Dwa dni w Dublinie to nie dużo, by dobrze poznać miasto, ale i tak wystarczyło by go zasmakować. Wizyta w browarze Guinessa, wycieczka po destylarni znakomitej whiskey Jamesona i wieczorne biesiadowanie w pubach na Temple Bar to tylko część atrakcji irladzkiej stolicy.
Na pierwszy rzut oka miasto wydaje się mało atrakcyjne, przeciętne budynki z brudnordzawej cegły, kościoły z szarego kamienia, wyspiarska, deszczowa pogoda nie napawają optymizmem. Jednak po pewnym czasie zaczynam dostrzegać detale i wczuwać się w dość intrygujący klimat. Dostrzegam piękne kolorowe drzwi domów, ściany pokryte czerwonym winobluszczem, dostojność starej zabudowy, a wraz z nastaniem zmierzchu rozrywkowy klimat dzielnicy Temple Bar, gdzie zmierzają niezliczeni miłośnicy Guinessa i whiskey Jamesona.
Wieczorny spacer wzdłuż rzeki, od mostu do mostu, to gratka dla fotografów. Szkoda tylko, że nie zabrałem ze soba statywu, ale te limity wagowe w samolocie ;(Zatrzymałem się w hostelu Abraham zlokalizowanym w samym centrum miasta za jedyne 15 euro za dobę ze śniadaniem w cenie. Dojazd z lotniska autobusem to 6EU. Duży Guiness to jednak już koszt 5 EU. Generalnie cenowo całkiem przyzwoicie.
Całe centrum, gdzie znajdują się najciekawsze miejsca i zabytkowe obiekty można obejść na piechotę w jeden dzień. Koniecznie trzeba zajrzeć do browaru Guinessa, destylarni whiskey Jamesona, odwiedzić dzielnicę Temple Bar, zamek, katedrę św. Patryka i Christ Church oraz Trinity College, a dla zapaleńców polecam okolice doków. Można się też przejść O'Connel Street, gdzie sterczy tzw. szpila oraz Dawson Street pośród butików.
Ja nachodziłem się jeszcze po opisywanych w przewodnikach placach i sugerowanych innych miejscach, ale chyba zamiast zdzierać buty trzeba było wczesniej zajrzeć do pubu, by pogawędzić z Irlandczykami. A tematów do rozmowy przy drinku jest co nie miara. O samym Guinessie oczywiście, że reszta tzw. piwa to siuśki, o tym że irladzka whiskey jest najlepsza na świecie, bo amerykański burbon jest destylowany tylko raz, szkocka whisky dwa razy, a whiskey Jamesona aż trzy, co świadczy o jej niezwykłości i szlachetności. O tym jak Polacy imają się pracy za grosze obniżając stawki na rynku pracy. I ku mojemu zdziwieniu więcej gada się tu o rugby niż footballu.
Na ulicy widać i słychać Polaków, funkcjonują tu w samym centrum polskie sklepy czy salony fryzjerskie. Jednak czasy złotych lat zielonej wyspy minęły wraz z nastaniem kryzysu. Irlandczycy wciąż są mocno zapatrzeni w Amerykę, stronią za to od Brytyjczyków z wiadomych, historycznych względów.
Generalnie smakowanie Dublina to zachęcający wstęp do poznania całej wyspy, ale na to już trzeba przeznaczyć co najmniej tydzień czasu. Moherowe klify, góry Wicklow czy neolityczne grobowce korytarzowe w Newgrange z pewnością warte są odwiedziń przez każdego globtrotera. Zapewne niedługo tam zajrzę...
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
No, faktycznie nie byłem na Croke Park Stadium....ale miasto faktycznie żyje, zwłaszcza wieczorem na Temple Bar ;)
-
Przywołałeś stare (bezcyfrówkowe) wspomnienia z miasta Joyce'a i Guinessa ;-) I pokazałeś to co najważniejsze, z jednym wyjątkiem - Croke park Stadium - siedziba Gaelic Athletic Association, miejsce, gdzie rozgrywane są finały mistrzostw Irlandii w gaelic football i hurlingu, jeszcze popularniejszych sportach niż piłka i nawet rugby ;-) No i pokazałeś, że miast ożyje i się zmienia i ... warto będzie, byśmy odwiedzili je znowu ;-)