Podróż Trzecie spotkanie z Australią. Queensland - Adelaide
Koniec lutego w Adelaide męczy nas paskudnymi upałami.Chcieliśmy ponownie gdzieś wyjechać. Zastanawiamy się nad formą. Marek zaczyna sprawdzać motorhome relocation scheme. Kiedyś zapisał się na taki program,ale nigdy z niego nie korzystał. Chodzi o to, że spora część turystów wynajmuje campervany w jedną stronę. Te wehikuły muszą jakoś powrócić do swojej bazy.Właśnie po to powstała strona https://www.transfercar.com.au/ Można zgłosić się do takiego przemieszczenia auta i mieć je praktycznie za darmo.Oczywiście nie jest aż tak różowo,jakby się to na pierwszy rzut oka wydawało i dokładne przeczytanie wszystkich warunków wyrywa nas ze świata marzeń,ale i tak jest nieźle.Zgłaszamy się do transferu auta z Adeleide do Darwin.Niestety za parę godzin przychodzi odmowa.Następnego dnia chcieliśmy wziąć auto z Cairns do Melbourne…niestety ponownie odmowa( pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy). Do trzech razy sztuka - widzimy , że trzeba przywieźć 6 osobowy motorhome z Brisbane do Adelaide.Zgłaszamy się i już po godzinie mamy potwierdzenie.Za dwa dni auto będzie na nas czekało niedaleko lotniska w Brisbane. Szybko szukamy w miarę tanich biletów z Adelaide ...niestety problem w tym, że "last minute" jest w tym kraju od wielu już lat nieznane. Na szczęście na rynku jest paru w miarę niedrogich przewoźników i za nie bardzo wygórowaną cenę kupujemy bilety. Po dwóch dniach wsiadamy raniutko w samolot i lecimy bez mała dwa tysiące kilometrów w linii prostej do Brisbane
Już na miejscu taksówką jedziemy do Apollo Rentals, skąd bierzemy nasz pałac na kółkach.Ponieważ coś takiego bedziemy prowadzili po raz pierwszy , otrzymujemy wiele instrukcji werbalnych , a dodatkowo obejrzeć musimy specjalnie przygotowane półgodzinne , instruktażowe wideo dotyczace obsługi auta - zwłaszcza jego części mieszkalnej.
Po tym już możemy wyjeżdżać.
Auto jest po prostu boskie!Sześć łóżek,dwa salony,lodówka,mikrofalówka, telewizor, wideo, kuchnia, łazienka,ubikacja - to wszystko znajduje się w wyposażeniu. Dodatkowo standardem jest kamera cofania ( bardzo przydatna przy gabarytach małego autobusu).
Chcemy się szybko wydostać z Brisbane i pojechać do pobliskiego Surfers Paradise. Zaledwie 70 km i do tego autostradą pokonujemy jednak w trzy godziny.Po pierwsze - Marek musi przywyknąć do rozmiarów naszego auteczka, po drugie jesteśmy głodni ,po trzecie musimy jakoś wypełnić lodówkę…głównie świetnym winem na kolację :)
Dojeżdżamy do Surfers Paradise, będącego główną częścią Gold Coast - aglomeracji miast na południe od Brisbane. Miasto wygląda jak krzyżówka Las Vegas, Maiami i Honolulu. Piękne plaże,mnóstwo przystojnych surferów,ogromne wieżowce tuż przy brzegu oceanu i kasyna. Marek mówi, że mimo tego wszystkiego i tak jest tu znacznie ładniej , niż w jakimkolwiek z wymienionych miast amerykańskich.
Tereny zurbanizowane jednak nie są tym, co w Australii najlepsze i już po paru godzinach żegnamy się z tym turystycznym molochem i wjeżdżamy w pobliskie góry. Nagle jesteśmy w innym świecie. Parę kilometrów zaledwie,a dookoła dżungla-miejscami niemal dziewicza , pomimo że jak na ten kraj to bardzo gęsto zaludniony teren.
Przejeżdżamy przez gory,lasy,rzeki, ( całkiem jak w piosence, bo i doły też tu były) by na małym parkingu głęboko w tropikalnej dżungli zaparkować i porozkoszowac się wspaniałą kolacją i schłodzonym savignon blanc i semillon.
Ranek następnego dnia budzi nas kakafonią dźwięków wydawanych przez ptaki, owady i przepływających obok potok i wodospad.Mam wrażenie, że to dźwięki,jakie słyszy się w raju. Wita nas piękne słońce przebijające się poprzez gęste drzewa.Za chwilę ruszymy na zwiedzanie okolic.
Niestety nasze cudo na kółkach nie sprawuje się najlepiej w górach , a do tego ten ekonomiczny model podnosi swoje spalanie ze zwyczajnych 19 l/100km do niemal 30.
Po godzinie dojeżdżamy do Mt Tamburine przepięknie położonej miejscowości na porośniętym dżunglą górskim grzbiecie. Wysokość zaledwie 500-800 m n.p.m, ale jeśli dodamy do niej efekt wychładzający odparowywanej w gęstym lesie wody, to okaże się,że różnica temperatur w porównaniu do pobliskiego Gold Coast wyniesie średnio ok 8-10 stopni C. Jest tu naprawdę przyjemnie, chociaż bardzo wilgotno.
Niedaleko trafiamy na winiarnię robiącą tropikalne odmiany win. Nie są złe, ale jednak daleko do tych, które znam z Barossa Valey, Mc Laren Vale, czy Clare Valley w południowej Australii. Jest tu jednak coś innego - wina owocowe, jakich jeszcze nie piłam. Robione z udziałem szlachetnych odmian drożdży i wkładem pracy i serca równym temu, jakiego wymaga winogronowa konkurencja smakują zaskakująco dobrze, Nie są słodkimi ulepami cuchnącymi dwutlenkiem siarki, lecz czymś, co naprawdę przypomina szlachetne wina. Wino mangowe - istna pycha! Marek mówi, ze lepsze , a nawet znacznie lepsze robi się w okolicach Mission Beach w północnym Queensland i że wybór owoców jest tam wręcz nieprawdopodobny, ale mnie nie było dane tego spróbować.
Jedziemy dalej i nagle naszym oczom ukazują się swojskie obrazy. To prowadzona przez Polaków restauracja w polskim stylu , galeria i w ogóle lokalny ośrodek polskości, łącznie z bocianami ( chociaż te były sztuczne ). Przy miasteczku znajdujemy też parę pięknych,chociaż niewielkich wodospadów.
Za chwilę jedziemy dalej - do Natural Bridge Waterfall. To wodospad wlewający się do wielkiej , skalnej niszy. Miejsce interesujące, zwłaszcza nocą,gdyż porośnięte jest fluoroscencyjnymi porostami, a w pobliżu rosną również "świecące” grzyby. Niestety - nie możemy zostać do nocy, a szkoda. Przez góry jedziemy w kierunku południowym i wkrotce przekraczamy granice stanów, wjeżdżając do Nowej Południowej Walii.
Droga prowadzi przez góry i dżunglę. Od czasu do czasu maleńkie miejscowości przypominające bajkowe ogrody.Ruch na drodze niemal żaden. Niewiele widziałam w życiu miejsc tak zbliżonych swoim wyglądem do biblijnego Edenu. Tutaj nie mogę się oprzeć wrażeniu,że chyba tak właśnie musiało to wyglądać.
Las powoli przerzedza się, a jego miejsce zajmują plantacje trzciny cukrowej. Od tego miejsca skręcamy na wschód - z powrotem w kierunku wybrzeża. Nocą dojeżdżamy do do South West Rocks - miejscowości na brzegu Pacyfiku z piękną latarnią na wysokim , wchodzącym w ocean wzgórzu i niczym nie skażoną , kilkudziesięciokilometrową, cudowną, pustą plażą.
Na parkingu obok latarni morskiej "zacumowujemy" na noc. Obok mamy parę wybudowanych grillów, stoły i ławki ( jak to zwykle w Australii) , przepiękny widok właściwie w każdą stronę,parę przyjaźnie nastawionych kangurów...i wszystko darmo. Robimy sobie kolacje, pijemy wino, dokarmiamy lokalsów ( znaczy kangury), rozkoszujemy sie nocnymi widokami i....jesteśmy ofiarą wyjątkowo krwiożerczych bestii - australijskich komarów.
Taki komar w tysiącu odmian, na jakie natkniecie się na tym kontynencie to wyjątkowo up...wa bestia. Jeden osobnik nie ukąsi Cie raz...o nie!To byłoby zbyt łatwe. Jeden osobnik musi ukąsić swoją ofiarę 20-30 razy, żeby się nasycić! Gorsze od komarów są już chyba tylko miejscowe muchy...ale to całkiem inna historia.
Ranek zastaje nas wysoko nad taflą Pacyfiku.Ocean jest...spokojny!...całkiem tak, jak jego nazwa.
Śniadanko z widokiem i nienasyconym kangurem oczekującym na jakiś przysmak, krótki spacer do latarni morskiej i podziwiamy widok. W dole plaża, o której już pisałam ciągnie się po sam horyzont. Z tej wysokości , to pewnie z 50 km. Na plaży nie ma żywej duszy...już się cieszę,że za chwilę tam będziemy.
Zjeżdżamy na plażę poprzez fragment dziwacznie pokręconego lasu i zatrzymujemy się na polu biwakowym tuż przy plaży. Na polu widzimy jeszcze trzy samochody. Idziemy na plażę, a tam po sam horyzont jesteśmy absolutnie sami nie licząc jakichś 3 osób naprawdę bardzo daleko od nas. Pacyfik jest naprawdę piękny!
Jedziemy dalej na południe. Mijamy Port Macquarie i dojeżdżamy do Laurieton. Tutaj odwiedzamy Dooragan National Park, a właściwie to jeden jego punkt - górę North Brother z której roztacza się przepiękny widok na port jachtowy, Pacyfik, lasy mangrowe i plaże.
Po chwili ruszamy dalej. Jadąc autostradą szybko zbliżamy się do Sydney.Około 100 km przed miastem skręcamy na zachód i wzdłuż rzeki Hawkesbury jedziemy do Wisemans Ferry - promowej przeprawy przez rzekę. Jesteśmy już bardzo zmęczeni, więc chcemy zrobić kolacje i przespać się.
Kolacja była wspaniała, jednak to urocze miejsce ma jeden negatyw...hordy komarów spragnionych krwi. Postanawiamy wiec jechać dalej w kierunku Blue Mountains, w których byłam już dwa razy, ale dotychczas nie miałam okazji ich zobaczyć.
Szybko zasypiamy.
Nagle budzi mnie krzyk "wstawamy", "wstawamy"!!! Marek drze sie w niebogłosy. Ja jestem jeszcze nieprzytomna...o co mu chodzi? myślę. Nagle uświadamiam sobie , że widzę słońce.Szybko się zbieram i biorąc aparat wyskakuje z auta. Pędzimy na jeden z pobliskich punktów widokowych. To, co ukazuje sie moim oczom , to prawdziwy raj. Jesteśmy na wysokim płaskowyżu. Pod nami głębokie na 500-700m doliny wypełnione chmurami. Z płaskowyżu w te doliny licznymi wodospadami spływa ogromna masa wody , którą przyniósł wczorajszy dzień. Przechodzimy, a właściwie przebiegamy parę szlaków , robiąc po drodze wiele zdjęć. Wracamy do auta, by podjechać do tych sławniejszych miejsc...wreszcie chciałabym zobaczyć legendarne Trzy Siostry. No i moja cierpliwość zostaje nagrodzona. Mam przykład dosłowności powiedzenia, że do trzech razy sztuka. Widok faktycznie imponujący. Gęste chmury zalegające doliny dodają tutaj jakiegoś niebiańskiego pierwiastka. Spektakl jednak już niedługo się kończy. Chmury w dolinach przerzedzają się, a na słońce nachodzą wysokie nimbusy z nad Pacyfiku. Postanawiamy jechać do Sydney, w którym będę po raz trzeci. Cieszę się bardzo, bo bardzo polubiłam to miasto.Po drodze do centrum miasta skręcamy do parku olimpijskiego - tego samego w którym odbywało się większość zawodów olimpiady w Sydney w roku 2000. To wielkie nagromadzenie monumentalnych budowli wygląda jak kadr przeniesiony z surlealistycznego filmu o jakiejś postapokaliptycznej wizji. Jest tu niemal całkowicie pusto. Teren, który w czasie olimpiady goscił sporo ponad 1 milion ludzi dzisiaj z rzadka odwiedzany przez zabłąkanych turystów.Zawodów, czy innych wydarzeń jest tu niewiele , gdyż wynajęcie obiektów jest horrendalnie drogie....czy brzmi to znajomo? 13 lat temu...w zeszłym roku ktoś mógł chyba wyciągnąć jakieś wnioski.
Jedziemy na słynny Harbour Bridge - chciałabym go zobaczyć po raz ostatni. Po stronie Kiribili znajdujemy miejsce na parking ( co nie jest proste przy gabarytach naszego auta), zamykamy drzwi i promem płyniemy do centrum miasta. Tutaj staramy sie jeszcze połazić tam, gdzie jeszcze nie byłam, robimy kółko zawieszoną wysoko w powietrzu kolejką jednotorową, a później chodzimy po sydnejskich pubach. Przypadkiem trafiamy do jednego z najstarszych w Sydney, a tym samym i w Australii - do pubu Angel. Anioł udekorowany w styly art deko prezentuje sie naprawdę zachwycajaco. Po kolacji wracamy do naszego auta i wyjeżdżamy z Sydney. Jutro musimy przejechać ponad 1500km i wolelibyśmy dlatego uniknąć rannego przebijania sie przez Sydney, które z pewnością zajęłoby co najmniej dwie godziny. Wyjeżdżamy więc na obrzeże miasta - do miejsca, które już dobrze znam , z widokiem na Wallonggongg i słynny Clif Bridge. Mamy nadzieję,że rano przywita nas wspaniały widok, gdyż stoimy na parkingu nad niemal 400 metrowym klifem. Jednak nocą wiatr robi się wręcz huraganowy. Autem tak kołysze, że nie bardzo możemy spać i ciągle sie obawiamy,że wiatr zepchnie nas ze stoku w morską otchłań. Wprawdzie tak sie nie stało, ale jednak nie była to najlepiej przespana noc.
Minął rok i znowu jesteśmy w luksusowym camperze ( oczywiscie darmowym).Ponownie na mapie podróży pojawia się Brisbane. Tym razem jednak w odwrotnym kierunku. Naszego campera odebraliśmy wczesnym rankiem - tuż po otworzeniu agencji Apollo Rentals. O godzinie 9.00 rano auto stoi przed naszym domem.Zostało tylko spakować się i w drogę! Wyjeżdżamy nową expressway i zaraz za Adelaide skręcamy na północ - w kierunku Clare Valley - trzeciego co do wielkości rejonu winiarskiego Południowej Australii. Sama dolina warta odwiedzenia, chyba nawet bardziej, niż osławiona Barossa. Rejon zawiera nadzwyczaj wiele nazw z przymiotnikiem "polski" ( oczywiście w wersji angielskiej). To rejon najstarszego w Południowej Australii polskiego osadnictwa - głównie emigrantów ze Śląska w połowie XIX wieku. Do tego rejonu zaprosimy Was jeszcze innym razem, przy okazji wycieczki po australijskich winnicach. Tymczasem przejeżdżamy przez okolice , które stają się coraz bardziej stepowe.
Po dwóch godzinach jazdy wjeżdżamy do maleńkiego miasteczka Burra ( czytaj "Bara"). Oczywiście skojarzenia mamy typowe dla Polaków...tym bardziej, gdy przejeżdżając widzimy zachęcająco brzmiący Burra Burra House :)
Miasteczko kwitło w XIX wieku, kiedy dostarczało około 5% światowego wydobycia miedzi. Po wyczerpaniu zasobów opustoszało i obecnie populacja spadła poniżej 1 tys. Ta historia będzie się zresztą powtarzała, gdyż na naszej drodze będzie jeszcze parę miast o podobnej przeszłości.
Po następnych dwóch godzinach zbliżamy się do Yunta - miejscowości na południowym skraju Pustyni Strzeleckiego. Krajobraz w tych okolicach jest najbardziej surowy , ze wszystkich mijanych na naszej liczącej bez mała 2.5 tys km drodze. Urzeka nas ta pofalowana ziemia ze swoja paletą barw od słomkowej, poprzez złotą, miedzianą, aż do czerwonej, zwłaszcza w zestawieniu z mocno kontrastującym, błękitnym niebem.
Za Yunta wzgórza stają się mniejsze. Miejsce złota wyschniętych traw zajmuje rudo bury kolor skał. Wiele też tu skarłowaciałych drzew malee, które bez wody potrafią obywać się całymi miesiącami. Co chwilę widzimy również stada dzikich kóz. Zaczynamy rozważać, czy lepsza jest pieczeń z kozy, czy też może potrawka...no tak tyle godzin w podróży, a jeszcze nic po drodze nie jedliśmy :).
Zatrzymujemy się przy parkingu.
W Australii, nawet w najodludniejszych miejscach przy parkingach znajdziecie stolik z ławkami i najczęściej również murowanego grilla - zwykle opalanego gazem, lub prądem, a w miejscach pozbawionych jakiejkolwiek infrastruktury - węglem drzewnym, lub znalezionym drewnem.
Nam jednak grill niepotrzebny - wystarczy stolik, gdyż chcemy wyjść na chwilę z naszego Volkswagena.
Gdy tylko się zatrzymaliśmy niemal w tej samej chwili dopadły nas najwredniejsze australijskie stworzenia....muchy, a dokładniej gatunek nazywany sand fly, czyli mucha piaskowa. To niewielka muszka, mająca jednak jakaś genetyczna wadę charakteru - nie da sie jej odpędzić, nie zachowuje się , jak pełna kultury mucha w Polsce, czy gdziekolwiek indziej na świecie, gdzie wystarczy parę machnięć ręką, by spowodować pozbycie się intruza. W Australii jedyna metoda na pozbycie się much jest jej zabicie. Inaczej w żaden sposób nie da się jej pozbyć. Żadne repelanty na nie nie działają! Oczywiście miejsce zabitej zajmowane jest natychmiast przez dziesięć nowych....uwierzcie mi! Don Kichote miał szalenie proste zadanie!
Tak posiłek w tej półpustynnej, wspaniałej scenerii zamiast być relaksem po chwili stał się udręką. Czym prędzej więc zebraliśmy się i już po chwili byliśmy z powrotem w camperze. Chwilę później przekraczamy granicę stanu i wjeżdżamy do New South Wales. Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i naszym oczom ukazują się zabudowania miasta często zwanego stolicą outbacku - Broken Hill. To następne "upadłe" postgórnicze miasto. Złoża są tu wprawdzie ciągle eksploatowane, ale na bez porównania mniejszą, niż kiedyś skalę. Wydobywa się tu w chwili obecnej cynk i ołów, lecz miasto najbardziej znane było ze swych zasobów srebra - stąd też często nazywane było Silver City.
Widok zdominowany jest tu przez ogromną hałdę powydobywczą i znajdujące się na niej stare szyby, oraz budynek muzeum górnictwa. Miasteczko nadzwyczaj schludnie utrzymane, z kolorowo pomalowanymi domami. Obecnie Broken Hill najlepiej znane jest z wielu osiadłych tutaj artystów - plastyków, których przyciągnęła sława najlepiej chyba znanego syna Silver City - Pro Harta. Zachęcam do obejrzenia jego prac pod tym linkiem: https://www.google.com.au/search?q=pro+hart&hl=pl&biw=1752&bih=827&tbm=isch&tbo=u&source=univ&sa=X&ei=AeJrUfirHKWdiAfFsoCIBA&sqi=2&ved=0CEkQsAQ
W Broken Hill był kręcony australijski film z gatunku science-fiction z 1979 roku "Mad Max"w reżyserii George'a Millera z Melem Gibsonem w roli głównej.
Krótki spacer po miasteczku i dalej w drogę.
Powoli nadchodzi zmrok. Ja wolałabym, abyśmy stanęli i przespali się. Boję się kangurów, które przyciąga światło auta. Zachowują się one niemal jak ćmy. Różnica jest tylko taka, że kangur potrafi ważyć sporo powyżej 100kg. Uderzenie więc tej wielkości zwierzęcia przy prędkości 100-110 km/h nie tylko kończy się zwykle śmiertelnie dla biednego zwierzęcia, ale często również dla kierowcy i pasażerów auta, gdy zwierzę przez przednią szybę wpadnie do kabiny.
Marek mówi ,że jeśli teraz staniemy, to następnego dnia nie dojedziemy jeszcze do Pacyfiku, tak więc jedziemy dalej. Około 22.00 zatrzymujemy się na parkingu, na którym jest więcej takich camperów, jak nasz. Wszyscy już śpią. Jeden problem - temperatura powierza ok 32 st. C, a do tego auto rozgrzane. Nasza klimatyzacja części sypialnej działa tylko po podłączeniu do prądu. Marek twierdzi, ze w żadnym wypadku w tych warunkach się nie wyśpi, wiec ruszamy dalej.
Po dalszych dwóch godzinach widzimy na termometrze monitorującym zewnętrzną temperaturę, wjechaliśmy w inne masy powietrza i temperatura gwałtownie spada. Jeszcze jedna godzina i jest już 24 st C, a więc możemy się wreszcie przespać.
Noc upływa szybko i wczesnym rankiem ruszamy dalej. Po dwóch godzinach docieramy do miasteczka Cobar.
To następne górnicze miasteczko, które świetność ma już za sobą. Wydobywano tutaj miedź.
Szybko przejeżdżamy przez miasteczko i jedziemy dalej na północny wschód. Powoli do krajobrazu powraca zieleń. Nagle naszym oczom ukazuje sie dziwny widok. Aż po horyzont biało. Zatrzymujemy sie i widzimy ogromne pole dojrzałej bawełny. Robimy zdjęcia i jedziemy dalej.
Jeszcze kawałek i docieramy do Conabarabran ( oczywiście trochę w stylu australijskim, czyli jakieś 500 km). W tych okolicach wyraźnie już widoczne są przedgórza jednego z najdłuższych łańcuchów górskich świata - Wielkich Gór Wododziałowych. Okolica stała się już całkiem zielona. Z drogi widzimy oddalone od nas o jakieś 30-40 km wysokie, skalne ostańce. Wyglądają naprawdę interesująco, jednak nie mamy czasu na ich eksploracje.
Następne dwieście kilkadziesiąt kilometrów i wjeżdżamy do Tamworth - australijskiej stolicy muzyki country. Miasteczko bardzo przypomina te amerykańskie ze środkowego zachodu. Dalej wjeżdżamy w główne pasmo Gór Wododziałowych. Las zaczyna się zagęszczać i wraz z nastaniem zmroku i przejechaniem na wschodnią stronę gór zamienia się w dżunglę. Otacza nas ciepłe i wilgotne powietrze z nad Pacyfiku.
Około dziewiątej po karkołomnym zjeździe z gór docieramy do bananowego miasta - Coffs Harbour i po raz pierwszy w ciągu tej wycieczki nasza droga krzyżuje się z zeszłoroczną. Tutaj spędzamy noc.
Rano budzą nas domagające sie "łapówki" ibisy.
Zbieramy się i po chwili docieramy do "Big Banana"...miejsca, które znałam już z zeszłego roku. Stąd decydujemy się na powrót drogą ciągnącą sie wzdłuż głównego pasma Gór Wododziałowych. Nocą wydawało nam się , że naprawdę warto tamtędy jechać. Jest naprawdę pięknie, ale nie aż tak, jak podpowiadała nam wyobraźnia, gdy wczoraj zjeżdżaliśmy z gór. Las pełny jest gigantycznych paproci i jest częścią Gondwana Forest - jednego z najstarszych lasów na Ziemii, lasu który jest obecny na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Jedziemy prosto na północ. Chcemy noc spędzić w Surfers Paradise. Po drodze odwiedzamy jeszcze Byron Bay i jedziemy do pobliskiej latarni morskiej. To najbardziej na wschód wysunięte miejsce kontynentalnej Australii. Krajobrazy przepiękne! Pogoda wspaniała!...niestety jest sobota i przy latarni po prostu tłok.
Nie byliśmy tu w zeszłym roku,chociaż przejeżdżaliśmy w pobliżu.Teraz widzę,że powinniśmy byli.Jeśli ktoś z Was kiedykolwiek będzie w pobliżu – w żadnym wypadku nie pomijajcie tego przylądka.
Odwiedzamy szereg miejsc znanych mi już , jak i zupełnie dla mnie nowych. W podobny sposób spędzamy w połowie dzień następny - czyli dla nas juz ostatni.
Niestety przed 17.00 musimy oddać naszego campera. Na sam koniec zostawiamy sobie przejazd po centrum Brisbane. Chcielibyśmy chociaż trochę po nim połazić, ale camper to wielkie auto i znalezienie odpowiedniego parkingu w godzinach roboczych jest praktycznie niemożliwe. Obywamy sie wiec rundę honorową po ulicach miasta.
Po południu lądujemy na obrzeżach miasta, niedaleko lotniska, zdajemy auto. Odbiera nas brat mojego kolegi z Polski. Zawozi nas najpierw na wzgórze, z którego widzimy panoramę miasta, a później zabiera do siebie, gdzie spędzamy noc.Jego żona jest z Wysp Samoa,więc mamy trochę egzotyki i pyszną zupę. Bardzo wcześnie wstajemy. Nasz samolot wylatuje o godzinie 6.00 rano. O 10.00 lądujemy w Adelaide i tym samym zamykamy pętlę naszej podróży.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Góry Błękitne mnie najbardziej zainteresowały. Na Waszych fotkach są piękne! Szczęście mieć taką pogodę!
Resztę doczytam kiedyś przy okazji, przepraszam, ale deficyt czasowy mam....
Pozdrówka przesyłam. -
Obejrzałem jeszcze raz z ogromną przyjemnością, niestety drugi raz nie można plusować :(
a Blue Mountains prawie jak Pieniny (z mocnym akcentem na słowo prawie) -
Dotarlem do konca! Jest sporo do zobaczenia i przeczytania i zrobilem to z przyjemnoscia :-)
-
Piękna podróż, świetnie opisana i interesująco ilustrowana. Pozazdrościć Wam tylko możemy :)
-
Wspaniała wyprawa ,może kiedyś skorzystam z Twoich rad Irenko.Pozdrawiam z Canady.
-
Bardzo wszystkim dziękuję za pozytywny odbiór tej podróży-)
-
Super było wrócić do Australii:) Choć rok minął (dla Was oczywiście, dla nas parę tygodni), to Australia nadal wygląda czarująco:) Jak zawsze świetne zdjęcia oraz ciekawy opis:) Duży plus za Twoją publikację dotyczącą Australii:) Czas się wziąć teraz za azjatyckie części Waszej wielkiej wyprawy:) Pozdrawiam!
-
Nadrobiłem zaległości, świetna podróż :)
-
Będę się powtarzał ale jak zawsze piękne zdjęcia i bardzo fajny opis Sesja z Queensland taka że buty spadają. Uzależniłem się już od Twojej Australii ale ani myślę tego leczyć!
Ja mam tylko nadzieję , że uzupełniając część trzecią nie chcesz się wykręcić od zrobienia części czwartej.
Pozdrawiam -
Zapraszam-)
-
jeszcze wrócę
-
obejrzałem wszystko, jak na odgrzewanego kotleta, bo bardzo smakowite :)
-
Dodaliśmy ponowną podróż do Queensland w tym roku-)
-
Wspaniała podróż, cudowne miejsca, bardzo fajne zdjęcia, super
-
Wiem,ze coraz mniej sie chce.Widze,jak malo tu aktywnych osob.
Ale nawet dla kilku osob warto,jezeli to docenia.I taka mysl mi przyswieca.
Nie ma to byc plus za plus i ogladanie po lebkach.Tego sie trzymam.
Jeszcze cos tam wstawie,bo bardzo duzo zostalo zdjec i wspomnien.
Pozdrawiam-) -
Doceniam i to bardzo, bo sam wiem, ile mi czasu i wysiłku zajmuje przygotowywanie moich publikacji. I wiem, ze przy tak niskiej oglądalności jaka tu jest od wielu wielu miesięcy (bo tak na serio to jest tutaj maksymalnie 40 osób) to coraz mniej się chce... Mam nadzieję, że Tobie jeszcze nie i za jakiś czas powrócisz z czwartą częścią:)
-
Marcin dzieki za tak mile slowa-)
Przynajmniej jako jeden z nielicznych doceniasz ile czasu zajmuje przygotowanie zdjec i tekstu.
Tez serdecznie pozdrawiam-) -
Kolejne spotkanie z Australią i znów uczta dla oczu:) Masa wspaniałych zdjęć jak i świetny wciągający tekst:) Od dawna kolumberowi brakowało takich publikacji. Inni niech biorą przykład:) Jak zawsze dużo się dowiedziałem ciekawostek o tym niezwykłym kraju, moja wiedza znów została poszerzona za co bardzo dziękuję:) Sama podróż także bardzo ciekawa, tym razem trochę nawet ciekawsza bo i samolot się pojawił i camper:) Może w 4 części będzie pociąg lub statek...?:) Ja także czekam na kolejną część australijskiej przygody:) Pozdrawiam serdecznie!
-
Dziekuje-)
-
Trzecie spotkanie z Australią równie atrakcyjne jak pozostałe.
-
Wsluchalam sie w tekst.Masz racje,Ci ludzie mogli trafic zupelnie gdzie indziej.
Kraj piekny i mozna sie nim zachwycic,co i mnie sie zdarzylo.
Powrot bedzie bolesny,poki co zachwycam sie okolicznosciami przyrody i wygrzewam w slonku.
Jeszcze raz pozdrawiam-)
Przepraszam za brak polskich czcionek,ale chwilowo korzystam z innego komputera. -
Ja wiem, czy historia jest do końca smutna - w końcu taka była historia Australii, a jeśli wsłuchasz się w tekst, to przesłanie zawiera także sporą dawkę optymizmu (Australia jest określona jako Eden, w który nikt na początku nie wierzył, ale potem Bóg odkrył osadnikom "kraj szczodry w zboże, złoto i diamenty"...)
-
Leszku,bardzo miłą niespodziankę zrobiłeś mi tą piękną piosenką Jacka Kaczmarskiego,chociaż opowiadajacą smutną historię.Dziekuje za odwiedziny w mojej podróży i serdecznie pozdrawiam-)
-
Podróż marzeń. Fajny opis, wspaniałe zdjęcia. Pozazdrościć. A to w prezencie ode mnie: http://www.youtube.com/watch?v=VtsMVI8Fles
-
Liczę na to, że spotkań z Australią będzie jeszcze przynajmniej kilka :-)
Serdecznie pozdrawiam :-) -
Wszystkim dziękuję za miłe komentarze pod zdjeciami i plusy-)
-
Dzieki Aniu za wytrwałość i wizytę-)
-
Trochę to trwało, zanim przejechałam za Wami całą trasę...i nie żałuję :) Dzięki za piękne chwile spędzone w tej podróży :))))
-
Margerze, stań obok mnie i powiedz o co chodzi, bo nie ja nie wiem...
-
to niestety nie jest możliwe, ale ustępuję, mogę być na końcu :)
-
ja bym obojga zdyskwalifikował... i wtedy jest miejsce na podium dla mnie :)
-
Marger22...miło mi,że Ci się kolejny etap mojej podróży podobał-)
Też serdecznie pozdrawiam-) -
Sławek i Iwonka...dogadujcie się między sobą!
-
Kolejne wspaniałe spotkanie z Twoją Australią. Świetnie opisane, czytam z wielką przyjemnością. Świetnie pokazane, niesamowite zdjęcia. Jak zobaczyłem, że jest ta trzecia część to trochę odetchnąłem bo się odgrażałaś, że nie wiadomo czy będzie... Dziękuję. Mam nadzieję że teraz nie będziesz się z nami droczyć i szybko będzie czwarta część! Czekam niecierpliwie!
Serdecznie pozdrawiam -
jak dawałem plusa, to był 0, to chyba nie jednak, ale co mi tam, mogę być ostatni
-
ja byłam pierwsza i koniec...
doczytałam i dooglądałm do końca.
Bardzo ciekawy kolejny etap podróży, czekam na dalsze odcinki. -
Sławek masz pierwsze z Iwonką:-)
-
ja chcę :) jak dawałem plusa, to było 0, tak apropos podium :)
-
Podium już zajete;-)
Voyager...jeszcze nie!
Zwiedziłam tylko mały kawałeczek tego pięknego kontynentu.
Myslę,że będzie kolejna część o ile zechcecie-) -
to już chyba całą masz zwiedzoną :)
-
pierwsza.
Faktycznie miałam szczęście!
Dziękuję za wizytę-))))))))))