Podróż Peru - teraz albo nigdy!
koleżanek nigdy za dużo. W Łodzi mieszka Peruwianka – koleżanka nasza, więc na lotnisku w Limie czekały na nas jej koleżanki i mama. Wszystkie bardzo przejęte, że dwie dziewczyny z Polski chcą same jeździć po Peru, a to takie niebezpieczne.
Pokazały nam Limę w nocy z auta, cały czas prosząc o zamknięcie okien, żeby nam nie wyrwano aparatów. Lima była zakorkowana na maksa bo właśnie obchodzono rocznicę jej założenia. Koncerty, festyny , powiedziałabym że baloniki, koniki i wata cukrowa ale były banany, pisco sour i fontanny. Banany – w formie czipsów solonych, pisco sour – bimber z winogron z sokiem z limonki i białkiem jajka (całkiem niezłe gdyby tym bimbrem tak nie śmierdziało) fontanny ku ogólnej radości dzieci i młodzieży do kąpieli i zabawy.
Na drugi dzień trochę pochodziłysmy z mamą, odwiedziłysmy Museo de Oro, Muzeum przy Ministerstwie kultury z wystawą o terroryzmie w Peru i grupie Swietlisty Szlak. Mama nam jeszcze opowiadała, co ona przeżyła. Byłyśmy nawet w katedrze i dziwiłam się, że na mszy po każdym „amen” księdza, orkiestra dęta wali ile sił w płucach, widać taki zwyczaj. Jednak kiedy zobaczyłam panią prezydent i resztę świty, zrozumiałam, że byłam na uroczystej mszy z okazji rocznicy założenia Limy. Wieczorem Park z fontannami i dalszy ciąg fiesty.
a raniuteńko autobus.
Plan zwiedzania był nakreślony przez nas bardzo ambitnie, miałyśmy obejrzeć co się tylko da, oszczędzać miałyśmy bardziej czas niż pieniądze. Nie dlatego, że pieniędzy miałyśmy mnóstwo tylko dlatego, że w Peru tanio.
Więc ku rozpaczy koleżanek i mamy z Limy po spędzeniu 1 nocy, wyjechałyśmy autobusem nocnym lub świtowym o 3:45 do Paracas. Okazało się, że peruwiańskie autobusy różnią się trochę od naszego polskiego autobusu lub nawet wyobrażenia o nim. Na dworcu pani wręczyła nam miejscówki (cos jak boarding card) i przyjęła od nas plecaki, procedura podobna jak na lotnisku czyli nadanie bagażu.
Potem sprawdzono nasze paszporty i wpuszczono na pokład autobusu, dostałyśmy kocyki i poduszki, rozłożyłyśmy siedzenia do pozycji leżącej i poszłyśmy spać. Rano dostałyśmy śniadanie i gorącą kawę/herbatę. W Paracas zobaczyłyśmy terminal autobusowy zbudowany z trzciny i biuro podróży (też z trzciny) gdzie pani nam sprzedała wycieczki do Narodowego Parku na pustynię i na wyspy Ballestas czyli małe Galapagos.
noclegów szukałam przez internet i w Nazca znalazłam 50 m od dworca autobusowego,
Tym razem dworzec nie był z trzciny. Hotel był też solidny ale bez okna i było gorąco jak w saunie, właściciel był jednak tak sympatyczny, że wyrównywał te niedogodności. Zarezerwował lot samolotem nad liniami Nazca, nie za 150 ale 90USD, zaprowadził na bazarek gdzie nabyłam pół kilo liści coca za 2 sole, a nie 10 listków coca za 5 soli, nakarmił owocami, pokazał przyjaciół, których mogłam fotografować :) zaprosił na lody, ale jakie pokazuję na zdjęciach, i pokazał gdzie zjeść ceviche, bo wyraziłam taką chęć.
Po zakończeniu doby hotelowej 12:00, nie wyrzucił nas, tylko trzymał do 21:00 (następny nocny autobus) i jeszcze odprowadził na dworzec. Wspomnienia Nazca – piekielnie gorąco, problem z wodą, zabytki kultury Nazca (akwedukt, linie, mumie, osady, świątynie, ceramika) bardzo się różnią od kultury Inków. Przy zdjęciach jest więcej szczegółówTo miasto już jest wyżej niż Lima i Nazca, uczymy się jak żuć liście coca. Kupujemy caramelos de coca i mate de coca (cukierki i herbata) W recepcji stoi czajnik i mate de coca do ogólnego użytku. Przez tydzień to będą nasze podstawowe artykuły spożywcze lub artykuły pierwszej potrzeby.
Arequipa jest bardzo ładnym miastem, oczywiście wypowiadam się o ścisłym centrum, bo wszelkie przedmieścia przypominają Egipt. Morze niedokończonych budowli, oczywiście, żeby nie płacić podatków.
Na ulicach widać duzo osób w strojach tradycyjnych, częściowo dla turystów do fotografowania się za 1 sola, ale widać osoby, które tak ubierają się na co dzień.
Jeden dzień przeznaczyłyśmy na aklimatyzację czyli zwiedzanie ale tak naprawdę zaczęły się mercados de artesana czyli rynki i sklepy z rękodziełami. Piękne swetry, poncza, biżuteria.
Muzea też się zdarzały gdzie niegdzie między tymi swetrami, nawet udało się nam je zwiedzić. Monasterio de Santa Catalina – wspaniałe.
Rano odebrał nas busik na tour 2dni/1 noc Canion Colca. Przewodnik Omar, opowiadał różne legendy np jak stary wulkan zakochał się w młodej wulkance i mieli dziecko małe wulkanciatko :) a może wulkaniątko?
Po drodze zabraliśmy jeszcze dużą rodzinę peruwiańską (babcia, rodzice, dzieci) , młode małżeństwo z małym dzieckiem, i samotną dziewczynę – wszyscy z Limy.
Ci z małym dzieckiem poprosili o chwilę, żeby kupić pampersy i cos do picia, ta większa rodzina poprosiła też o chwilkę bo coś do picia, coś do przegryzienia i może gazetę.
Poczekaliśmy, zrobili zakupy i ruszyliśmy. Po pół godzinie była ta opowieść o wulkaniej rodzinie, kiedy jeden z panów zapytał Omara czy możemy wrócić do hotelu bo on zapomniał aparatu. Na wszelki wypadek powtórzył pytanie, żeby było dosłyszane i zrozumiane, chyba Omar widział nasz wzrok, kiedy powiedział, że niemożliwe bo mamy terminy i nie możemy się spóźnić.
Dojechaliśmy do Chivay, prosto do restauracji na obiad. Przed wejściem chłopiec z małą lamą pozuje do zdjęć – śliczny on i śliczna lama.
W restauracji mamy ludową kapelę przygrywającą do kotleta, a obiad to szwedzki bufet czyli próbujemy wszystkiego co w peruwiańskiej kuchni najlepsze. Omar wskazał alpakę z grilla i sałatki a na deser kisiel z czarnej kukurydzy.
Po obiedzie rozwożą nas do hoteli, wysiadają po kolei wszystkie rodziny, a my mamy nadal siedzieć. Zaniepokojone pytamy się co nami. Wy jedziecie do najlepszego hotelu w mieście, takiego „lujos” czyli lux, powiedział Omar.
Dziwne, zamawiałysmy „most budget, most economical”, może trzeba było gadać po hiszpańsku? Tylko, że zamówienie przyjmował Fin, który nie znał hiszpańskiego, więc z tego wynika, że jego angielski też nie za bardzo. Na wszelki wypadek nie zapytałyśmy się ile kosztowała wersja mniej „lujos”, żeby nie żałować tych sweterków czy bransoletek, nie kupionych za różnicę w cenie.
Hotel się nazywał Pozo del Cielo czyli dosłownie Dobre Niebo ale może bardziej poetycko Jak w niebie lub Niebiańska Studnia czy Niebiańska Głębia. Wyglądał jak małe pueblo na wzgórzu, pośród pięknego ogrodu z widokiem na góry i tylko my dwie w całym hotelu, nie licząc obsługi.
Luksus luksusem ale nuda nudą. Poszłyśmy na spacer, zaczęło padać, więc w recepcji pani dała nam parasolki, takie zwykłe, wcale nie luksusowe.
Zwiedziłyśmy 1 kosciół, 1 rynek, 1 główna ulicę i 2 boczne. Przemoknięte wróciłyśmy do hotelu, a tam Omar czeka na nas z zaproszeniem na kolację z tańcami ludowymi.
Idziemy na te tańce, w końcu jesteśmy turystkami i trzeba się udzielać towarzysko też.
Knajpa pełna ludzi i po ogólnym przywitaniu, szef kapeli pyta się po kolei każdego z jakiego kraju pochodzi. Narodowości z całej kuli ziemskiej w jednej małej knajpie w Chivay!
Europa to pikuś, ale byli turyści z Australii, Nowej Zelandii, Tajwanu, Japonii, Korei, Tajlandii, Kanady, z USA, Rosji i cała masa z Peru, Brazylii, Chile, Kolumbii, Ekwadoru, Argentyny i my dwie Polki.
Pokazali nam chyba z 6 różnych tańców, każdy taniec musiał być odtańczony drugi raz z turystą i turystką, moja koleżanka zatańczyła taniec pt wyganianie diabła lub zatańcowanie diabła, końcówka tańca to okładanie biczem tegoż diabła, ale potem diabeł biczyk zabiera i biczuje tancerkę. Mam zdjęcia z biczowania koleżanki, pokażę jej mężowi, np jako materiał naukowy.
Raniutko zabierają nas do Canionu Colca. Sama jazda jest juz tylko pod górę, jesteśmy na płaskowyżu na wysokości 4800m npm. Liście żujemy od rana i pewnie tylko dlatego żyjemy jeszcze jako tako. Po drodze jest zajazd z herbatką triple czyli coca, muńa i chachacoma – w jedności siła, czego nie zdziała jedna coca , wszystkie 3 zioła dadzą radę, postawić zdechłego turystę na nogi.
na płaskowyżu widzimy lamy, wicunie (po polsku chyba wigonie, wikunie), alpaki.
Przy okazji Omar opowiada o cenach wełny i wyrobach. Najcenniejsze są wyroby z wicuni, ale jest to zwierzątko, żyjące tylko dziko i tylko na tych koszmarnych wysokościach. Nie udało się ich udomowić ani skrzyżować z innym gatunkiem np lamą.
1 kg wełny z wicuni kosztuje około 3 tys dolarów, lub coś koło tego ale na pewno bardzo drogo. Te wicunie zaganiaja raz na 2 lata w jakis kozi róg i oskubuja z wełny, po oskubaniu puszczają wolno czyli w samych skarpetkach. Następne w kolejce do skubania są alpaki, dały się udomowić, dały się przystosować do niższych wysokości i dały się skrzyżować z lamami, a jeszcze do tego wszystkiego mają dobre mięso, które daje się jeść.
Najlepsza wełna to wełna z młodej alpaki czyli „baby alpaka” i nie wolno dać się zrobić na szaro przez różne babcie bazarowe i kupić podróby czyli „maybe alpaka”. Jest to bardzo przydatna umiejętność w Peru jeśli się chce mieć porządny sweter.
Dojazd do Canionu zapiera dech w piersiach, tak cudne widoki, że cały czas wszyscy focili przez okna mimo wiadomej marnej jakości takich zdjęć. Były przystanki ale co z tego, kiedy wszystkie widoki były tak cudne, że nie można się było powstrzymać.
Po dojechaniu na miejsce przypuszczalnego spotkania z kondorami, dostaliśmy całą godzinę wolnego. Rozumiałam, że to była szansa dla kondora, żeby zobaczył dwie dziewczyny z Polski pośród tego tłumu z całego świata.
Tak byłyśmy zajęte fotografowaniem siebie nawzajem i gadaniem, że gdyby nie Omar i kierowca Luis, to ten kondor jakby nam na głowie usiadł, to tez byśmy go nie zauważyły.
Panowie w prezencie za czujność i odnalezienie nas w tym tłumie dostali po paczce kabanosów z Polski. Kondory zostały uwiecznione, a w drodze powrotnej na innym punkcie widokowym był bonus czyli drugi kondor.
Jesteśmy z powrotem w Chivay, tu nas Omar przesadził do busa jadącego do Puno. Żegnamy się ze wszystkimi rodzinami, z Omarem i Luisem, dziękujemy za kondory i w ogóle miło było, fajni ludzie, łza się w oku kręci. Mamy maile będziemy do siebie pisać.
Z nowym busem, znowu dojechaliśmy do zajazdu i do herbatki triple. Okazało się, że ten zajazd jest przy rozjeździe dróg Arequipa i Puno czyli ważny postój na trasie, może nie tak ważny jak McDonald’s w Częstochowie ale zawsze coś.
W busie mamy Anglika, mogę odpocząć od męczenia się po hiszpańsku. Moja koleżanka jest wyłączona, ledwo zipie, nie pomogła jej coca, herbatka triple też nie.
Tylko jedno słowo – masakra.
Jeśli można sobie odpuścić na trasie to miasto, to trzeba to zrobić.
Nie dość, że jest położone na wysokości około 4tys, czyli brak tlenu to jeszcze stężenie spalin jest tak ogromne że człowiek się dusi. Jeśli powiem, że prawie wszystkie silniki samochodowe to diesle i to stare walące czarnym dymem z rur wydechowych to mamy obraz miasta. W dodatku brzydkie, domy niewykończone, główny plac wielkości skwerku. Masakra
Ale dla nas był to punkt wypadowy na jezioro Titicaca.
Samo miasto przywitało nas końcówką jakiegoś gradobicia, wszędzie leżał śnieg, było zimno i beznadziejnie. Chciałyśmy zobaczyć jezioro i wyspy i uciekać jak zwykle nocnym autobusem, ale Fin, który sprzedawał nam Canion Colca z transportem do Puno i do Cuzco, mówił, że nie ma nocnego autobusu do Cuzco. Straszna strata czasu musimy spać tu aż dwie noce.
Hotel Hacienda na szczęście dobry, ładny przy samym rynku tzn tym skwerku.
Moja koleżanka nadal półżywa, jej głowa cały czas żyje w innym świecie.
Noc ją wyleczy, mnie natomiast rano od spalin jest niedobrze i ledwo mogę przełknąć śniadanie.
Na szczęście jezioro to otwarta przestrzeń bez spalin samochodowych, te z łódki zostają za nami, pogoda cudna. Nie mamy żadnych filtrów (bo kto by przypuszczał) ani czapek, więc wieczorem mamy przaśne rumieńce na twarzach.
Rano czekamy na transport do Cuzco i tak sobie czekamy i czekamy, a transportu nie ma.
Dzwonimy do Fina, a on mówi, że my miałyśmy jechać na dworzec, ale jego sekretarka i on nam zapomnieli o tym powiedzieć. Bierzemy taksówkę za 5 soli (okolo 5zl) jesteśmy na dworcu a tam autobusów do Cuzco do wyboru do koloru nawet nocne były! Mamy 1 dzień w plecy.
kupujemy autobus raptem 30-40 soli (oczywiście kocyk, poduszka) Fin ma nam oddać kasę w Cuzco. Nie wiem ile ale i tak nie wierzę. że cokolwiek odda.
Tak się rozpisałam o Puno, że zapomniałam o jeziorze i wyspach, robię to przy zdjęciach
zdecydowanie najpiękniejsze miasto, zaraz potem Arequipa. Oczywiście przedmieścia jak wszędzie niedokończone, ale bliżej centrum są piękne domy w stylu kolonialnym, aleje, mury miasta, katedra i zieleń.
Mamy fajny hostel przy Plaza de Armas, zbudowany na fundamentach z kamieni inkaskich.
Malutkie pokoje ale bardzo klimatyczne patio i wystrój wnętrz. Mieszkają z nami Brazylijczycy, Kolumbijczycy i Francuz, ależ łamanie języków przy śniadaniu, siedzimy wszyscy przy jednym dużym stole w patio:)
Tu mamy aż 5 nocy z przerwą na Machu Picchu. Pogoda jak na razie w porządku.
Do zwiedzania jest Święta Dolina, pełno inkaskich świątyń (nazwy powrzucam przy zdjęciach) są tańce ludowe (ale bez naszego udziału) i bazarów nieprzebrana ilość.
Strasznie ciężka praca, żeby to przerobić :)
Cuzco leży niżej niż Puno i Arequipa – jesteśmy więc zahartowane, zaaklimatyzowane i biegamy jak górskie kozice. Żeby wzmocnić siły zaczynamy od muzeum czekolady, pijemy czekoladową herbatkę, potem czekoladę, potem jemy czekoladę i kupujemy czekoladę do domu.
Zwiedzamy kościoły i katedrę, trafiamy aż na trzy śluby. Machu Picchu kupujemy w lokalnym biurze opcja 2 dni/1 noc. Obowiązuje jedna zasada, gdzie oszczędzamy (czas oczywiście) to oszczędzamy, ale na Machu Picchu oszczędzania nie ma, żadnego (pieniężnego tez nie). Na pytanie czy chcemy Huayna Picchu odpowiadamy zgodnie, że oczywiście, choć nie wiemy na razie co to jest, a kosztuje extra 10 usd i wpuszczają tylko 400 osób dziennie. Bierzemy jak limitowane to musi być dobre.
Aha, zadzwonił do nas Fin, że przed katedrą czeka nas jego pracownik z kasą dla nas.
Pobiegłyśmy natychmiast, oddał nam – 50usd na osobę! biorąc pod uwagę cenę autobusu 40 soli. Odzyskałyśmy 40 dolców, stwierdziłyśmy, że na srebrną bransoletkę wystarczy a jakby co to się dołoży.
Organizacyjnie wygląda to tak:
z Cuzco jest autobus do Ollantaytambo (nic nie szkodzi, ja tez na początku miałam problemy z płynnym przeczytaniem nazwy miasteczka) i przy okazji wizyta w ruinach.
Z Ollantaytambo (czyt. ojantajtambo) mamy pociag do Aguas Calientes.
Aguas Calientes to mieścinka a raczej skrzyżowanie paru ulic, przepraszam deptaków i punkt wypadowy autobusem do Machu Picchu.
Pociąg posiada okna klasyczne :) i okna w suficie co oznacza, że widoki na pewno zapierają dech w piersiach. Nie doświadczyłam tego zapierania, majac bilet na 17, dowiedziałam się, że ten o 17 to odjeżdża o 20, a o 20 to juz jest ciemno :(
W Aguas Calientes byłyśmy około północy, bo pociąg czasem sobie tak postał w szczerych górach, bo pola tam nie ma, nawet szczerego.
W hotelu czekał na nas przewodnik i powiedział, że wróci po nas o 6 rano. My wstałyśmy, ale recepcjonisty nie było bo jeszcze spał, poinformowała mnie o tym jakaś wściekła Francuzka. Poinformowała i wyszła. Odnalazłam kuchnię, znalazłam bułki, dżem, banany, mate de coca, mikrofalówkę i zrobiłam śniadanie sobie i koleżance. Koleżanka też się obudziła i zeszła na śniadanie, a potem obudził się i przyszedł recepcjonista. Został lekko opitolony, biedak się schował w toalecie i juz nie wyszedł.
Odnalazłyśmy przystanek autobusowy, bo nasz przewodnik tez jakiś taki nieskory do współpracy był, i pojechałyśmy zygzakiem (tak nazywają drogę tubylcy) do Machu Picchu.
Widoki zapierały dech w piersiach (oczywiście), fociłyśmy przez okna autobusu.
Nie muszę wspominać, że nasze modlitwy do Pachamamy o piękną pogodę , zostały należycie wysłuchane. Pogoda była jak z folderu reklamowego.Przy wejściu sprawdzono nam paszporty i bilety, i skierowano na Huayna Picchu. Poszłyśmy za strzałkami, drogowskazami i ... umierając po drodze weszłyśmy na tą pionową górę, gdzie inkascy astronomowie zbudowali sobie obserwatorium astronomiczne.
Górka ta porośnięta jest dziewiczą dżunglą, wykute przez Inków wąskie schodki wiodą na górę 400 turystów dziennie, żeby nie zniszczyć lokalnej fauny i flory, żeby turyści na tych wąskościach się nie pozadeptywali nawzajem. Z tej całej fauny i flory widziałam błękitnego koliberka, ale taki szybki był, że nawet nie ruszyłam ręką jak zniknął i krzaczek poziomek bez owoców tylko kwiatki były.
Ogólne spostrzeżenie, przy okazji olimpiady zimowej w Soczi. Przedstawicielek krajów skandynawskich nie zauważyłyśmy, natomiast kondycja Włoszek była tragiczna, Japonki w maseczkach cierpiały na gwałtowne odcięcie tlenu, my nasz kraj reprezentowałyśmy godnie, nie okazując słabości. Wszelka słabość była zamieniana sprytnie na artystyczne próby fotografowania pejzażu. Po czym mijałyśmy wszystkie rywalki z lekkim uśmiechem, idąc lekkim krokiem oczywiście. Zadziwiająco dużo płci pięknej było, tej drugiej jakoś mało zauważalnie.
Umęczone i szczęśliwe poszłyśmy na spotkanie z przewodnikiem. Czekałyśmy z pół godziny, coś kombinował i w końcu nas sprzedał innemu. Sam sobie jakąś prywatną fuchę złapał.
Ja poszłam do anglojęzycznego, koleżanka do hiszpańskojęzycznego.
Po całym kompleksie Machu Picchu zrobiłyśmy tour z przewodnikiem, który opowiadał nam jeszcze o Huayna Picchu. Któryś z turystów powiedział, że nawet jakby mu zapłacili to by tam nie wszedł. Popatrzyłyśmy na niego z Włoszką, tak lekko z góry, z takim pobłażaniem na zasadzie co ty wiesz koleś o Huayna Picchu itd :)
Zjechałyśmy zygazkiem z powrotem do hotelu, recepcjonista wyszedł już z tej toalety, powiedziałm mu, że jest nam winien mate de coca za ten poranek. W zasadzie to nic nam nie był winien ale nam się pić chciało. Koło hotelu spotkałyśmy Anglika, który jechał z nami do Puno, zaprosił nas na piwo, ale nie miałyśmy czasu, za długo piłyśmy mate de coca.
Śpieszyłyśmy się do banos termales czyli na baseny z gorącą wodą ze źródeł termalnych. Nic lepszego nas nie mogło spotkać, zrzucić trapery i zanurzyć się w gorącej wodzie. Na dodatek dno całe było wysypane takim średnim żwirkiem, dla stóp masaż niebiański. Wzbudziłyśmy lekką sensację wśród tubylców, takie dwie blondynki (moje fioletowe afro zostało w Lillehammer). Tak delikatnie nas obserwowali, bo nie wiedzieli czy hiszpański jest nam znany, ale jak zapytałyśmy się o godzinę, to się zaczęło i dzieci i panie ( panowie bardzo nieśmiali szkoda) pytały nas skąd jesteśmy, a jak mamy na imię, a czy się nam tu podoba, jeszcze trochę i miałybyśmy nowe lokum do spania w Limie.
Powrotny pociąg znowu opóźniony, w Ollantaytambo jesteśmy w nocy i znowu spotykamy Anglika, tym razem umawiamy się w Irish Pubie na drinka, na następny wieczór. Kończymy zwiedzanie zaległych muzeów i bazarków.
Oszczędzanie czasu idzie nam lepiej niż pieniędzy, lecimy samolotem do Limy i nocnym autobusem do Trujillo. Samolot zarezerwowałam w Polsce i w zasadzie miały być to tanie linie, które leciały o wcześniejszej godzinie, ale zdecydowałyśmy, że polecimy późniejszym (trochę droższym i państwowa linią), bo będziemy chciały zaliczyć jeszcze jakiś targ.
W sumie wyszło, że targu nie było, miałyśmy jechać na jakąś konną wycieczkę ale facet się spóźnił, więc poszłyśmy szukać knajpy, (którą nam polecili tubylcy), żeby zjeść cuy czyli świnkę morską. O śwince napiszę może w kulinarnym wydaniu, w każdym bądź razie na kolana nie rzuca.
Natomiast samolot państwowych linii okazał się strzałem w dziesiątkę, bo tani miał overbooking i na lotnisku działo się, oj działo. A południowcy maja temperament, widziałam to przy overbookingu samolotu i autobusu (którym jechałyśmy)
Lot spokojny, jedzenie, picie, spanie.
Z lotniska taksówką na dworzec i nocnym autobusem do Trujillo. W Trujillo dworca nie ma bo w remoncie, wysadzili nas o 3 rano na stacji benzynowej.
Taksówkarze też wiedzą, że dworca nie ma, więc ich tam jest cała zgraja, negocjacje i za 30 soli jedziemy do Huanchaco, wakacyjnej mekki surfingowców.
Jedziemy bez rezerwacji, ale mamy szczęście i jest 1 wolny pokój :) i znowu nam dają pokój nie od 14 ale od 4 nad ranem nie doliczając nic extra.
Jesteśmy w innym świecie, cudowny upał, wszędzie deski i pianki surfingowe. Panowie opaleni z rozjaśnionymi włosami, panie w skąpych bikini i pilnujące panów. Chowamy głęboko nasze trapery, polary i kurtki, wyciągamy japonki, szorty i kostiumy. Czujemy się nareszcie jak na wakacjach :)
Ale tu też trzeba trochę popracować, mamy ruiny z gliny a dokładnie największe miasto z cegły wypalanej na słońcu - Chan Chan.
Ruszamy komunikacją miejską może lepiej zabrzmi tutejszą. Oprócz oszczędności czasowych, trzeba już przestrzegać oszczędności finansowych. Łapiemy busika, potwierdzamy, że jedzie do Chan Chan i wsiadamy za 1,5 sola. Oglądamy okolicę, obserwujemy wsiadających i wysiadających, a przede wszystkim pracę naganiacza i kierowcy. Duet Egzotyczny. Kierowca ściga się z innymi busikami, bo jak będzie pierwszy, to naganiacz złapie więcej pasażerów. Więcej pasażerów = więcej kasy. Umiejętności rajdowe w korkach ulicznych kierowcy busika to mistrzostwo świata, pasażerom nieobytym mrozi krew w żyłach.
Tak nam mroziło tą krew, że zamiast jechać 30 minut do ruin, jechałyśmy 1,5 godz do Trujillo. Facet nas potem podstępne wyrzucił, mówiąc, że jesteśmy przy Chan Chan a to był tylko stadion lekkoatletyczny bynajmniej nie zrujnowany.
Powrót taksówką kosztował nas 15 soli.
Chan Chan już nas tak nie cieszy. Całe miasto, domy i pałac ulepione z gliny suszonej na słońcu, żaden dach się nie zachował więc wędrujemy w pełnym słońcu. Gorąca patelnia, sępy nad nami krążą, czekając aż padniemy. Mamy jeszcze tyle do zwiedzenia, że padnięcie w tym miejscu nie wchodzi w rachubę. Wracamy do siebie taksówką. Po drodze widzimy cmentarz, prosimy taksówkarza o postój, zdziwniony naszymi zainteresowaniami pokazuje nam jeszcze jeden cmentarz ale prywatny i bardzo luksusowy czyli po prostu drogi.
W Huanchaco oprócz super przystojnych surferów na deskach, są rybacy na trzcinowych łódkach totora. Nadal do połowów używają tradycyjnych słomianych łódek trochę przypominających deski z zadartym dziobem. Łódki wyglądają też trochę jak pół łódki z jeziora Titicaca.
miałyśmy cały dzień na to miasto, ale mało chęci. Soczek jednak nas trochę wykończył.
Poszłyśmy na Plaza de Armas wyjątkowo piękny w tym mieście, jednak najbardziej ucieszył nas widok restauracji McDonald’s. Zakotwiczyłyśmy tam na dłużej, zjadłyśmy jakieś Mc menu, gdzie frytki można było zamienić na smażoną yukę czyli yuquitas. Sosy w dowolnej ilości bez opłat i były łagodne i wściekle pikantne, które uwielbiam.
Potem znowu chodziłyśmy uroczymi uliczkami, trafiłyśmy na bazary i rynki i na alejkę optyków. Z nudów się zapytałam o cenę okularów i z nudów zaczęłam przymierzać różne oprawki. Okazało się, że porządne ładne oprawki z leczniczymi soczewkami z tworzywa, można kupić za 60zł do 120zł. Wyszłyśmy z tej alejki optyków z całym zestawem, posiadamy teraz okulary na mgłę, na deszcz, na wakacje, do pracy, do sukienek, do kozaków itd.
Szybko udałyśmy się na dworzec, żeby złapać nocny do Limy, więcej okularów zdecydowanie nie chciałyśmy.
W Limie postanowiłyśmy oszczędzać finanse, okazało się, że czasu mamy dużo. Nie wzięłyśmy żadnej taksówki, tylko udałyśmy się na przystanek autobusowy. Plecaki zrobiły się w czasie całej naszej podróży bardzo ciężkie, mimo, że wyrzucałyśmy z nich co się dało.
Długie spodnie wyrzuciłam w Cuzco, ręcznik dostała ciocia, kosmetyki niektóre same wystrzeliły na wysokościach, zalewając mi pół plecaka. Wszystkie kabanosy, śliwki, kubeczki zostały już rozdane, a plecak coraz cięższy. To chyba te bazarki i alpaki, westchnęła koleżanka.
Droga do przystanku z plecakami była porównywalna z wejściem na Huayna Picchu.
Kiedy dotarłyśmy, zrozumiałyśmy, że łatwo nie będzie. Rano ludzie jadą do pracy, autobusy są nabite, nie ma mowy, żeby wejść a tu jeszcze takie plecaki. Po pół godzinie, zaczęły podjeżdżać luźniejsze i dałyśmy radę się wepchnąć.
w domu czeka na nas mama i koleżanka. Jest owocowe śniadanie i jest super, nawet jeśli woda jest limitowana. Zapomniałam napisać w Limie mają kłopoty z zaopatrzeniem w wodę. W niektórych dzielnicach, woda jest limitowana, jest wieczorem, ale rano nie zawsze.
I w ogóle to niekoniecznie używają ciepłą. U cioci, u koleżanek zdziwili się jak chciałyśmy ciepłą wodę do umycia głowy, „ale po co” dziwili się,
„no, do głowy”,
„ale po co”,
„no żeby się nie przeziębić”,
„aha” nadal nie rozumieli.
Idziemy z mamą na spacer nad ocean, pokazuje nam okolicę, plażę dziką i plażę miejską z parasolkami. Jeszcze zwiedzamy 2 muzea używając komunikacji miejskiej. W ogóle miły odpoczynek po całej tej gonitwie. Wracamy do domu na obiad, gadamy, żegnamy się i chcemy jechać na lotnisko. Mama i ciocia powiedziały, że nie ma mowy, mogą nas gdzieś taksówkarze zabić i zgwałcić, one jadą z nami, co cztery to cztery. Czterem jeden taksówkarz nie da rady! Jak podróżowałyśmy po Peru to dwa razy dziennie przez telefon musiałyśmy się zameldować, że jesteśmy żywe i nie naruszone przez taksówkarzy. Nie wiem co one mają do tych taksówkarzy.
Na lotnisku się żegnamy, wszystkie płaczemy, bo było miło i za krótko.
Teraz hop do Panamy na stopover. Wrzucę to jako osobną podróż. Bo tutaj już za dużo wszystkiego.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Dojechałem do końca Twojej ciekawej podróży. Bardzo chętnie sam bym kiedyś taką odbył... Pozdrawiam. :)
-
bardzo dziekuję za wytrwałość.
i zapraszam -
Lanko, dojechałem do Puno. Po przerwie wrócę. Pozdrawiam. :)
-
fakt byłam malutka :)
-
...chyba w nowelach produkcji zaatlantyckiej "już" realizuje się po trzech odcinkach, a "nigdy"?...
...ale może się czepiam, bo jedynym serialem stamtąd pochodzącym, który oglądałem, była "Niewolnica Isaura" ... :-) ...
...ale Ty, Lanko, byłaś wtedy malutka ... :-) ... -
w telenowelach południowoamerykańskich ?
-
...podobno czasami "nigdy" spełnia się bardzo szybko ... :-) ...
-
bardzo dziekuję wszystkim za wytrwałość odbywania tej długiej podróży.
Piotrze nie wiem jesli chodzi o teraz, ale wiem że nigdy nie mów nigdy :) -
...rozumiem, Lanko, że "teraz" wcale nie oznacza "już nigdy"?...
-
Z wielką przyjemnością przeczytałam tekst i obejrzałam zdjęcia - super podróż :))
-
...no jacha!...
-
a juz krótki opis długiej podrózy, byłby totalnie bez sensu, nieprawdaż :)
-
...krótka podróż za wielką wodę by się nie opłacała ... :-) ...
-
Piękny opis i zdjęcia;brakowało mi trochę słońca ale podróż marzenie!
-
dziękuję wszystkim za odwiedziny i miłe słowa. Wiem, że podróż jest długa (opisy i zdjęcia) a czasu wszyscy mamy mało, tym bardziej doceniam poświęcony czas.
-
mam za sobą część opisową-jak się wyśpię to reszta;dobranoc..
-
...ja lubię do podróży powracać...
-
Piotrze ja lubię obejrzeć całą podróż, ale nieraz jest ona tak duża, że trzeba dzielić na części.
Dziś doobejrzałam z wielką przyjemnością. Wielka przygoda, której nikt Wam, dziewczyny, nie odbierze. -
...jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że podróż możemy przerwać, skoczyć na moment w inne rejony świata. Nie to co autorzy, którzy jak już powiedzieli "a" ... :-) ...
-
dobrnęłam do połowy i jeszcze wrócę, bo podroż bardzo ciekawa.
-
przeczytałam z zainteresowaniem, bo też się niedługo wybieram do Peru.
A jutro wrócę do zdjęć, bo miniaturki są bardzo zachęcające:)
-
Świetna podróż, z przyjemnością przeczytałem i obejrzałem zdjęcia :-).
Pozdrawiam serdecznie :-) -
Wspomnienia, wspomnienia...mile było znów tu być...
Pozdrawiam Agnieszko
Tadek -
miło było być znów w Peru. pozdrawiamy
-
...tylko z sensem, Lanko ... :-) ...
-
Na razie kawalek... Juz na poczatku mialyscie wejscie smoka - hiszpanski maz kolezanki napewno mial wszystko pod kontrola a tytlko Wam chcial pokazac jak sie w Peru jezdzi :-)
Mnie akurat pisco sour smakowalo i nawet sobie od czasu do czasu ten napoj robie w domu... -
bo sie nie szwendamy bez sensu, Prawda?
-
...to akurat, Lanko, prawda! Niestety ... :-( ...
...choć mnie to jeszcze nie spotkało... -
szanowny małżonek dostawał wersję bardzo spokojną i bezpieczną. Nie opowiadałam mu przed wyjazdem o wpisach na blogach turystycznych, że kijami bejsbolowymi wybijają okna w taksówkach i kradną bagaż lub że wsiada się do lewej taksówki wyglądającej na prawdziwą i nie wraca z takiej przejażdżki juz nigdy.
Na koniec uważam Peru za kraj przyjazny i bezpieczny, jak człowiek nie szwenda się gdzieś po nocy. Piotr u nas na Piotrkowskiej można nożem dostać pod żebro, czyż nie? -
...przeczytałam komentarz Spinki o marznięciu krwi w żyłach. Jeszcze do tych fragmentów opisu podróży nie doszedłem. Próbuję jednak określić temperaturę krwi Szanownego Małżonka Lanki na wieść o podróży ... :-) ...
-
prawdziwa, niesamowita wyprawa
-
dzięki serdeczne,
właśnie najbardziej super adrenalinowe było, że byłyśmy we dwie i to w tak pięknym miejscu.
Żałuję, nie jestem lepszą specjalstką od zdjęć, żeby jeszcze bardziej oddać piękno miejsca -
Piękna podróż!
Opisy i zdjęcia.
Pozdrawiam-) -
...oczywiście wrócę!...