain.  

  • Chomrong
  • Chomrong
  • Machapuchare
  • poranek
  • Chomrong

W nocy spadł śnieg i ubogacił nam poranną wycieczkę do ABC, o którym trzeba powiedzieć bez żadnej przesady, że widokowo prezentuje się przezacnie. Piękna panorama na wszystkie (sic!) strony - zaczynając od naszej ulubionej Machapuchary(6993) dalej w lewo mamy Glacier Dome (7193), Annapurna II (7937), Tent Peak (5500), Fluted Peak (6501), Annapurna I (8091), Annapurna South (7219) i Hiunchuli (6441). Wszystko skąpane w poranym świetle (świeżo po przejściu z wyjątkowo kiczowatego pomarańczowo-czerwonego światła z samego wschodu słońca - często opisywany efekt 'rozpalenia' szczytów). Jedyny minus to, że jest strasznie zimno i jak skończyłem robić zdjęcia, to prawie nie czułem palców. Ale to nic czego by nie uleczył krótki pobyt w ciepłym dining hall i paczka suszonych moreli. W międzyczasie wyszło słońce nad samym ABC, tak więc gdy opuszczaliśmy przytulny dining hall to czułem się jakbym gdzieś na narty wyjechał - ciepło, naokoło śnieg i piękna pogoda.

 

Jak zbieraliśmy się do wyjścia z MBC to nadeszli Marta z Tomkiem z ekipy polsko-malezyjskiej. Chu miał po drodze drobne problemy związane ze śniegiem. Jako osoba z tropików nie wierzył w istnienie gór wiecznie pokrytych śniegiem i myślał, że to tylko fotomontaż na użytek kiczowatych kalendarzy. Można sobie wyobrazić jego zdziwienie w Himalajach. Poza tym, jako że pierwszy raz widział śniego na żywo na przełęczy Thorong La, to miał poważne problemy z poruszaniem się po tej podejrzanej nawierzchni. Stawianie niepewnych, ostrożnych kroków tylko te problemy pogłębiało. Naturalnym jest więc, że po nocnym opadzie śniegu został z tyłu na podejściu. 

 

 W końcu jakoś przed 11 zaczęliśmy zbiegać na dół z MBC. Zbiegać, bo tempo mieliśmy całkiem niezłe, pchała nas do przodu myśl o cywilizacji, która czeka na nas w Pokharze. Dzięki temu koło 16 wylądowaliśmy w Chomrongu, w ten sposób zaliczając 3 Kurczabowskie dni w jeden. Wszystko to tylko kwestia motywacji.

 

A potem już tylko w dół i do domu... 

  • Annapurna I
  • Glacier Dome
  • Tent Peak
  • Machapuchare
  • Machapuchare
  • Annapurna II
  • Little Mountains

Więcej zdjęć (zwłaszcza z Kathmandu) można znaleźć w himalajsko-podróżniczej sekcji na moim blogu.

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (10.06.2012 12:35) +2
    Gratuluję świetnej wyprawy i wspaniałych zdjęć. Również relacja słowna bardzo ciekawa (choć można by ją "oczyścić" z nieuzasadnionych anglicyzmów typu "dzień restu" itp. - w końcu jest to przekaz w języku polskim). Oczywiście duży plus za podróż. Aha,... warto poprawić informację o święcie żydowskim, o którym piszesz. Jego nazwa to sukkot (סוכות), a nie stuka. W Polsce znane jest także, jako Święto Szałasów (Namiotów) lub Święto Kuczek. Rozpoczyna się ono pięć dni po święcie Jom Kippur ( יוֹם כִּפּוּר), a dwa tygodnie po rozpoczęciu roku - rosz ha-szana ( ראש השנה). Święto należy do świąt radosnych i upamiętnia mieszkanie w szałasach i namiotach (sukka, סוכה) podczas wyjścia z Egiptu i wędrówki do Kanaanu.
  2. rzaleski
    rzaleski (22.04.2008 19:08) +3
    więcej takich relacji, to jest naprawdę ciekawe.
  3. tebe
    tebe (22.04.2008 18:10) +4
    O Ja Cię.