2011-10-22 - 2011-11-03

Podróż Japonia!

Opisywane miejsca: Osaka, Kioto, Hiroszima, Himeji, Tokio, Odawara, Kamakura (834 km)
Typ: Blog z podróży

Wiem, powtarzam się, za każdym razem piszę, że od dziecka marzyłem o podróżach do dalekich i tajemniczych miejsc. Jednakże nigdy nie miałem większego marzenia niż JAPONIA. Zresztą nie chodzi tu tylko o zwiedzanie czy samą podróż. Ale ogólnie o Japonię. Kultura, sztuka, historia, religie, kino, etc. Dosłownie wszystko co japońskie ma dla mnie jakiś niewypowiedziany urok i powab.

Od jakiegoś już czasu przymierzałem się by w końcu tam polecieć i obaczyć to wszystko na własne wygłodniałe oczęta. W końcu na początku zeszłego roku znalazłem tani lot i hotel w Kyoto. Znajoma Japonka sprawdziła mi na kiedy przewidywane jest nadejście sakura-zensen, czyli ciepłego frontu powietrza znad południowego Pacyfiku, który przemieszczając się powoli na północ obleka Japonię szatą różowo-białego kwiecia. Dla rozmiłowanych w nieskazitelnym pięknie kwitnących drzewek Japończyków to sprawa na tyle poważna, że zarówno TV jak i specjalne serwisy śledzą ruchy sakura-zensen i w raz z jego nadejściem urządzane są festiwale, pikniki w parkach po to tylko by cieszyć się pięknym widokiem.

Wszystko zabukowane. Anieli pieją mi nad głową z zachwytu nie dając spać. Lecę w drugiej połowie marca by wraz z sakura od Hiroszimy aż po Tokio przesuwać się i podziwiać ukochaną Japonię. Chodzę do pracy a paszcza cieszy mi się od ucha do ucha aż zaczynam wszystkich drażnić. Każą mi albo wziąć coś na uspokojenie albo mam wziąć wolne. Taaa, już. Mowy nie ma! Już się widziałem siedzącego pod jaką wisienką w jakimś parku w Kioto... już byłem w ogródku i witałem się z gąską. Niestety moje wydawałoby się niezmącone szczęście zostało jednak zmącone pewnego dnia gdy TV podało wiadomość o trzęsieniu i tsunami i o elektrowni atomowej. Jak na szpilkach siedziałem całe dnie przed netem śledząc doniesienia... Niestety musiałem wszystko odwołać.

I tak jak chodziłem szczęśliwy tak teraz aż bali się podejść do mnie i znów kazali mi wziąć coś na uspokojenie. Ten tego ten... sam wziąłem. Żeby mnie pocieszyć polecieliśmy do Meksyku... Cóż to za pociecha ja się pytam??!! Miałem dostać kawał tortu a na pociechę dali mi lizaka! Też mi ale pociecha. Może dlatego Meksyk wyszedł tak jak wyszedł? Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Wiedziałem, że skoro nie wtedy to kiedyś indziej polecę, bo to, że polecę było pewne jak amen w pacierzu. I nie musiałem długo czekać.

Ponoć gdy się czegoś naprawdę pragnie to cały wszechświat sprzyja... kilka miesięcy później jeszcze raz zabrałem się za Japonię. Pobukowałem i czekałem w głębokich bólach porodowych. W końcu nadszedł szczęsny dzień. Mój Asik to indywiduum z głębokim ADHD więc, mamy dosłownie trochę ponad godzinę na przesiadkę w Hong Kongu. Po 12 h w samolocie widzicie mnie puszczającego się galopem przez odprawę... całe (dosłownie) gigantyczne lotnisko w Hong Kongu? Jakoś nam się udało. Muszę powiedzieć, że nawet udało mi się zapalić dwa papierosy w takiej śmiesznej „budce-palarni”.

Czujemy się nieco dziwnie. W samolocie z Londynu było dość dużo „białych”. Natomiast w samolocie z Hong Kongu do Osaki byliśmy tylko my... wszyscy się jakoś dziwnie na nas patrzyli. Zmieniło się również menu z europejskiego na japońskie. Nie muszę chyba wyjaśniać, że byłem wniebowzięty? Pod nami zaczynają się japońskie wyspy... widzimy na wybrzeżu światła mijanych miast, nazwy brzmią jak muzyka... Kagoshima, Matsuyama, Okayama... i w końcu upragniona Osaka. Lądujemy. Dzięki świetnie poinformowanym współtravelmaniakom, jesteśmy przygotowani. JRpass mamy wykupiony na cały okres pobytu. Wraz z voucherem dostaliśmy mapkę pokazującą gdzie na lotnisku Kansai możemy go wymienić na właściwy bilet.

Z kilku źródeł słyszałem niepokojące informację, że ze znajomością angielskiego to tak nie do końca. Nic to. Wierzymy w swój entuzjazm i pakujemy się na kolejne ruchome schody, które wiozą nas na dworzec kolejowy. Głowa chce mi się kręcić 360° dookoła. Oczy chcą wyskoczyć z orbit. Nie chce niczego przegapić. Wewnątrz aż się cały trzęsę.

Tym razem to ja się zachowuje jakbym miał zaawansowane ADHD. Pakujemy się do JR Center na Kansai Rail Station. No, może faktycznie nie jest najlepiej z angielskim ale też nie jest aż tak źle jak słyszałem. Trochę inny akcent, taki płynny i miękki, ale gdy człowiek się skupi to nie ma problemu. Wymieniliśmy voucher na bilet. Dostaliśmy kilka folderów z najpotrzebniejszymi informacjami. Dowiedzieliśmy się nawet jak dokładnie mamy jechać do naszego hotelu. Idziemy na peron. Podjeżdża pociąg. Wsiadamy. No super szybki ani super nowoczesny to on nie jest. Napisy na wyświetlaczu głównie po japońsku (tak się przynajmniej domyślam), ale co jakiś czas tuż przed kolejnymi stacjami pojawia się również informacja po angielsku. Więc jesteśmy poinformowani. Za oknami miga mi ukochana Japonia. Słyszymy że zaczyna chodzić konduktor. Wchodzi do naszego przedziału i o mało szczena nie obtłukła mi się o podłogę takiego karpia strzeliłem. Wchodzi ci taki umundurowany, w białych rękawiczkach, jakiś kosmiczny sprzęt wisi na pasku a szyi i kłania się w pas!!! Ja pitole! aż mnie zamurowało! Uśmiechnięty, sprawdza bilety i jeszcze bardziej uśmiechnięty i z kilkunastoma kolejnymi ukłonami wskazuje nam, że co prawda mamy JR ale nie mamy rezerwacji na ten przedział, tylko na przedziały „bez rezerwacji”, które są trzy wagony dalej. Oczywiście słowa po angielsku wszystko po japońsku i na migi i paluszkiem po folderach. Skoro tak to zbieramy się by się przenieść. Konduktor kiwa, że nie musimy bo jest późna godzina i nie potrzebujemy się przenosić, poza tym i tak za dwie stacje wysiadamy. Jesteśmy bardzo mile zaskoczeni. W Anglii kazałby się nam przenieść choć też z uśmiechem i grzecznie... o tym jak w Polsce by zareagował kanar to nawet nie chce sobie wyobrażać. Ot...różnice cywilizacyjno-kulturowe.

Wysiadamy na Shin-Osaka. Hotel mamy dosłownie po drugiej stronie ulicy. Głównie dlatego go wybraliśmy. Procedury meldunkowe szybciutkie i proste. Wszystko oczywiście pośród setki ukłonów i uśmiechów. Jedziemy na 10 piętro. Wchodzimy do pokoju i chce się nam śmiać. Zaznaczam, że nie jest to hotel kapsułowy! Ale pokoje wielkości mojego holu domu. Ale to nic, i tak będziemy tu spędzać mniejszą część nocy bo o dniach nawet nie wspomnę. Po 20 h w samolotach, lotniskach, pociągach marzymy już tylko o śnie.

A następnego dnia z samiuśkiego rana jedziemy do Kyoto! Jeszcze na dworcu zrobiliśmy rezerwacje na pociąg. Swoją drogą trzeba o tym pamiętać, bo czasami można prze całą drogę stać. A rezerwacji (jeśli oczywiście są jeszcze dostępne wolne miejsca) można dokonać nawet tuż przed podróżą, choć naturalnie lepiej jest zrobić ją przynajmniej kilka godzin wcześniej. My zawsze wieczorem po powrocie robiliśmy rezerwacje na dzień następny. Gorzej z powrotami, bo trudno jest przewidzieć o której konkretnie będzie się wracać, tym bardziej, że częstokroć odkrywaliśmy jakieś miejsce przez czysty przypadek i zanim obfotografowaliśmy, zanim się pozbieraliśmy to czasami mijało dużo czasu, a śpieszyć się bo na taką a taką godzinę mamy rezerwacje mija się z celem. Gdybym chciał takiego ornungu to wybrałbym się ze zorganizowaną wycieczką a nie na własną rękę. A tak byliśmy całkowicie niezależni, mogliśmy siedzieć w jednym miejscu tyle ile chcieliśmy. Tak więc gdy decydowaliśmy się już wracać szliśmy do JR center i sprawdzaliśmy 2 lub 3 następne pociągi do Shin-Osaka i gdy nie było bardzo późno to braliśmy późniejszy i w międzyczasie szliśmy na kolacje.

Dworce to opowieść sama w sobie. W każdym większym mieście, w którym byliśmy, dworzec kolejowy to centrum handlowo-gastronomiczno-komunikacyjne. Oprócz szeregu kas, przypisanych odpowiednim liniom kolejowym, poza wszelkiego rodzaju biurami turystycznymi, informacjami, dworce to centra handlowe z dziesiątkami sklepików z ciuchami, pamiątkami, jedzeniem. Najczęściej całe piętro lub jakaś wydzielona część to same restauracyjki. Generalnie wyglądało to tak: idzie sobie taki delikwent (czyt. ja) pasażem, a tu zza kotary wyskakuje filigranowa Japoneczka jakby żywcem wycięta z jakiejś mangi i głosem godnym tenora zaczyna mi się drzeć do ucha, wszystko oczywiście po japońsku, z rozbrajającym uśmiechem i setką pokłonów. Pierwsze dwa dni za każdym razem podskakiwałem jak pingpong, tak mnie zawsze z zaskoczenia brały. Potem się przyzwyczaiłem i nauczyłem, że zabija się im ćwieka jak się człowiek im odśmiechnie i odkłoni i idzie dalej. Jak znam samego siebie i Japonię, robiłem gafę jakich mało.

Gorzej było jak się człowiek musiał zatrzymać przed witryną by pooglądać co podają. Tu dwa słowa wyjaśnienia. Nieczęsto się trafiało, by można było dostać menu po angielsku albo przynajmniej z angielskimi opisami. Dlatego przy japońskiej nazwie potrawy z zasady była fotka jak to wygląda. Często też nie było menu, tylko w witrynie wystawione były plastikowe atrapy potraw, które w danym dniu podawano. Więc skoro my ani be ani me więc dyskretnie paluszkiem. Chyba przyzwyczajeni byli bo nie robiło to na nich zbytniego wrażenia. Aha, jeszcze jedno, z zasady na zewnątrz przy menu albo przy atrapach były pokazane ceny. Nie wiem tego z autopsji ale czytałem, że lokale, które nie miały cen podanych lepiej było omijać. Nie wiem dlaczego. Czy dlatego, ze można zapłacić faktycznie jak za zboże, czy też może to jeszcze zabytek poprzedniej epoki, w której wszystko nawet toaleta wydawały się nam zabójczo drogie „na zachodzie”, i człowiek wolał wiedzieć i przeliczyć nim się zbłaźnił?

Często napotykaliśmy też innego typu „restaurację” (byliśmy w takiej na obiedzie w Odawarze). Wchodzi się jak do baru szybkiej obsługi. Ale na dzień dobry człowiek natyka się na tajemniczą machinę pełną fajnych znaczków jakiś mikroskopijnych rysunków. Pod każdym guziczkiem kryje się jakaś tajemnicza potrawa. Trzeba to nacisnąć, zapłacić, pobrać bilecik i z tym bilecikiem pomaszerować z raźną i dumną miną do kontuaru, przy którym kucharz już czeka by zacząć rzucać noodlami, jakimś mięskiem i warzywami i przygotować pyszne żarełko na oczach osłupiałego klyenta (czyt. mnie). Jak ładnie poprosisz to nawet dostaniesz europejski widelec. Mówię Wam jaja muszą być bo by nikt nie chodził na pogrzeby. Ja tam jestem obyty, hehe, pałeczkami jeść umiem...ale Asik nie bardzo. No dobrze. Tyle słowem wstępu. Zgodnie z Waszymi radami resztę podzielę na odcinki. Japonio!!! Nadchodzę!!!

  • Kyoto, Park Cesarski
  • Kyoto, Park Cesarski
  • Kyoto, Park Cesarski
  • Kyoto, Park Cesarski
  • Kyoto, Park Cesarski
  • Kyoto, Park Cesarski
  • Kyoto, Park Cesarski
  • Kyoto, Zamek Nijo
  • Kyoto, Zamek Nijo
  • Kyoto, Zamek Nijo
  • Kyoto, Zamek Nijo
  • Kyoto, Zamek Nijo
  • Kyoto, Zamek Nijo
  • Kyoto, Zamek Nijo
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Dsc 0148
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Kyoto
  • Hiroshima
  • Park Pokoju w Hiroshimie
  • Park Pokoju w Hiroshimie
  • Park Pokoju w Hiroshimie
  • Park Pokoju w Hiroshimie
  • Park Pokoju w Hiroshimie
  • Miyajima
  • Miyajima
  • Miyajima
  • Miyajima
  • Miyajima
  • Miyajima
  • Miyajima
  • Miyajima
  • Miyajima
  • Miyajima
  • Zamek Karpia w Hiroshimie
  • Zamek Karpia w Hiroshimie
  • Zamek Karpia w Hiroshimie
  • Zamek Karpia w Hiroshimie
  • Zamek Karpia w Hiroshimie
  • Hiroshima
  • Kyoto
  • Majestatyczna Fujijama
  • Zamek Odawara
  • Zamek Odawara
  • Zamek Odawara
  • Zamek Odawara
  • Kamakura
  • Kamakura
  • Kamakura
  • Śniadanko japońskie rybki-glony i niezidentyfikowane indywidua
  • dymiące góry
  • Fuji
  • Pałac Cesarski w Tokyo
  • Pałac Cesarski w Tokyo
  • Pałac Cesarski w Tokyo
  • Pałac Cesarski w Tokyo
  • Pałac Cesarski w Tokyo
  • Pałac Cesarski w Tokyo
  • Pałac Cesarski w Tokyo
  • Tokijska dzielnica rozrywki Ginza
  • Tokijska dzielnica rozrywki Ginza
  • Shinkasen
  • Szczyt techniki
  • I jak tu spac?
  • Kyoto, Pagoda Toji
  • Kyoto Świątynia Toji
  • Pałac Cesarski Sento
  • Pałac Cesarski Sento
  • Pałac Cesarski Sento
  • Pałac Cesarski Sento
  • Ogrody pałacu Sento
  • Ogrody pałacu Sento
  • Ogrody pałacu Sento
  • Ogrody pałacu Sento
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto- ogrody
  • Ogrody w Willi Cesarskiej w Katsura
  • Ogrody w Willi Cesarskiej w Katsura
  • Ogrody w Willi Cesarskiej w Katsura
  • Ogrody w Willi Cesarskiej w Katsura
  • Ogrody w Willi Cesarskiej w Katsura
  • Dworzec kolejowy w Kyoto
  • Kyoto
  • Zamek Białej Czapli w Himeji
  • Zamek Białej Czapli w Himeji
  • Zamek Białej Czapli w Himeji
  • Zamek Białej Czapli w Himeji
  • Zamek Białej Czapli w Himeji
  • Dworzec w Himeji
  • Kyoto
  • 555065 - Osaka Japonia początek podróży
  • 555066 - Osaka Japonia początek podróży
  • 555067 - Osaka Japonia początek podróży
  • Słynny Złoty Pawilon, Kyoto
  • Słynny Złoty Pawilon, Kyoto
  • Słynny Złoty Pawilon, Kyoto
  • 555071 - Osaka Japonia początek podróży
  • Skalne ogrody
  • 555073 - Osaka Japonia początek podróży
  • Na lotnisku;(
Japonia

Kyoto 2011-10-25

Kyoto - serce regionu zwanego Kansai, to tu rodziła się starożytna Japonia zwana wtedy Yamato, to Kansai było sceną na pół legendarnych, na pół mitycznych historii shintoistycznych. To tu w Kansai zrodziło się pojęcie NIHON-TEKI, czyli tego co czysto japońskie, czy prawdziwie nasiąknięte duchem Yamato. Przez ponad tysiąc lat stolica i siedziba boskiego cesarza. Ojczyzna jednych z najpiękniejszych i najcenniejszych zabytków Japonii.

Kyoto, niezależnie jak bardzo chcemy czy się staramy, zwyczajnie nie da się „zaliczyć” w ciągu jednego dnia. My w sumie spędziliśmy tam 3 dni, co i tak było zdecydowanie za mało.

Pierwszego dnia chcieliśmy się dostać do Parku Cesarskiego, Zamku Nijo a po południu jakieś świątynie. Metro w Kyoto nie jest zbyt rozbudowane, ale świetnie przemyślane. Ma dwie linie, jedna biegnąca z północy na południe a druga z zachodu na wschód. Obie linie krzyżują się na stacji Karasuma-Oike, z której nawet na piechotę można się dostać zarówno do Zamku jak i Gion i leżących za nią świątyń. Jeśli nie chce się nam chodzić, można skorzystać z autobusów, które prawie zawsze mają przystanki tuż przy najważniejszych zabytkach. My głównie chodziliśmy, tzn. bardziej spacerowaliśmy zatrzymując się co rusz bo coś przykuło naszą uwagę.

Zgodnie z planem zaraz po przyjeździe jedziemy metrem do Parku Cesarskiego. Zakup biletu na metro jest w pierwszej chwili nieco skomplikowany. Nie ma kas, są tylko samoobsługowe maszyny. Najpierw trzeba sprawdzić do jakiej stacji chce się jechać. Potem szuka się jej na rozkładzie ponad maszyną i sprawdza jaka kwota jest do niej przypisana. Kwoty od 170? do 250? i dopiero wtedy wciska się przycisk odpowiedniej kwoty, ilość osób i dopiero wtedy płaci (można płacić zarówno monetami jak i banknotami). Jakoś dotarliśmy i idziemy do parku. Pierwsze „naście” lub nawet „dziesiąt” fotek już pstrykniętych. Tuż za bramą, gdy zachwycamy się nad przepiękną sosną zagaduje do nas starszy Japończyk. Trochę po angielsku, trochę po japońsku, trochę na migi rozmawiamy, o tym skąd jesteśmy, czy nam się tu podoba, o historii. W końcu po zrobieniu nam wspólnego zdjęcia, po wielu uśmiechach i półukłonach idziemy dalej.

Trochę rozczarowani, że nie widać pałacu skrytego za wysokim murem (choć sam mur tyż pikny), chodzimy po parku, zahaczamy o małe świątynki, dawne pawilony dworzan, które można zwiedzać, patrzymy jak cała chmara czerwonych łepków lata i dokazuje na placu zabaw. I jakoś przez przypadek, nawet nie pamiętam po co tam w sumie weszliśmy, spytać o coś chyba (ale o co? Nie wiem), do biura dworu cesarskiego. Wiedzieliśmy, że nie zobaczymy pałacu bo nie mamy pozwolenia, a uzyskanie go jeszcze w Anglii było zbyt czasochłonne, wiec zdecydowaliśmy, że nie wyrabiamy go i w tym czasie pojedziemy gdzie indziej. I ku naszemu zaskoczeniu, mało, że dostaliśmy pozwolenie na zwiedzanie Pałacu Cesarskiego to do tego dostaliśmy zezwolenie na zwiedzanie Pałacu i Ogrodów Sento oraz Willi Cesarskiej w Katsura. A żeby nas dobić ze szczęścia, tzn. mnie, dano nam pozwolenie na robienie zdjęć!!! A chyba byliśmy się pytać tradycyjnie o toaletę... tak, w Japonii też byłem z Asikiem, więc wszystko jasne. Więc chcąc nie chcąc musieliśmy pozmieniać plany, by wygospodarować jeszcze jeden dzień na Kyoto.

Skoro i tak musieliśmy jeszcze raz tu przyjechać za kilka dni więc nie marnowaliśmy więcej czasu w parku tylko nie mitrężąc dłużej udaliśmy się do Zamku Nijo. Trochę dziwny ten zamek. Bo choć otoczony fosą, murami i basztami obronnymi, bo mimo, że wchodzi się przez potężną murowaną bramę, to wewnątrz rozciąga się widok na piękne ogrody i niskie zabudowania a nie na to co spodziewałem się zobaczyć. Jak się później okazało Zamek Nijo nigdy nie był i nie miał być fortecą obronną. Z założenia miała to być pałacowa rezydencja szoguna Tokugawy Ieyasu, z której korzystał w czasie swojego pobytu w Kyoto. Zabudowania, bramy, portyki, dachy są przepięknie zdobione. Ale to nie sam pałac robi na nas wrażenie a przypałacowe ogrody... O japońskich ogrodach można by napisać osobną pracę doktorską na kulturoznawstwie. Niech na potrzeby tej wspominki wystarczy kilka zdań, za każdym zakrętem otwierał się przed nami inny cudowny widok. A to żuraw brodzący dostojnie w stawie, a to pięknie różnokolorowy klon mieniący się zielenią, czerwienią, żółcią i wszelkimi odcieniami pomarańczu, a to samotny mostek przerzucony między ścieżką a kamienną wyspą, pośrodku której stała jedna samotna przepięknie powykręcana sosna, a to jakiś lampion zagubiony pomiędzy kępami drzewiastego bambusa, a to statua medytującego Buddy... W pewnym momencie gdy wspięliśmy się na jedną z narożnych baszt by podziwiać panoramę Kioto i samych terenów pałacowych dopadła nas grupa dzieciaków. Mieli lekcje angielskiego. Każdy w łapce trzymał kartkę z rysunkami i podpisami angielsko-japońskimi i gotowymi pytaniami podstawowej konwersacji. I zaczęło się poszturchiwanie jeden drugiego by zacząć rozmowę. Fajne dzieciaki były. Robiło się już nieco późnawo, wiec udaliśmy się do Gion w poszukiwaniu gejsz. Niestety nie udało się nam żadnej zobaczyć.

Ale skoro już tam chodziliśmy snując się po małych uliczkach doszliśmy do wniosku, że można coś zjeść. W jednej z bocznych, maciupkich uliczkach natknęliśmy się na maleńkie drewniane drzwi z charakterystycznymi powiewającymi nad drzwiami ni to flagami ni to zazdroską, ni to zasłoną i tablicą na której ktoś skrzętnie wykaligrafował coś po japońsku. Wchodzimy i aż sapnąłem z wrażenia. Jedno miejsce na cztery osoby na podeście. Siedzi się na futonach, je pałeczkami a stół sięga gdzieś troszkę do połowy łydki. I są jeszcze trzy miejsca przy barze z normalnymi krzesłami. Gospodyni była naszym widokiem tak samo zdziwiona jak my jej. Ale jak się nie rzuci witać nas w progu, kłaniać się, uśmiechać, wskazywać miejsce dla nas, podawać gorących, wilgotnych i pachnących ręczników, podawać menu i piwo. Sama radocha. Menu po japońsku... ale obok zdjęcie każdej potrawy. Pokazaliśmy paluchami co chcemy i zaczęła się feria zapachów! Najpierw dostaliśmy przepyszną zupę. O smaku rybnym, ale o wyglądzie rosołu, do tego w malutkiej porcelanowej miseczce dostaliśmy taką wściekle zieloną papkę, którą należało po troszku jeść wraz z noodlami pałeczkami. Pycha! Gdy już zjedliśmy zupę dostaliśmy po piwie i danie główne, ryż z warzywami i chyba wieprzowiną, ale nie jesteśmy pewni bo smak przypraw zupełnie zmienił smak mięsa. Pycha! A na zakończenie dostaliśmy po lampce tradycyjnego wina śliwkowego. Opici jak bąki, najedzeni i szczęśliwi patrzymy na rachunek i własnym oczom nie wierzymy. Za to wszystko, za dwie osoby zapłaciliśmy 2800. Niewiarygodnie tanio. Napiwku nie proponowaliśmy bo jest to źle widziane i niepraktykowane w Japonii, bo jest to w niezgodzie z wysoką japońską etyką pracy. Są niesamowici, prawda? Wieczór spędziliśmy na zwiedzaniu i snuciu się po świątyniach, parkach i ogrodach.

Kilka dni później, wcześniutkim rankiem, z zapasem kart pamięci, jedziemy znów do Kyoto, by zwiedzać cesarskie włości. Bilet na shinkasen zabukowaliśmy poprzedniego dnia więc bez pośpiechu robimy codzienną rutynę. Idziemy do takiego ni to sklepiku ni to małej piekarni by kupić kapitalne ciacho, które wygląda jak nasz sękacz ale troszkę inaczej smakuje, bardziej słodkie i coś tam swojego dodali. Potem z torebkami z ciachami idziemy do sklepiku gdzie kupujemy sobie mrożoną kawę. I tak zaopatrzeni idziemy na nasz peron. Nim oczywiście wejdziemy do pociągu trza się przecież jeszcze załatwić, bo a nuż się zachce i będzie tragedia w czasie 15 minutowej podróży.

Każda linia kolejowa ma swoje własne składy. Linie, którymi my jeździliśmy miały pociągi wyglądające dosłownie jak statki kosmiczne. Tak człowiek stał na peronie i się zastanawiał kiedy to u nas będzie? Ech... Tu należałoby opowiedzieć o jeszcze innym japońskim zwyczaju. O wchodzeniu... do czegokolwiek, do pociągu, metra, sklepu, restauracji, gdziekolwiek. Wszyscy spokojnie czekają w równiutkiej jak spod liniału kolejce. Gdy podjedzie pociąg, nikt się nie rzuca galopem do drzwi, tylko wszyscy, tzn. pierwsza osoba w kolejce, stoi tam gdzie stała czekając aż wszyscy (!) spokojnie wysiądą i odejdą od drzwi. Dopiero wtedy kolejka powoli się rusza i wchodzi się do pociągu czy metra. Co więcej gdy już się wejdzie do wagonu to nikt się nie przepycha, tylko wszyscy spokojnie czekają aż osoba przed nami usadowi się, powkłada co ma do powkładania na półki i dopiero wtedy kolejka dalej rusza. Jak pomyśle jak to u nas wygląda... ten galop, przepychanie się, tłok. W pociągach są specjalne albo wagony dla palących albo specjalne mini przedziały, w których można palić. Więc można zarówno oszczędzić niepalących jak i zlitować się nad palącymi.

W Kyoto jesteśmy dosyć wcześnie, ale jedziemy bezpośrednio do Imperial Parku, by na wszelki wypadek się nie spóźnić w wyniku jakiegoś porannego tłoku. Po drodze kupujemy sobie kolejny zestawik zakąska i piciu i idziemy do parku gdzie mamy jeszcze dobre pół godziny do zbiórki przed wejściem do Sento Palace. Już drugi raz tu jesteśmy i za każdym razem widzimy dosłownie dziesiątki najróżniejszych rowerów tuż przy wejściu. Domyślamy się, że można z nich swobodnie korzystać na terenie parku, byle zostawić je przy jakimkolwiek wyjściu. Domyślamy się nie znaczy jednak jesteśmy pewni, a żadnej informacji nie było. No nic z tego, nie ma to tamto trza dreptać po żwirku piechtą.

Pierwszy pałac Sento został wybudowany w 1640 roku jako siedziba dla „emerytowanego” cesarza Gomizuno. Niestety pałac płonął aż trzykrotnie za życia cesarza. Za każdym razem skrzętnie był odbudowywany. Od tego też czasu Sento stał się stałą siedzibą zdetronizowanych par cesarskich. Po wielkim pożarze w 1854 r gdy oba pałace (Sento jak i leżący opodal Pałac Cesarski) spłonęły, Sento nie zostało odbudowane, bo w tym czasie nie było emerytowanego cesarza. Dopiero w 1867 pałac został odbudowany dla cesarzowej Dowager, w którym mieszkała aż do 1872 kiedy to dwór przeniósł się do Tokyo. Dzisiaj wnętrza mają zachodni styl, który nadano przed oficjalną wizytą Księcia Walii (późniejszego Edwarda VIII) w 1922. Gdy Rodzina cesarska przebywa w Kyoto to przebywają w tym właśnie pawilonie. Ogrody pałacowe to dzieło sztuki, połączenie dwóch stawów z rozsianymi kaskadami, mostkami, wysepkami. W najmniej spodziewanych miejscach można się natknąć na kapliczki, latarnie czy inne ozdoby. Drzewa odpowiednio dobrane ze względu na kolorystykę. Kształt drzewom został odpowiednio nadany, i wszystko tchnie harmonią, spokojem i majestatem.

Kolejnym punktem na naszej dzisiejszej liście jest sam Pałac Cesarski w Kyoto. Widać różnicę. Tu jesteśmy w pałacu panującego. Tu nie silono się o harmonię i spokój emerytowanego cesarza. Choć mniejszy niż jego poprzednicy, pałac nadal zachwyca monumentalnością, prostotą i minimalizmem. Choć bramy prowadzące do pałacu aż kapią od zdobień, złoceń, to sam pałac jest skromny. Japońskie rezydencje zwyczajnie nie mogą się obejść bez terenów zielonych, co nie dziwi, gdy uświadomi się sobie, że jest to nacja bardzo wyczulona na piękno natury, zmienność pór roku. Japońskie ogrody projektowane są tak by zachwycać niezależnie od pory dnia czy roku.

Teraz czekała nas zabawa po pachy. Mieliśmy się dostać do Cesarskiej Willi w Katsura. Dojazd ma nam niby zabrać koło godziny. Mapka wyrysowana prze panią w biurze ds. dworu. Przesiadek więcej niż mam włosów na brodzie... Ale nic to, jedziemy. Najpierw metrem, potem pociągiem a na końcu autobusem. Jazda autobusem to też dla bardziej zorientowanych. Stoi się oczywista w kolejce. Wchodzi się tylnym wejściem pobiera taki fajny bilecik, który trzeba skrzętnie trzymać. Potem przy wysiadaniu trzeba wsadzić bilecik do kosmicznej maszynki stojącej przy kierowcy i trzeba wrzucić pieniążka, jeśli ktoś nie ma odliczonej kwoty (maszynka nie wydaje reszty) to, a jakże, maszynka rozmieni i trzeba wrzucić odliczoną kwotę. No i teraz można spokojnie wysiąść. No nic, tak nam sprawnie ta przeprawa przez całe Kyoto poszła, że jesteśmy prawie godzinę za wcześnie. Ale, że my z Asikiem to ekipa jakich mało, więc wypatrzyliśmy, że można opodal zejść nad rzekę i legnąć się na trawce. Słońce powoli, nieuchronnie schodzi coraz niżej.

Gdy w końcu wchodzimy do willi, jest po czwartej. Chodzimy po cudownym ogrodzie, rozciągającym się wokół centralnie położonego stawu. Mogłoby się wydawać, ze skoro ogród nieduży, to będzie nudnawo. A nie było. Japończycy to prawdziwi mistrzowie. Dróżka wije się odsłaniając co rusz inne pawilony, widoki czy detale. Widzieliśmy unikalny pawilon, w którym goście oczekiwali na audiencję i gdzie mogli przebrać podróżne ubrania na odświętne kimona. Widzieliśmy piękne w swej prostocie domki herbaciane. Jedną z „atrakcji” pałacu jesttaras do podziwiania księżyca. Uwierzycie? To jest możliwe tylko w Japonii. Gdybyśmy napotkali się na taką nazwę gdziekolwiek indziej, jak nic pomyślelibyśmy, że albo jesteśmy w pracowni astronoma albo astrologa, siedziba miejscowego arystokraty przyszłaby nam do głowy jako ostatnia. Ech ta szalona Japonia i jej cudowne dziwactwa...

Kyoto jest tak zachwycające, że nie ma się go dosyć, co chwila otwiera się jakiś wspaniały widok. Nic więc dziwnego, że po krótkiej dyskusji postanowiliśmy wygospodarować jeszcze jeden dzień by zobaczyć coś jeszcze ciekawego. A na liście co zwyczajnie trzeba zobaczyć będąc w Kyoto pozostało jeszcze całkiem dużo pozycji. Ten dzień został poświęcony na zespoły świątynne.

Z samego rana przeszliśmy się piechotą do ociekającego starożytnością i historią zespołu świątynnego Toji. W 794 roku TOji został wzniesiony jako jeden z dwóch strażniczych zespołów świątynnych nowej stolicy. Charakterystyczna pagoda została dodana niecałe sto lat później. Choć nie jest oryginalna (płonęła kilkakrotnie), obecna pochodzi z XVII wieku, to nadal jest jednym z najcenniejszych zabytków jakie Japonia ma do pokazania. Swoją drogą, to całkiem zastanawiające są te ciągłe pożary. Ale dowiedzieliśmy się dlaczego. Jak wszyscy wiemy Japonia jest jednym z najbardziej aktywnych tektonicznie krajów na świecie. W ciągu roku zdarza się ich wiele. Czasami zdarzało się w trakcie gdy gospodynie przygotowywały posiłki. Z powywracanych tradycyjnych piecyków wysypywał się płonący węgiel zaprószając tym samym pożary. Inną bardzo częstą przyczyną pożarów były pioruny. A, że japońskie miasta były prawie w całości drewniane, więc nic dziwnego, ze płonęły bardzo łatwo. Ale tu z kolei ujawnia się jeszcze inna cecha narodowa Japończyków. Niezależnie jak doświadczeni przez los czy żywioły zawsze z pewną, nie wiem czy to odpowiednie słowo, apatią, zobojętnieniem czy też niewzruszeniem powracają i skrzętnie odbudowują zniszczenia.

Kolejną w tym dniu odwiedzoną przez nas świątynią był Chram Heian. Świątynia została wybudowana w 1895 w 1100 rocznicę założenia miasta. Jest repliką pałacu cesarskiego z okresu Heian. Charakteryzuje się jaskrawymi kolorami, pawilonami o dachach w chińskim stylu. Krytycy zarzucają, że jest zbyt jaskrawa, zbyt nowa i zbyt bombatyczna. Jak na ironię, jaskrawe kolory rzeczywiście charakteryzowały ten okres, tylko, że z tych nielicznych zabytków ocalałych do naszych czasów farba zwyczajnie zeszła.

Popołudnie spędziliśmy w zachodniej części Kyoto zwiedzając słynny Złoty Pawilon (naturalnie kopia, gdyż oryginał spłonął), słynny Kamienny Ogród w Ryoanji czy zespół 24 świątyń Daitokuji. Chodząc po tym ogromnym obszarze, wąziutkimi alejkami pomiędzy murami poszczególnych świątynek, można się dosyć łatwo pogubić. Większość świątyń jest zamknięta dla zwiedzania, poza szczególnymi okazjami. Dlatego bardzo się ucieszyliśmy gdy udało nam się wejść do jednej z nich, maleńkiej Kohri-in. Świątynka została wybudowana w pierwszej połowie XVI wieku jako świątynia rodowa Hatakeyama, baronów Noto. Wchodzimy a „bileter” aż zapomniał się ukłonić...tak się nami zdziwił. Spodziewał się pewnie wszystkiego a nie dwóch białasów wchodzących i ściągających buty gdzieś w środku dnia w środku tygodnia całkowicie poza sezonem turystycznym. Zapłaciliśmy za bilet, oczywiście na migi i chodzimy sobie po pawilonie i cudownym minimalistycznych ogrodach a tu patrzymy sadzi do nas jakaś kobiecina... tzn. nie sadzi tylko tak charakterystycznie drepta, ale jakby na jakimś dopalaczu była tak jej to sprawnie szło, ja jakbym stawiał takie kroki to zabiłbym się o własne sznurowadła już po kilku krokach. Ale nic to stanęliśmy i zaciekawieni patrzymy czego ona może chcieć. Buty ściągnęliśmy, fotki bez lampy na speedy Gonzaleza, tzn. na szybcika dopóki nikt nie patrzy. Kobiecina w końcu nas dopada i ... wyjaśnia, że przyniosła nam odręcznie napisaną przez jednego z kapłanów historię świątynki po angielsku. I jak nie zacznie przepraszać, kłaniać się, że nie są przygotowani na turystów zagranicznych. I by nam osłodzić zawód (jak mniemam) zaczęła z nami chodzić i opowiadać nam o mijanych pomieszczeniach. Wyjaśniła kto gdzie siedzi w trakcie ceremonii herbacianej (ale zapomniałem), dlaczego z zasady do tradycyjnych pawilonów herbacianych są z zasady małe i wąskie drzwi, a po to by samuraje musieli się rozbroić nim wejdą do środka. Dowiedzieliśmy się, że również dzisiaj kapłani odprawiają buddyjskie obrzędy w świątynce. A na koniec dowiedzieliśmy się, że ona w sumie to nie jest z tej świątyni tylko z jednej po sąsiedzku i przejęty bileter ją dla nas ściągnął. Uroczy są prawda? I jak sobie przeglądam przewodnik, gdy znajoma dodaje kolejne fotki z Kyoto to zdaję sobie sprawę jak wielu rzeczy nie dane nam było zobaczyć, jak wiele wspaniałych rzeczy nas ominęło. Chyba trzeba będzie tu wrócić.

  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • 555076 - Kioto Kyoto
  • Pawilony dworzan w Parku Cesarskim
  • Pawilony dworzan w Parku Cesarskim
  • Pawilony dworzan w Parku Cesarskim
  • Pawilony dworzan w Parku Cesarskim
  • Gdzieś w Kyoto
  • Gdzieś w Kyoto
  • Gdzieś w Kyoto
  • Gdzieś w Kyoto
  • Zamek Nijo
  • Zamek Nijo
  • Zamek Nijo
  • Zamek Nijo
  • Zamek Nijo
  • Zamek Nijo
  • Zamek Nijo
  • W kompleksie świątyni Chion'in
  • W kompleksie świątyni Chion'in
  • W kompleksie świątyni Chion'in
  • W kompleksie świątyni Chion'in
  • W kompleksie świątyni Chion'in
  • W kompleksie świątyni Chion'in
  • Chram Heian
  • Chram Heian
  • Chram Heian
  • Chram Heian
  • Chram Heian
  • Chram Heian
  • Chram Heian
  • Świątynia Toji
  • Świątynia Toji
  • Świątynia Toji
  • Świątynia Toji
  • Świątynia Toji
  • Świątynia Toji
  • Metro w Kyoto
  • Pałac Omiya
  • Ogrody Sento
  • Pawilon Yushintei w Sento
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Pałac Cesarski w Kyoto
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Pawilon herbaciany Shokatei
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Pawilon Onrindo
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Pawilon Onrindo
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Księżycowy taras
  • Willa Cesarska w Katsura
  • Dworzec Kyoto
  • Gdzieś w Kyoto
  • Nasz Hotel w Osace:)
  • Gdzieś w Kyoto
  • Kompleks Świątynny Daitokuji
  • Kompleks Świątynny Daitokuji
  • Kompleks Świątynny Daitokuji
  • Kohrin-in
  • Kompleks Świątynny Daitokuji
  • Gdzieś w Kyoto
  • Japońskie Tesco
  • Świątynia Kinkakuji
  • Świątynia Kinkakuji
  • Świątynia Kinkakuji
  • Świątynia Kinkakuji
  • Gdzieś w Kyoto

Jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie momentów podczas podróży do Japonii była wizyta w Hiroszimie. Nie ze względu na walory turystyczne. Postrzeganie tego miejsca w takich kategoriach jest niewłaściwe. Zwiedzać można wiele miejsc, ciekawych, pięknych, zadziwiających. Jednakże Hiroszima podobnie jak Oświęcim czy Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng w Phnom Penh należą do zupełnie innej kategorii.

Nie są to atrakcje turystyczne. To są miejsca - pomniki ludzkiego cierpienia, męczeństwa i czarnych kart historii. Tam trzeba być. Każdy powinien odwiedzić te miejsca by oddać się refleksji, pomyśleć co się tam stało, zastanowić się nad bezsensem tego wyścigu szczurów.

Jechałem do Hiroszimy z mieszanymi uczuciami. Czytałem kilka relacji ocalałych zarówno z Hiroszimy jak i Nagasaki, czytałem opisy obchodów rocznicowych w obu miastach. Wiedziałem, że chce tam być. Wiedziałem co tam zobaczę. Nie wiedziałem jedynie czego tam doświadczę. Dzisiejsza Hiroszima to nowoczesne, trochę bezbarwne miasto. I mimo, ze poza Parkiem Pokoju próżno szukać jakiś pozostałości po „placu zabaw chłopczyka” to czuć atmosferę przeszłości.

Gdy jedziemy tramwajem mijamy zwyczajne budynki. Gdy wysiada się na przystanku Genbaku Dome-mae od razu rzuca nam się w oczy szkielet Kopuły Bomby Atomowej. Widzimy innych „turystów” stojących w zadumie przed tablicą upamiętniającą pomordowanych. Porażające jest to, że do dziś nie wiadomo ile osób wtedy zginęło. Szacuje się liczbę ofiar na ponad 230 tyś. Ale ile jest przypadków gdy całe rodziny wyparowały i nie miał kto zgłosić ich zaginięcia? Ale nawet ta ogólnikowa liczba jest przerażająca.

Gdy przechodzimy przez most na rzece Motoyasu-gawa, gdy wchodzimy do parku otacza nas cisza i spokój, miejski gwar pozostaje daleko w tyle. Niby jesteśmy w centrum wielkiego miasta a jednak tu słyszymy jedynie ptaki i szum koron drzew i cichy szmer rozmów. Spacerujemy zacienionymi alejkami i co kilka chwil ciszę przerywa dojmujący, głuchy, głęboki dźwięk buddyjskiego dzwonu. Gdy kierujemy się do źródła widzimy betonowy „baldachim” nad dużym dzwonem i ludzi czekających by specjalną belką ponownie wydobyć przejmujący jęk. Obok nas stoi grupka nastolatków z nauczycielem. Na tablicy informacyjnej czytamy, że stoimy przed Dzwonem Pokoju.

Nieco dalej natykamy się na kolejny monument, poświęcony małej dziewczynce, która zmarła w wyniku napromieniowania. Wokół pomnika w szklanych gablotach znajdują się różnokolorowe papierowe żurawie, będące symbolem szybkiego powrotu do zdrowia. Idąc jeszcze dalej natykamy się na prostokątny Staw Pokoju i symboliczny nagrobek ku czci ofiar bomby atomowej. Pośrodku stawu pali się Płomień Pokoju, który zostanie zgaszony dopiero gdy zniknie ostatnia bomba jądrowa. Idąc jeszcze dalej dochodzimy do Muzeum Pokoju, gdzie można zobaczyć stare fotografie, przedmioty „ocalałe” z wybuchu. Bardzo przejmujące miejsce, podobnie jak stosy ubrań w Oświęcimiu.

Nie musimy się nigdzie śpieszyć dzisiaj. Mamy cały dzień. Kupujemy sobie kawę i ciastka i siadamy na jednej z licznych ławeczek i jeszcze raz obserwujemy Kopułę. Asikowe ADHD zaczyna się powoli ujawniać. Ale nic, chce jeszcze chwilę tu posiedzieć i pomyśleć. Trudno jest wyjaśnić co się myśli czy czuje w takim miejscu, szczególnie gdy czytało się wcześniej przejmujące apokaliptyczne opisy. A teraz siedzi się w ciszy pośród zieleni. Jeszcze tylko kilka chwil i ruszamy na tramwaj by zobaczyć słynną Miyajima.

Jedziemy dobrą godzinę. W końcu dosyć wynudzeni (tzn. Asik) wysiadamy na końcowej stacji i udajemy się na prom. Trochę nas martwi niebo zasnute ciężkimi szarymi chmurami. Z JRpass możemy płynąć specjalnym promem bez dodatkowego biletu. Miotam się po pokładzie jak Żyd po pustym sklepie, bo nie wiem z której strony będzie widać Itsukushimę. Gdy w końcu dopływamy i wychodzimy na ląd zaczyna kropić. Idziemy razem z całym tłumem w kierunku Tori. Między nami pomykają oswojone sarny, które jedzą cokolwiek im się da. Widzieliśmy nawet jak dzieciaki karmiły je gazetami. Wtranżalały z apetytem aż im się uszy trzęsły.

Idziemy spacerkiem dalej, niepomni mżawki, zachwycamy się pięknem nadbrzeżnych lampionów, posągów chińskich lwów. Nazwa Miyajima w dosłownym tłumaczeniu to „wyspa sanktuarium”. I choć niewielka, obwód wyspy to ok 30 km, to pełno tu ciekawych rzeczy do zobaczenia. Poza Chramem Itsukushima z charakterystyczną jaskrawo pomarańczową bramą Tori, można tu zobaczyć jeszcze kilka innych świątyń. Piękną, starożytną pochodzącą z okresu Heian Itsukushima Jinja poświęconą trzem shintoistycznym boginiom morza. Ukrytą pośród klonów pagodę Tahoto.

W drodze powrotnej na prom zahaczamy o uroczą kawiarenkę. Pokrzepieni gorącą czekoladą i pysznym ciachem bananowym (wypiekanym na naszych oczach) wracamy najpierw promem potem tramwajem do centrum Hiroszimy by zwiedzić tutejszy zamek. Podobnie jak reszta starej drewnianej zabudowy miasta, zamek został zniszczony w czasie wybuchu bomby atomowej. Dziś możemy podziwiać wierną betonowo-drewnianą kopię XVI-wiecznego zamku. Na zamkowej wyspie znajduje się Świątynia Gokoku. Zamek Rijo (w tłumaczeniu: Zamek Karpia), mieści zbiory zarówno związane z bogatą kulturą samurajów jak i „poatomowe pamiątki”. I choć wiadomo, że wieża zamku nie jest oryginalna to i tak jesteśmy zachwyceni gdy wyłania się nam ponad pomarańczowymi koronami klonów.

  • 555186 - Hiroszima Hiroshima
  • 555187 - Hiroszima Hiroshima
  • 555188 - Hiroszima Hiroshima
  • 555189 - Hiroszima Hiroshima
  • 555190 - Hiroszima Hiroshima
  • 555191 - Hiroszima Hiroshima
  • 555192 - Hiroszima Hiroshima
  • 555193 - Hiroszima Hiroshima
  • 555194 - Hiroszima Hiroshima
  • 555195 - Hiroszima Hiroshima
  • 555196 - Hiroszima Hiroshima
  • 555197 - Hiroszima Hiroshima
  • 555198 - Hiroszima Hiroshima
  • 555199 - Hiroszima Hiroshima
  • 555200 - Hiroszima Hiroshima
  • 555201 - Hiroszima Hiroshima
  • 555202 - Hiroszima Hiroshima
  • 555203 - Hiroszima Hiroshima
  • 555204 - Hiroszima Hiroshima
  • 555205 - Hiroszima Hiroshima
  • 555206 - Hiroszima Hiroshima
  • 555207 - Hiroszima Hiroshima
  • 555208 - Hiroszima Hiroshima
Japonia

Himeji 2011-11-01

Wiele lat temu, publiczna jedynka miała cykl filmów Kurosawy. Leciały późno w nocy. Największe dzieła, najlepsi aktorzy. W jednym z nich zobaczyłem po raz pierwszy coś zaskakującego, coś egzotycznego i pięknego. Zamek samurajów. Od tego czasu chyba zaczęła się moja przygoda z Japonią. Od tej pierwszej młodzieńczej fascynacji zamkiem.

Gdy po raz pierwszy zacząłem na poważnie myśleć o podróży do ukochanej Japonii, w pierwszym odruchu szukałem lotów i noclegów w Tokyo. Potem jednak, gdy zacząłem konkretnie sprawdzać jakie miejsca chcę odwiedzić - Kyoto, Hiroshima, Himeji, etc. okazało się, że w rzeczywistości bliżej mi będzie z Osaki czy Kyoto niż ze stołecznego Tokyo. Mając na uwadze shinkaseny i szybkość podróży, to w zasadzie chyba fakt, że Himeji jest tuż za miedzą sprawiło, że zdecydowałem się na bazę w Osace.

Ale cóż to jest to Himeji? A jest to ni mniej ni więcej tylko najwspanialszy z japońskich zamków, autentyczny, oryginalny. W obiegowej świadomości pokutuje pod bezbarwną nazwą Himeji (od nazwy miasta), gdy w rzeczywistości jest to Zamek Hakkurojo czyli Zamek Białej Czapli. Budowa obecnego zamku rozpoczęła się w 1581 roku. Na początku XVII wieku odnowił go zięć szoguna Tokugawy. Zamek aż do restauracji władzy cesarskiej był własnością kilku potężnych rodów samurajskich. Obecny kształt pochodzi z 1618 r, czyli od dnia zakończenia budowy. Co jest nieco zaskakujące. Historia Japonii to historia ciągłych wojen, więc tym bardziej zaskakuje fakt, że zamek nigdy nie został zdobyty... choć to akurat może wynikać z faktu, że nigdy nikt nie zaatakował go. Ale jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że zamek ominęły trzęsienia ziemi, pożary i inne katastrofy naturalne. Może stąd wynika wiara Japończyków, że Biała Czapla nigdy się nie ugnie.

Przez Himeji przejeżdżaliśmy w drodze do Hiroshimy. Wypatrywaliśmy zamku w mijanym mieście. Przewodnik twierdził, że jest centralnie położony. Nic nie widzieliśmy. Kilka dni później przyjechaliśmy specjalnie do Himeji by zwiedzić zamek. Mapka w łapce, spacer tak na 10 minut. Niby się zbliżamy, a tu ni widu ni słychu. W końcu wychodzimy na otwartą przestrzeń i widzimy... zamek namalowany na wielkim „blaszaku”. No tak... no jakże my mogliśmy cokolwiek zobaczyć, jak wypatrywaliśmy charakterystycznej wieży a nie blaszaka z malunkiem. W pierwszej chwili chce mi się płakać. Ale nic to idziemy dalej.

Po krótkim śledztwie okazało się, że tylko główna wieża jest zabudowana rusztowaniami, reszta terenów i zabudowań jest dostępna dla zwiedzających. Robimy dzielna minę i odpychamy się by zobaczyć co się da.

Nie wiem jak Wy to odbierzecie, ale na mnie zamki samurajskie robią wrażenie bardzo kruchych, eterycznych i delikatnych. Podczas gdy europejskie zamki to kamienne twierdze o grubych murach, potężnych basztach i flankach, o wąziutkich otworach strzelniczych. Nigdy nie silono się na piękno czy walory estetyczne. Liczyło się tylko wartość obronna. Tutaj jednakże, Zamek Białej Czapli to doskonała harmonia między walorami obronnymi a pięknem rezydencji potężnego pana feudalnego. Próżno szukać w europejskich zamkach pięknych terenów zielonych, ogrodów, kwitnących drzewek. A w Hakkurojo co chwila widać dbałość o takie ekstrawagancje. I co jeszcze bardziej zaskakuje, to fakt, że nie są to późniejsze dodatki, lecz oryginalne zamysły budowniczych.

Gdy kluczy się między murami, zabudowaniami, łatwo jest sobie wyobrazić, duchy dostojnie kroczących samurajów w smoczych zbrojach, damy w zwiewnych kimonach, brzęk katan. W jednym z pawilonów urządzono mini muzeum, w jednej z zaciemnionych sal, kapitalnie podświetlone stały autentyczne zbroje samurajów. Gra światła, półcieni robi niesamowite wrażenie. I tak wraz z kolejnymi dziedzińcami, bramami zbliżamy się do mojego „rozczarowania”, które okazało się być nie aż takim rozczarowaniem jak to początkowo się wydawało. Rusztowanie służyło nie tylko do renowacji donjona ale również jako platformy dla zwiedzających by mogli podziwiać wieżę z niesamowitej perspektywy. Choć sam donjon był zamknięty dla zwiedzających to można było wjechać windą na dwa ostatnie poziomy rusztowań, by zobaczyć szczytowe dachy zamku na wyciągnięcie ręki. Z jednej strony rozciągała się wspaniała panorama na zamkowe tereny i leżące za nimi współczesne miasto a z drugiej widać było zaprawę murarską pomiędzy dachówkami. I choć nie dane mi było nacieszyć się widokiem upragnionego zamku w całej okazałości, to jednak dane mi było widzieć detale niedostępne dla większości turystów.

  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
  • Himeji
Japonia

Tokyo 2011-11-01

w opracowaniu:))
w opracowaniu
Japonia

Kamakura 2011-11-03

w opracowaniu:)

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. syrokomla8
    syrokomla8 (02.04.2013 23:39)
    Tyle czasu niestety minęło...muszę ponownie przysiąść fałdów, poczytać kajecik, powspominać i uzupełnić brakujące fragmenty:) Dziękuję za przypomnienie:)
  2. lmichorowski
    lmichorowski (25.12.2012 21:25) +1
    Z dużym zainteresowaniem obejrzałem i przeczytałem relację z podróży po Japonii. Czekam na dalszy ciąg tzn. Tokio, Fuji i Kamakurę. Ja miałem okazję odwiedzić jedynie Tokio, gdzie przed 28 laty spędziłem kilka dni w podróży służbowej, bardzo żałuję, że nie miałem okazji zobaczyć innych miejsc, zwłaszcza Kioto. Pozdrawiam serdecznie.
  3. yumeandra
    yumeandra (24.04.2012 14:01) +1
    Polecam też ciekawą książkę, dziennik wyprawy pieszej wzdłuż Japonii. Alan Booth, The Roads to Sata. A 2000-Mile Walk Through Japan, John Weatherhill Inc., 1985. Jej autor w bardzo ciekawy sposób opisuje różne miejsca spoza najpopularniejszego szlaku, choć między innymi także Hiroshimę, gdzie wzięto go za Amerykanina i dość nieładnie potraktowano (oczywiście nie obsługa muzeum, inny zwiedzający z Japonii).
    Co ciekawe, Alan Booth mieszkał przed ta podróżą ponad siedem lat w Japonii, jego żona była Japonką, a jednak traktowano go wszędzie jak nieumiejącego mówić o japońsku "gaijina" i wiele zachowań go wciąż zaskakiwało. Możesz więc być pewny, że podczas kolejnych podróży znów coś Cię zaskoczy, a język japoński nie będzie potrzebny, bo i tak mało kto zwróci uwagę na to, że się nim posługujesz ;)
  4. yumeandra
    yumeandra (24.04.2012 13:49) +1
    Pięknie opisujesz Waszą podróż. Wywołujesz we mnie smutek (bo sama od wieeeelu lat marzę o wyjeździe do Japonii i zawsze jest "coś") i wielką radość. Bardzo mi się podoba, jak opisujesz swoje wrażenia pierwszych z spotkań z japońskimi ukłonami, nadzwyczajną grzecznością czy przemyślanymi do najdrobniejszych szczegółów ogrodami. Japonia jest niesamowita. Czy czułeś, że druga strona kuli ziemskiej znajduje się mniej więcej na Księżycu? :)
  5. syrokomla8
    syrokomla8 (12.04.2012 21:26) +1
    cieszę się, że podobało się. Czasami miło jest o miejscach, które samemu się widziało, prawda? i porównać wrażenia.
  6. s.wawelski
    s.wawelski (12.04.2012 16:37) +1
    Czytajac Twoje opowiadanie mialem wrazenie deja vu albo echa moich wlasnych wrazen z Kraju Samurajow :-) Nasza marszruta miescami sie zbiegala, wiec z tym wiekszym zainteresowaniem przyjrzalem sie Twoim wrazeniom przezywajac je jeszcze raz...