Otworzyłem najpierw jedno oko, a potem drugie. Za oknem znany dobrze hałas – remontują drogę. Powoli zaczyna do mnie docierać, że jestem w domu, w swoim łóżku, co po dwóch tygodniach bardzo zorganizowanego zwiedzania i wczesnych pobudek jest jednak miłą odmianą.  Idę do łazienki postanawiam zweryfikować to co powiedział Arek, nasz przewodnik. A mianowicie, że to kraj, w którym nie można stracić na wadze. Staję na wadze i patrzę na zmieniające się wskazania wyświetlacza. Po chwili cyferki stabilizują wskazania i już wiem, że dwa kilogramy przybyły. Cóż, trzeba będzie z tym powalczyć… Ale był warto… Cofam się w takim razie w czasie o dwa tygodnie.

Jumbo Jet w barwach British Airways wylądował po 10 godzinach lotu z Londynu na lotnisku w Dżoburgu (fonetyczna lokalna nazwa Johannesburga – JoBurg) w piątek rano, ponad godzinę przed czasem po spokojnym i bezproblemowym locie. Miejsca na nogi było bardzo dużo, zaryzykowałbym, że od tej strony był to najlepszy lot na długi dystans jaki miałem przyjemność. Ponieważ nie ma nic bez wad, z drugiej strony było to prawie najgorsze jedzenie na pokładzie jakie spotkałem, choć nic nie przebije w tym względzie jedzenia z linii Cathay Pacific.

Wracam jednak do rzeczywistości. Jest poniedziałkowy poranek i mamy za sobą pełne trzy dni zwiedzania okolic Dżoburga. Naszym pilotem jest Arek, który mieszka tutaj od ponad 20 lat i wszystko co mówi pokazuje że jest bardziej burski od Burów (miejscowych białych). Stale podkreśla jak mu się tutaj powiodło, i jak mu się tutaj świetnie żyje i w ogóle. Mimo wszystko, między wierszami czuję, że jest to takie trochę na siłę zagadywanie rzeczywistości. Ale nie o jego historii jest ta relacja, więc pozostawię to w swojej pamięci. Od strony profesjonalnej, jak na razie nie mam żadnych zastrzeżeń. Arek organizuje wszystko bardzo dobrze, wszystko dzieje się o czasie, jest dobrym poziomie.

Zobaczymy co będzie po dwóch tygodniach, bo jak w kawale który wczoraj usłyszałem „Czym różni się biały od rasisty? Dwoma tygodniami…” dwa tygodnie mogą wszystko zmienić. Kawał bardzo kontrowersyjny, ale podobnie określenia słyszałem od osób mieszkających przez więcej niż kilka tygodni w Londynie. Łatwo być zwolennikiem równouprawnienia mieszkając w kraju całkowicie jednolitym kulturowo i rasowo. Ale znowu wchodzimy na śliski grunt. Wracam więc do tego co widziałem.

Johannesburg jest brzydki. Właściwie nie wiem co powiedzieć więcej. Nie widać żadnego centrum w sensie miejsca zgromadzeń ludzi, nic w rodzaju rynku, placu głównego czy czegokolwiek w tym rodzaju. Dżoburg widziany z góry, z perspektywy 55 piętra najwyższego wieżowca jest bardzo regularnie ułożony na planie regularnej siatki ulic. Domy w centralnej części miasta są wysokie, typowe dla miejskiej zabudowy. Poza centrum zabudowa wyraźnie się obniża, a całość dzielnic mieszkalnych stanowi niska, najwyżej jednopiętrowa zabudowa. Prawie nie widać tak popularnych u nas apartamentowców czy nawet szeregówek. Na horyzoncie widać wielkie żółte hałdy piasku pochodzącego z przerabianego w kopalniach złota. To chyba najbardziej charakterystyczna część widoku miasta. Bardzo chciałbym napisać coś miłego o tym mieście, ale nie potrafię. Wrażenia podobne jak z ubiegłego roku z Limy. Także tam nie chciałbym więcej wrócić. Ale zobaczyć trzeba. Oczywiście moje wrażenia są powierzchowne i naiwne, bardzo spontaniczne, bo co można powiedzieć o mieście, które widzi się przez kilka godzin, ale tak właśnie odbiera je większość turystów. Arek, jako tubylec twierdzi, że gdyby nie prowadzenie wycieczki, nie miałby żadnego powodu aby jechać do Dżoburga. Nie ma po co. Na ulicach raczej brudno. W samym centrum nieliczne stragany obsługiwane przez czarnych (afroamerykanów ?). Biali przemykają samochodami pomiędzy domem, pracą i miejscami rozrywki i odpoczynku. Cóż, w tym kraju, o powierzchni prawie cztery razy większej od Polski, żyje 48 milionów ludzi, z czego 3 miliony białych, 44 miliony czarnych i milion ludzi innych kolorów skóry, głównie hindusów i chińczyków. Jak ma być w takim razie na ulicach?

Życie białych toczy się w osobnych dzielnicach, w domach z ogrodzeniami z betonu o wysokości co najmniej 2 metrów, zwieńczonych drutem kolczastym i kilkoma rzędami drutów pod napięciem. Mimo tych zabezpieczeń, wszystkie okna są zakratowane, a podwórek pilnują bulteriery amstafy i rottweilery. W domach w sejfach zamknięte są karabiny maszynowe i pistolety wraz z zapasem amunicji. Strzelanie jest częścią codziennego życia i brak tej umiejętności dyskwalifikuje z przynależności do grupy.

Status społeczny zależy tutaj od tego gdzie mieszkasz, czym jeździsz i jak się ubierasz. W sumie nic zaskakującego, ale w środowisku Burów te elementy PR są najważniejsze. Jeśli nie mieszkasz w odpowiedniej dzielnicy, nie jeździsz odpowiednim samochodem, to nawet jeśli jesteś biały, nie będziesz należał do grupy, nie będą z Tobą robili interesów, czyli będziesz poza nawiasem.

Pierwszego dnia, po przelocie przez centrum Dżoburga i lunchu w restauracji w centrum handlowym, znaleźliśmy się w hotelu. Zakwaterowani zostaliśmy w Randburgu (dzielnica Dżoburga), jakieś 30 min od centrum w hotelu sieci Mercure. Bardzo przyzwoity standard, nie można się niczego czepić. Okolica bardzo odludna, w zasadzie nie ma po co wychodzić poza ogrodzony i strzeżony teren hotelu. Poza tym, nie do końca jest jasne czy i na ile jest bezpiecznie. Arek plącze się w zeznaniach i raz opowiada o tym jak jest bezpiecznie, po czym porusza tematy zabezpieczeń w domach i problemów ze złodziejstwem. Na wszelki wypadek rezygnuję z typowego dla mnie szwendania się po okolicy z aparatem. Nie chciałbym go stracić. Podobno najgorzej z bezpieczeństwem jest właśnie w dużych miastach. Zobaczymy.

Kończąc temat Dżoburga, szukam jakichś porównań. Może później mi się uda. Na razie pod hasłem Dżoburg mam w oczach szarość, mgliste powietrze i brud.

 

  • pozostałości
  • panorama
  • Mandela Square
  • bezpieczeństwo
  • to nie jest kraj dla szczupłych ludzi ...

Wstajemy o normalnej godzinie i zbieramy się na wycieczkę do Pretorii. Jesteśmy w Afryce, co prawda jest zima, w końcu to druga półkula, ale ranek jest bardzo rześki, aby nie powiedzieć zimny. W końcu Dżoburg leży na wysokości od 1500-1700 mnpm, czyli jak na nasze standardy całkiem spora góra. Powietrze jest chłodne i bardzo suche. Po nizinnym trybie życia i sporej wilgotności, trzeba się do tego przyzwyczaić.

Jedziemy piękną autostradą w kierunku stolicy. Mam wrażenie, że uwzględniając ilość pasów, to na tym siedemdziesięciokilometrowym odcinku jest więcej autostrady niż w całej Polsce… Cóż, w tym zakresie nie mamy wielkich osiągnięć. Mijamy przy drodze biura wszystkich wielkich firm światowych. Siedziby mają tutaj wszyscy liczący się na świecie. Jednak mimo zacofania całego kontynentu, rynek jest wielki i nie można tutaj nie być. Podobnie jest to rodzaj wyzwania biznesowego, utrzymać się i rozwijać w RPA.

 Po drodze wstępujemy do monumentu – granitowego pomnika Voortrekker Monument który tak naprawdę jest manifestem tryumfu białych nad czarnymi. Zaskakujące, że ocalał i nie został zrównany z ziemią. Pierwotnie nie zamierzałem poświęcać mu w tej relacji za dużo miejsca, ale podczas przeglądania zdjęć stwierdziłem że jednak warto. Pomnik – monument jest rzeczywiście wielki, a dodatkowo jego usytuowanie na wzgórzu, powoduje że jest widoczny z dużej odległości. Prosta granitowa położona jest w środku ogrodu, a całość otoczona płotem o segmentach w kształcie wozów i wagonów. Wewnątrz wielka otwarta przestrzeń o kilku poziomach. Na ścianach płaskorzeźby przedstawiające różne sceny z wojen burskich. Część bardzo brutalna, a ich wymowa nie jest zbyt poprawna politycznie. W podziemiach, które widać przez okrągły otwór w podłodze pierwszego piętra zlokalizowane jest muzeum osadnictwa. To chyba najsłabsza część tej budowli. Warto wyjść na górę, skąd przy ładnej pogodzie rozpościera się piękny widok na Pretorię. Nam niestety się nie udało. Zamglenie okryło wieżowce miasta. Trudno. Podobno jest to cechą zimy, czyli pory suchej. Pierwsze deszcze rozwieją tę szarą zasłonę i powietrze stanie się przejrzyste, a szaro-bure zbocza pagórków zazielenią się od traw. Niestety nie będzie nam to dane. Jak ktoś chce poczytać więcej o tym miejscu, dość zaskakującym w krajobrazie obecnej RPA, polecam wikipedię.

Kilka zdjęć, spacer w pięknym ogrodzie i jedziemy do centrum miasta. Wrażenia niestety bardzo podobne do Dżoburga. Wysiadamy na centralnym placu, w Pretorii jest coś takiego, na którym stoi pomnik pierwszego prezydenta RPA Paula Krugra, znanego jako Oom Paul, czyli Wujek Paul. Pomnik jest otoczony sylwetkami jego kompanów, a wokół niego toczą się mniejsze bądź większe imprezy. Na trawie leżą czarni ucinając sobie drzemkę. Jest kilka budek z owocami, gdzie kupujemy pyszne gruszki i…. tyle. Tu nie ma czego oglądać. Po 20 minutach, bez wielkiego żalu pakujemy się do autokaru i żegnamy Pretorię kierując się w stronę świątyni hazardu – Sun City. 

  • Voortrekker Monument
  • Voortrekker Monument
  • widok z góry
  • perspektywa
  • płaskorzeźba
  • wnętrze z górnego balkonu
  • sklepienie
  • kompan
  • odpoczynek
  • Pretoria

Sun City powstało chyba na wzór amerykańskiego Las Vegas i można spotkać się relacjami z tego miejsca przy okazji konkursów Miss World (o ile dobrze pamiętam), a także innych wydarzeń rozrywkowo – kulturalnych.

Jednak Sun City mnie zawodzi. Byłem w Las Vegas 20 lat temu, może nie wszystko pamiętam, może mój umysł płata mi figle, ale Sun City zajmuje powierzchnię równa może dwóm średnim hotelom w Vegas. Tak naprawdę w Sun City są dwa hotele, w tym jeden „pałac”, kompleks sztucznej laguny z dużym basenem i kilkoma zjeżdżalniami i dwa kasyna. To wszystko. Może miałem za duże oczekiwania i stąd ten zawód? Nie wiem. Temperatura powietrza na poziomie 23-25 stopni i temperatura wody w okolicach ciepłego Bałtyku, czyli 18 stopni, nie zachęca do kąpieli. Spacerujemy ścieżką wytyczoną na zboczu krateru w którym znajduje się Sun City i staramy się złapać jakiś widok na cały teren, ale niestety nie udaje się znaleźć takiego miejsca. Zza drzew wychylają się czasami wieżyczki największego hotelu-kasyna, ale poza tym, nie ma nic ciekawego. Schodzimy na dół i raczymy się doskonałym cydrem w knajpce czekając na kolację, która ma ożywić nasze ciała za jakąś godzinę.

Oczekiwanie na grupę umila nam mocno podpity starszy murzyn który brata się z nami bełkocąc coś chyba po angielsku… Cóż, jak widać, alkohol wpływa tak samo na wszystkich ludzi niezależnie od koloru skóry.

Po kolacji ponad dwugodzinny powrót do hotelu już w zupełnych ciemnościach. Słońce wschodzi w tym okresie około 7 rano a zachodzi przed 18-tą, więc dzień nie jest zbyt długi.

  • powitanie
  • plastikowa dzikość
  • zamek
  • odbicie
  • prawie Grecja?
  • laguna
  • gramy w kulki

Następnego dnia, w niedzielę, mamy w planie pierwsze spotkanie z dzikimi zwierzętami na farmie-safari w okolicy Dżoburga. Nareszcie coś po co tu przyjechałem.

Wcześniej jedziemy do kopalni złota. Okazuje się, że kopalnia złota jest „byłą” kopalnią przerobioną na park rozrywki, takie typowe wesołe miasteczko. Podobno nawet część zatrudnionych tu obecnie ludzi z obsługi jest byłymi górnikami, jako że tę kopalnię zamknięto pod koniec lat 70-tych ubiegłego wieku. Na początek pokaz wytopu złota i możliwość dotknięcia dwunastokilogramowej sztaby złota pilnowanej przez kilku ochroniarzy. Nie wiedziałem że sztaba jest taka zimna i tak śliska. Dziwne wrażenie. Potem zjazd pod ziemię na poziom 225m. Kopalnia wygląda zupełnie inaczej niż to co można sobie wyobrażać widząc górników wydobywających węgiel. Jest dość czysto, a tunele nie są szalowane. Jest dość szeroko i nie ma problemów z chodzeniem. Zwiedzanie trwa około 30 minut w chłodzie, co powoduje, że z radością wyjeżdżamy na powierzchnię do ciepłego słońca. Następne półtorej godziny spędzamy wałęsając się po terenie wśród rozbawionych grup szukających mocnych wrażeń na rollercoasterach i innych rozrywkach. Niestety nie starcza  mi czasu aby dostać się na najciekawszą jazdę, czyli na Anakondę. Kolejka jest za długa…

Po zebraniu się grupy, a jak na razie grupa spisuje się rewelacyjnie i nikt się nie spóźnia, jedziemy na spotkanie z antylopami i żyrafami.

Podróż trwa około godziny i w tym czasie wyjeżdżamy spory kawałek za Dżoburg. Mijamy po drodze ładne przedmieścia, zamieszkane zapewne głównie przez białych.

Farma – safari jest sporym terenem położonych wokół sztucznego zbiornika wodnego, na którym znajduje się hotel i wioska murzyńska. Arek uprzedza nas po drodze aby trzymać się z daleka, co najmniej kilka metrów od zwierząt, jako że zebra czy żyrafa potrafią porządnie kopnąć czy ugryźć. To jednak dzikie zwierzęta i tyle. To że spacerują sobie swobodnie pomiędzy bungalowami i basenem hotelowym, nie oznacza że przestały być dzikie.

 Na początek mocne wrażenie, jako że zaraz po wyjściu z autokaru podchodzi do nas bardzo blisko spora żyrafa, no  może na 4-5 metrów. Moim zdaniem, pomimo wszechobecnych tabliczek zabraniających karmienia zwierząt, jest to jednak przyjętym zwyczajem, i żyrafa postanowiła sprawdzić  czy i co ewentualnie może znajdować się w naszych kieszeniach. Pomni ostrzeżeń Arka nie udajemy myśliwych, tylko chyłkiem przemykamy się w kierunku wioski murzyńskiej, gdzie będzie przedstawienie. Byłem pełen złych przeczuć, jako że takie przedstawienia to zwykle dość podła ‘turystyczna cepelia’. Tak było zarówno na Nowej Zelandii czy w Peru. Tym razem jest jednak inaczej. Mimo że przedstawienie trwa dwie godziny z krótką przerwą, oglądamy go z zainteresowaniem. Kilkunastoosobowa grupa murzynów naprawdę wkłada w przedstawienie mnóstwo energii i umiejętności. Taniec przyciąga wzrok, a specyficzna uroda murzynek jest dodatkowym elementem tego widowiska. Tańczą i śpiewają demonstrując zwyczaje różnych plemion zamieszkujących RPA.

Po raz pierwszy mogę z czystym sumieniem polecić takie widowisko.

Po przedstawieniu zostaje nam godzina w pięknym niskim słońcu, którą można przeznaczyć na spacer w poszukiwaniu dzikich zwierząt. Rzeczywiście widać spacerujące impale, zebry i inne antylopy. Niestety nie chce nam się ukazać hipopotam zamieszkujący zbiornik wodny. Chyba śpi gdzieś zagrzebany w błocie. Szkoda. Udaje nam się podejść na kilka metrów do dwóch żyraf fantastycznie wkomponowanych w zarośla, które spożywają swoją kolacje. Dopiero w takim miejscu można docenić jak świetnie maskują się i wtapiają w otoczenie. Gdyby nie poruszały głowami, trudno by było je zauważyć nawet stojąc tuż obok nich. Mijając stadka antylop spacerujących pomiędzy domkami zmierzamy do autokaru. Zbiórka nad hotelowym basenem jest tematem do żartów z napisów wokół basenu, które niedwuznacznie nakazują ewentualnym użytkownikom basenu oddalenie się gdyby zebry chciały się z niego napić. Taki lokalny koloryt.

O czasie wyjeżdżamy z terenu safari. Jest jakiś smutek w żyrafie stojącej samotnie w odległym rogu terenu przed wysokim płotem, tęsknie patrzącej na drzewa rosnące kilkaset metrów dalej. To przypomina dokładnie gdzie jesteśmy…

Na koniec dnia jedziemy na kolację do restauracji dla mięsożerców. Miejsce jest rzeczywiście ciekawe. Wielka i piękna sala może pomieścić spokojnie kilkaset osób. Najważniejszą częścią jest ogromy grill na którym na żarem węgla drzewnego, na długich szpadach, pieką się różne rodzaje mięs z dzikich zwierząt. Kelnerzy chodzą z tymi szpadami i rożnami nakładając wedle woli klienta kawałki świeżutko zdjętego z rusztu, pachnącego mięsa. Próbujemy praktycznie wszystkiego co przedtem widzieliśmy na wybiegu. Rodzajów mięsa było kilkanaście, zarówno w postaci całej nogi, czy szynki, jak i w postaci kiełbasek i pulpetów. Warto wszystkiego spróbować wraz z piekielnie ostrymi sosami które stoją na obrotowych tacach. Ja na pierwszym miejscu stawiam przepyszną i soczystą wołowiną, a także mięso z impali. Smaczny jest także krokodyl, ale pełen chrząstek, więc jedzenie nie sprawia tak dużej przyjemności.

Na początku naszej wycieczki Arek uprzedzał, że jeśli ktoś chce schudnąć na tej wycieczce to nie będzie możliwe. Wiem już że miał rację.

Zmagając się z pełnym żołądkiem wracamy do hotelu aby przygotować się do bardzo wczesnego wstawania i podróży w kierunku Parku Krugera.

  • młyn
  • płynne złoto
  • gorrączka
  • Anakonda
  • pod ziemią
  • nogi
  • komitet powitalny
  • przedstawienie
  • śmieszno?
  • straszno?
  • sceny walki
  • Szaman
  • nogi, nogi, ...
  • XXXXXXXXXLLL
  • podczas antraktu
  • kolorowo
  • finał
  • busz-burger czyli Impala
  • Springbok
  • mordo ty moja
  • kamuflaż
  • tęsknota
  • wodopój
  • nie dla wegetarian

No i minęły kolejne dwa dni. Pogryzam prażone orzechy makadamia przegryzając suszoną wołowiną. Słońce powoli chyli się ku zachodowi, Stado małp, chyba rezusów, oddaliło się wraz ze znalezioną skórką od banana, a stadko antylop powoli przesuwa się po kilka metrów szczypiąc trawę przed domkiem. Tylko perliczki otaczają mnie, oczekując na jakiś okruszek. Na tle granatowego nieba od czasu do czasu przelatują banany… I to wszystko co piszę, to nie wizja pod wpływem wizyty na jednej z okolicznych plantacji zioła, tylko widzę to przed sobą. Na dodatek niedawno spotkałem stado słoni, kilka nosorożców, żyraf i niemożliwe do policzenia antylopy. Czas na małe wyjaśnienie. Siedzę sobie w sercu Parku Krugera, w tak zwanym campie i czekam na kolację. Ściągnąłem przed chwilą kolejna porcję zdjęć i postanowiłem zapisać kolejne wrażenia.

Cofnę się do wczoraj rana, czyli jeszcze do Randburga, skąd wczesnym porankiem wyjechaliśmy w kierunku północno-wschodnim. Wczorajszy dzień był bardzo męczący. Długi pobyt w autokarze przemierzającym już dość dzikie tereny RPA. Zastanawiam się co mogę napisać o wczorajszym dniu. Właściwie nic bardzo ciekawego. Arek starał się zagospodarować podróż mniej lub bardziej ciekawymi miejscami do zwiedzania, aby te kilkaset kilometrów upłynęło w miarę szybko. Widzieliśmy trzeci co do głębokości na świecie (podobno) kanion rzeki Blyde River, potem coś w rodzaju przełomów na tej samej rzece, a potem, niezbyt wielki, ale malowniczy wodospad Berlin. Na koniec zostało jeszcze Okno Boga, czyli punkt widokowy położony na zboczu dość wysokiej góry. Wszystkie miejsca zapewne ciekawe, ALE jednak cały czas miałem wrażenie, że nie po to przyjechałem do RPA. Może częściowo winna jest temu odczuciu pogoda, ponieważ mimo słońca, przejrzystość powietrza jest mniej niż dobra. Jesteśmy w porze suchej, dodatkowo w okolicy szaleje wiele pożarów, więc powietrze na wysokości około 1500 m jest zamglone i szare. Dla fotografa koszmar. Ale cóż, to jest właśnie urok i przekleństwo wycieczek zorganizowanych. Jesteś tam gdzie jesteś , w takich okolicznościach jakie są, i nie masz wyboru. Już zdążyłem do tego przywyknąć, choć ciągle mnie to irytuje. Zwiedzając po drodze kilka miejsc, dotarliśmy w końcu do miejscowości Sabie, gdzie czekał na nas całkiem miły hotel. Jak zwykle całkiem smaczna kolacja, a potem z napięciem oczekiwaliśmy na wieczorek zapoznawczy, ponieważ taki zapowiedział Arek. Nie wiem czego oczekiwałem, ale z pewnością można było się spodziewać, że będzie coś więcej niż było. Arek jakoś zajął się bardziej sobą niż integracją grupy i po wypiciu kilku drinków większość towarzystwa oddaliła się do swoich zajęć... Szkoda okazji.

Po nieudanym wieczorku zapoznawczym, udaliśmy się na spoczynek. Wczesnym rankiem musieliśmy wsiąść do autobusu aby przejechać do Parku Krugera i stanąć oko w oko z dziką zwierzyną w naturalnym otoczeniu.

  • suszonki
  • za co kocham biltong
  • kanion
  • wodospadzik
  • potholes
  • mostek
  • wodospad Berlin
  • rękodzieło
  • portret
  • portret
  • radość
  • dystans
  • czerwono
  • do roboty
  • uśmiech
  • widoczek

Poranek był rześki, aby nie powiedzieć po prosty zimny, ale grupa jak zawsze stawiła się karnie w komplecie. Szybki postój na stacji benzynowej, gdzie Arek odebrał zamówione wcześniej luchboxy dla osób udających się safari otwartymi landroverami i jedziemy do Parku. Po około godzinie jazdy parkujemy przy jednej z bram, gdzie czekają już na nas trzy dziewięcioosobowe pojazdy z miejscową obsługą. Jest ósma rano, jest ziiimno. Arek podczas drogi wielokrotnie powtarza dwie kwestie. Po pierwsze, pod żadnym pozorem nie wolno nam próbować zbliżać się do jakichkolwiek zwierząt na terenie parku, a po drugie, aby ubrać na siebie wszystko co się da, ponieważ będzie zimno. Przy okazji nastawia nas już na to, że trudno liczyć na zobaczenie całej wielkiej piątki, a właściwie, to zobaczenie czegokolwiek poza antylopami będzie już sukcesem.

Wsiadamy do samochodów i w drogę. Całe safari, wraz z 45 minutowym postojem w punkcie biwakowym, zajęło ponad 6 godzin. Przy czym, do pierwszego postoju cztery godziny. Kawał czasu jak na jazdę bez możliwości wyjścia z samochodu, w chłodnym powietrzu.

Podsumowując ten etap naszej wycieczki, po raz pierwszy mam wrażenie, że zobaczyłem coś nowego, coś po co przyjechałem do RPA. W skrócie, poza antylopami impala, które są dosłownie wszędzie, widzieliśmy także antylopy gnu, i dwa rodzaje innych (nie pamiętam już nazw), kozła wodnego, skoczki skalne, nosorożce, słonie, żyrafy, a także małe krokodyle i z daleka hipopotamy, choć bardziej właściwe byłoby powiedzieć czubki ich nosów. Niestety nie widzieliśmy żadnego kota ani bawołu. Wynik może nie rewelacyjny, ale ja jestem zadowolony, nawet bardzo. Mimo wszystko zobaczenie tych zwierząt w odległości kilku metrów, w ich naturalnym środowisku, a nie w zamkniętym ogrodzie zoologicznym, nawet typu safari jakich jest wiele, daje inny typ wrażeń. Zdecydowanie warto. Ale jeśli będziecie jechali kiedyś na taką wycieczkę, to rzeczywiście ubierzcie wszystko ciepłe co macie. Chyba najlepiej ubrać bieliznę termoaktywną i ciepłe skarpety. Najbardziej cierpią nogi. Pomimo koców jest przenikliwie zimno. Dla robiących zdjęcia, uwaga straszny kurz. Nie wiem jeszcze jak podszedłbym do tematu po raz drugi, ale wiem, że po kilku minutach wszystko jest pokryte warstwą miałkiego i łatwo osiadającego na sprzęcie kurzu. Soczewki trzeba czyścić co chwila, albo za każdym razem przykrywać, ale wtedy czasu na użycie aparatu może nie wystarczyć. Warto wziąć najlepszy zoom jaki macie, także telekonwerter, ponieważ czasami zwierzęta są dość daleko. A poza tym, fajna zabawa.

Aha, jeszcze jedno. Park Krugera jest zaliczany do obszarów zagrożonych malarią. ALE co ważne, w zasadzie nie dotyczy to okresu zimowego. Teraz ziemia jest sucha jak pieprz. Nie ma wilgoci, komary nie mają się jak rozmnażać. Jak ktoś bardzo chce, może się oczywiście pryskać jakimś preparatem, ale na razie nie widziałem jeszcze ani jednego komara. To mi się baaaardzo podoba, jako że mam wielką skłonność do przyciągania do siebie takich wstrętnych latających stworzeń.

Powoli czas kończyć. Zbliża się piąta, robi się chłodno, a przed siódmą mamy zebrać się na kolację. A do tego czasu musimy się jeszcze nieco oporządzić i usunąć z siebie tonę kurzu, który osiadł podczas przejazdu po bezdrożach Parku Krugera. Nareszcie wiem, że jestem w jakimś egzotycznym miejscu. Jakoś dotychczas musiałem sobie o tym co chwilę przypominać…

Wracając do domku po średnio udanej kolacji podziwialiśmy Krzyż Południa wskazujący nam drogę. Taką drogę mleczną widziałem ostatni raz w Australii… Pięknie. Nad głowami przelatywały bezgłośnie wielkie nietoperze, a radość z przebywania w tym miejscu mąciła jedynie świadomość, że musimy wstać o 5-tej, aby o 5:30 wystawić bagaże i o szóstej, czyli o godzinie otwarcia bram kampu, wyjechać w najdłuższy odcinek naszej podróży do miasteczka Santa Lucia.

Wstaliśmy w nocy i po raz kolejny cała grupa w komplecie stawiła się pod autokarem. Na początek mieliśmy do przejechania po raz drugi safari po Parku Krugera, tym razem autokarem.  Po wczorajszych doświadczeniach nie spodziewałem się niczego specjalnego, ale … intuicja mnie zawiodła. Na początku podziwialiśmy wschód słońca nad niskim Veldem. Było pięknie, ale nie było zwierząt. Jechaliśmy podziwiając zmieniające się kolory nieba. Ale nie było zwierząt. No może nieco przesadzam, ponieważ co chwilę widać było antylopy Impala, ale trawestując reklamę, Impale to ja mam wszędzie… Nikogo to nie ruszało. Raz w średniej odległości pojawiły się żyrafy, potem słonie, potem gnu, potem impale, potem … Ale jakoś zero emocji. I tak jechaliśmy przez prawie półtorej godziny. Nic specjalnego się nie działo. Ale nagle z przodu autokaru Arek zawoła „Uwaga, na jedenastej, ale biegnie, teraz po lewej …” wszyscy rzucili się do okien i naszym oczom ukazał się jakiś szaro-bury kształt rozmiaru średniego psa pędzący z dużą szybkością przez trawę. Ale tak szybko, że nie byliśmy w stanie stwierdzić co to jest. Autobus ruszył dalej i prawie zaraz się zatrzymał. Na drodze stało bowiem więcej takich łaciatych stworzeń. Okazało się, że mamy niesamowite szczęście, ponieważ spotkaliśmy likaony, czyli dzikie psy. Jedne z najgroźniejszych myśliwych Afryki. Polując stadnie są w stanie pokonać nawet bawołu, któremu przegryzają w biegu ścięgna. Stadko likaonów zupełnie nie przejęło się nasza obecnością, a samiec zdecydował się nawet na próbę przedłużenia gatunku na środku drogi. Widok niesamowity. Arek stwierdził, że ponad 20 lat jeździ na safari i na wycieczki, ale likaonów nie widział jeszcze nigdy. Cóż, udało nam się… Likaony spokojnie przeszły wzdłuż autokaru odprowadzane trzaskiem migawek aparatów i szumem kamer i zniknęły w gąszczu buszu. Pojechaliśmy dalej. Kolejne 20 minut i nic ciekawego. Powoli zbliżamy się do bramy wyjazdowej z parku. W sumie trudno było spodziewać się jeszcze czegoś więcej. Jest poranno-sennie. Niektórzy przycinają komarka marząc zapewne o wielkiej piątce. Ale jak w kiepskiej powieści, znowu rozlega się krzyk Arka, który do mikrofonu krzyczy „Uwaga na dwunastej, są, są, są, …!!!!”… Wszyscy zrywamy się z siedzeń łapiąc w locie aparaty i kamery, i biegniemy na przód autokaru. Widok po prosty zwala z nóg. Otóż w naszym kierunku, lawirując pomiędzy kilkoma samochodami, zmierzają spokojnym krokiem cztery młode lwy… Wschodzące słońce pięknie oświetla ich grzywy. Wszystkich zatyka. Tylko jedna, skąd inąd całkiem miła pani, zaczyna głośno pouczać kierowcę co powinien zrobić. Ale on na szczęście nie słucha i wszyscy podziwiamy Króla Afryki spacerującego dostojnie wokół naszego pojazdu. Super widok i doskonałe dopełnienie wizyty w Parku Krugera i znakomite rozpoczęcie dość nudnego jak się okazało potem dnia. Lwy przechodzą koło autokaru, a my wyjeżdżamy z parku fotografując jeszcze na pożegnanie kilka krokodyli łapiących pierwsze promienie słońca na piaszczystej łasze na rzece granicznej parku. W sumie z Wielkiej Piątki nie zobaczyliśmy bawołu i geparda. Z pierwszym mieliśmy po prostu pecha, ponieważ powinien być w miarę łatwy do zobaczenia, a geparda prawie nie da się zobaczyć w takim safari. 

Jasne, że takie obcowanie ze zwierzętami nie może się równać spacerowaniu po parku z namiotem i w towarzystwie uzbrojonych strażników... To nieco inna bajka. To będzie kiedy indziej... 

I tak mogę powiedzieć, że dla mnie wycieczka do Parku Krugera okazała się sukcesem.  

  • brama do parku
  • chmurki
  • kopiec
  • impala
  • mix kopytne
  • w paski
  • portret
  • kudu
  • gnu o poranku
  • biały czy czarny
  • słonik
  • słonik
  • rodzinka
  • pierwszeństwo
  • symbol
  • kamp
  • domek z dachem stromym
  • samiec
  • latający banan
  • likaony
  • dziki pies
  • wataha
  • królowie, książęta...
  • pływająca kłoda
  • żarłoczna plaża

Reszta dnia mija bardzo nudno i bez wielkiej historii. W drodze do leżącego już na wybrzeżu Santa Lucia przemierzamy kilkaset kilometrów. Przejeżdżamy między innymi przez Królestwo Suazi (Suaziland), ale w zasadzie bez historii. Z okien autokaru, a także na przystankach widać, że RPA to kolebka cywilizacji w porównaniu z Suazi. Ale drogi mają całkiem niezłe. Może dlatego, że prawie nic po nich nie jeździ… Zatrzymujemy się na mały postój w mieście …. niedaleko stolicy Suazi, na targu. Przyznam, że jeszcze nigdy nie czułem się tak nieswojo jak właśnie tam. Byliśmy jedynymi białymi. Każdy nasz ruch od razu był śledzony przez dziesiątki oczu. Do tego dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy Suazi w dużej części wierzą, że każde zdjęcia zabiera im część duszy. Przez to prawie w każdym wypadku można było liczyć sie z protestami. Sam targ to tandeta do kwadratu. Nic ciekawego.

Po czterdziestominutowym postoju ruszamy dalej w kierunku granicy z RPA. Po drodze jeszcze krótki postój w typowej zagrodzie mieszkalnej w Suazi. To jest mocne przeżycie. Jeszcze chyba nigdy się tak źle nie czułem. Zaraz po wyjściu z autobusu po prostu opada nas chmara dzieciaków w różnym wieku, żebrząca o cokolwiek. Dosłownie… To jest straszne. Lizak jest dla nich niczym gwiazdka z nieba. Z tego co potem powie Arek, można wywnioskować, że właściciel tej zagrody pomógł kiedyś w czymś co spotkało Arka lub jakąś wycieczkę, i w ramach rewanżu, Arek odwiedza to miejsce, dając jakieś pieniądze w zamian za możliwość sfotografowania tego miejsca. Nie chce się wierzyć, że tak mogą żyć ludzie. A i tak zapewne jest to jeszcze „nic” w porównaniu z innymi miejscami na ziemi. Ale i tak, patrząc na gromadkę zasmarkanych dzieciaków proszących o cokolwiek, mając w świadomości że ponad 50% mieszkańców Swazilandu jest chora na AIDS (według oficjalnych, zaniżonych statystyk), że po wodę muszą chodzić kilka kilometrów w jedną stronę, … czuję się jak intruz. Nie potrafię skupić się na zdjęciach….

Po krótkim postoju ruszamy dalej. Już bez wielkich przygód, poza koniecznością uzupełnienia oleju w silniku autokaru, po kilku godzinach, w ciemnościach, docieramy so Santa Lucia, niewielkiego miasteczka turystycznego leżącego na mokradłach pełnych hipopotamów i krokodyli. Arek uprzedza nas, że jeśli widzimy na ulicy patyk, to musimy założyć, że to może być wąż, jeśli widzimy kłodę drewna, to może być krokodyl, a jeśli widzimy wielki kamień, to będzie hipopotam. Na szczęście jesteśmy w zimie, więc węży nie ma się co bać, a krokodyle prawie nie wychodzą z wody, ale hipopotamy są realnym problemem. Lubią chodzić po ogródkach domów i pić wodę z basenów, a także paść się na trawnikach. Dodatkowo, to kilkutonowe zwierzę potrafi biec ponad 40 km na godzinę, więc spotkanie z nim jest bardzo ryzykowne…

Arek potrafi odpowiednio nastawić grupę. Po zakwaterowaniu w bardzo fajnym hotelu, ruszamy na kolację. Pomni uwag Arka, spacer odbywamy bardzo uważnie stawiając nogi i omijając wszelkie patyki i kłody… Bez strat własnych docieramy do knajpki, gdzie większość je smaczną rybkę (do wyboru także kurczak i stek wołowy) i wracamy na zasłużony odpoczynek.

  • kwiatek
  • zapracowani
  • osiedle
  • królestwo
  • warzywniak
  • Market
  • targowisko
  • moto-kontrasty
  • szopa
  • młynek do kukurydzy
  • mieszkanie
  • CUKIEEEEEEERKA!
  • no comments
  • smutek

Wstajemy dość wcześniej, ale znośnie, ponieważ o ósmej mamy zarezerwowane miejsce na statku który ma nas przewieść po fałszywej zatoce (bez połączenia z morzem), w której mamy mieć możliwość zobaczenia hipopotamów i krokodyli w środowisku naturalnym, a po wrażeniach zoologicznych, zjeść śniadanie.

Wszystko udaje się na sto procent. Hipopotamów jest sporo, w różnych konfiguracjach i układach, włącznie z obserwacją bardzo małego przedstawiciela tego gatunku. Krokodyle nie są aż tak uprzejme. Jest chłodno, nie ma słońca, więc wolą chować się w wodzie, gdzie jest cieplej niż na powietrzu.  Ale i tak widzimy kilka okazów na brzegu i kilka w wodzie. Po dwóch godzinach i po śniadaniu, statek prowadzony pewną ręką skippera Nataszy dociera do portu. Tam wskakujemy do naszego ulubionego autokaru, który prowadzony pewną ręką JJ-a (kierowcy), po kilku godzinach dociera do Durbanu, gdzie właśnie piszę te słowa. 

  • przystań
  • uwaga krokodyle
  • mangrowce
  • stateczek
  • toaleta
  • spojrzenie
  • arytmia
  • maluszek
  • widoczek
  • jest i krokodyl

Przed dotarciem do miasta, Arek wielokrotnie uprzedza nas, że Durban jest bardzo niebezpiecznym miastem. Że wychodząc z hotelu lepiej nie brać niczego poza ubraniem.  Że kobiety powinny wychodzić bez kolczyków, łańcuszków itp. Że lepiej nie brać aparatów ani kamer. Że chodzić należy tylko w grupie, …. Zapewne Durban rzeczywiście jest niebezpieczny, ale po czasie stwierdzam, że Arek po prostu chciał nas na maksa przestraszyć, aby nikt mu się nie pałętał po mieście i nie wystawiał na ryzyko, bo problem w razie czego będzie i tak miał Arek… Porządnie przestraszeni docieramy wczesnym popołudniem do Durbanu i wysiadamy na początku słynnej nadmorskiej promenady Durbanu, Złotej Mili. Ta „Mila” ma co prawda prawie cztery kilometry i jest pięknym nadmorskim bulwarem, ale jak wiadomo są różne „mile”, więc może być i taka, czterokilometrowa. Złota Mila rozpoczyna się od uShaka Marine World, czyli oceanarium i delfinarium.

Marine World jest z pewnością ciekawe, szczególnie z zewnątrz wrażenie robi wrak statku pod którym zbudowane są akwaria. Schodzi się po krętych schodach do samej zęzy, a potem spacer w półmroku ładowni. W burtach statku wycięte są wielkie okna dające wgląd do wnętrza licznych akwariów. Nie ma sensu rozpisywać się o tym co jest w akwariach, ponieważ są tam głównie, co zaskakujące, ryby. To co różni te akwaria od innych które widziałem, to możliwość nurkowania z rybami. Można zarówno pływać z rurką, w pełnym ekwipunku nurka, a także w strojach podobnych do używanych do prac podwodnych, czyli z hermetycznym kapturem zasianym powietrzem z powierzchni. Wokół pływają różne ryby, w tym wielkie płaszczki, a nawet małe rekiny. Nie korzystamy z tych atrakcji, ale jeśli ktoś się przygotuje i ma dość czasu, zapewne warto. W innym akwarium śledzimy pokaz karmienia rekinów, tym razem już dużych. Widowisko gromadzi mnóstwo gapiów, ale mnie jakoś za bardzo nie zaciekawiło.

Wychodzimy z ładowni wraku z powrotem na powierzchnię i udajemy się do delfinarium. Pokaz trwa około 25 minut, ale zupełnie nie wali z nóg. Składa się przede wszystkim ze skoków grup delfinów. Nie ma żadnych specjalnych pokazów z treserami. W San Diego widziałem zupełnie inne i znacznie ciekawsze pokazy. Bardzo możliwe, że jest to spowodowane działaniami obrońców zwierząt. Delfiny mają robić tylko to co robią w naturze, czyli skakać. Wszelkie inne zabawy są dla nich nienaturalne i nie powinny być wykorzystywane w pokazach. Po pokazach delfinów zwiedzamy jeszcze zagrodę pingwinów, ale jest malutka i nic specjalnie ciekawego nie widać.

Jest już po siedemnastej i w silnym i chłodnym wietrze od morza, spacerujemy promenadą nad morzem w kierunku hotelu. Po drodze widzimy dziwne zbiegowiska na plaży. Tłumy ludności ze skrzynkami i reklamówkami tłoczy się wokół kilku samochodów ze specjalnymi bagażnikami na dachach. Na razie znaczenie tej sceny nie jest dla nas jasne. Arek także nic nie mówi. Po drodze mijamy miejscową ludność stojącą przy promenadzie oferująca sardynki ze skrzynek. Dochodzimy do wniosku, że zapewne ma to coś wspólnego ze scenami z plaży, ale ciągle nie do końca wiemy o co chodzi.

Po kilkunastu minutach, porządnie przewiani docieramy do naszego hotelu Garden Court (są tam dwa, ten był przy South Beach), wspaniale położnego tuż przy promenadzie nad miejskim basenem. Z wysokości ósmego piętra, a w sumie są 23, roztacza się wspaniały widok na zatokę i na redę portu, gdzie cumuje kilkanaście wielkich jednostek. Durban jest jednym z największych portów Afryki i to zdecydowanie widać. Czas na chwilę odpoczynku przed kolacją i doprowadzenie się do stanu używalności po podróży. Kolacja w hotelu, smaczna, ale  raczej bez historii.

Warto pamiętać o tym, że w wypadku grup, obsługa jest nieco inna niż ta do której jesteśmy przyzwyczajeni. Otóż zawsze na początku kolacji pojawia się osobny kelner lub kelnerka, zajmująca się wyłącznie napojami. Jak się okazało kilkukrotnie, zamówienie czegoś do picia nie gwarantuje jeszcze że się to otrzyma. Ponieważ większość kelnerów jest czarnoskóra, zdarza im się wiele zapominać. Bywa to czasami dość uciążliwe. Zresztą w wielu wypadkach widać, że ludność miejscowa żyje w nieco innej czasoprzestrzeni. Chyba to, że jesteśmy już w drugim tygodniu pobytu powoduje, że zaczynam rozumieć lepiej nastawienie białych do kolorowych w tym kraju. Dopiero po zamówieniu picia można udać się do bufetu. Rzeczywiście zamówienie później czegoś do picia nie jest już proste. Inaczej jest w wypadku indywidualnych wizyt, wtedy zamawianie odbywa się normalnie, czyli jest jeden kelner dla danego stolika i on zajmuje się wszystkim, donosząc także usłużnie napoje. W restauracjach akceptowane są bez problemu karty kredytowe. Zwyczaj wymaga zostawienia 10% napiwku do ceny potraw i napojów.

Wreszcie możemy się porządnie wyspać. Pomni ostrzeżeń Arka nie ryzykujemy wieczornych wypadów na miasto, choć piękny bulwar kusi aby po nim pospacerować.

  • U'shaka Marine World
  • rybka
  • nurkowanie
  • delfinarium
  • riksze
  • miejski basen
  • plaża
  • świt
  • wschód słońca
  • kapelusze
  • złota mila
  • pantera
  • poranny rozruch
  • foto
  • odważny
  • wchodzimy
  • surferzy
  • fala
  • wędkarz
  • połowy
  • plaża
  • stateczek
  • ptaki
  • kajakarze
  • kopara
  • stadion

Wracam do hotelu na śniadanie, a potem wyruszamy w czeluści groźnego czarnego miasta. Pomni ostrzeżeń Arka mamy duszę na ramieniu, ale jednak stwierdzamy, że trzeba zaryzykować. Głupio być tak daleko i ominąć okazję zwiedzenia miasta. Naszym celem jest hinduski targ Victoria Street Market, położony spory kawałem w głąb miasta. Idziemy w czwórkę wraz z małżeństwem poznanym podczas wycieczki. Na początku rzeczywiście czujemy się bardzo nieswojo. Pierwsze ulice za hotelem są prawie puste. Mało co jeździ, tylko w bramach siedzą grupy kolorowych patrzących uważnie na każdy nasz krok. Jest dziwnie. Idąc szybkim krokiem i rozglądając się uważnie dokoła docieramy do centrum, czyli do okolic ratusza. Tu jest już inaczej. Tłumu kolorowych, głównie młodzieży szkolnej najwyraźniej zwiedzających Durban w ramach zorganizowanych wycieczek. Białych raczej nie widać. Robię kilka zdjęć, ale starsza kolorowa młodzież reaguje dość nieprzychylnie na obiektyw. Cały czas nie opuszcza nas wrażenie obcości, ale postanawiamy iść dalej w kierunku targu. W pewnym momencie podchodzi do nas starsza biała pani i nienagannym angielskim nawiązuje krótką rozmowę. Nie jest to pierwszy razy, gdy miejscowi biali bardzo pozytywnie odnoszą się do nas i sami nawiązują rozmowę. Na koniec krótkiej pogawędki, pani radzi mi abym uważał na swój aparat, ponieważ nie jest bezpiecznie…

Na ulicach mnóstwo czarnych. Stragany z owocami i różnymi drobiazgami powodują, że miejsca na chodniku jest mało i musimy przeciskać się wśród kolorowych. Mimo to moje poczucie obcości maleje. Oswajam się z tym tłumem, tym bardziej że nie widać tutaj żadnych oznak wrogości. Mimo to aparat trzymam raczej w plecaku niż w ręku. W pewnym momencie jakaś hinduska pyta nas, czy się zgubiliśmy i czy może nam jakoś pomóc. Rzeczywiście jak okiem sięgnąć nie ma innych białych na ulicy.

Po kolejnych kilkunastu minutach docieramy do celu naszej wędrówki, czyli do hinduskiego targu. Są to dwa osobne budynki. Jeden piętrowy z urokliwym patio pośrodku. W nim handluje się przede wszystkim rękodziełem i wszelkiego rodzaju dobrami trwałymi. Rzeczywiście zdecydowana większość sprzedawców to hindusi. Wyroby są ładne i w niezłym gatunku, a ceny rozsądne. W końcu także widać trochę białych twarzy. Widać że niektóre wycieczki tu trafiają. Szukam z niecierpliwością stoisk z przyprawami. Można je wyczuć z większej odległości. Aromat egzotycznych przypraw, głównie curry jest powalający. Bez problemu pozwalają robić zdjęcia więc czym prędzej korzystam z okazji. W tym czasie reszta naszej małej wycieczki się gubi. Co prawda oni twierdzą, że to ja się zgubiłem, ale ja zostałem tam gdzie byłem. Pomimo tego, że hala nie jest duża, szukamy się kilka minut. W końcu udaje się odnaleźć i z uczuciem ulgi ruszamy dalej na zwiedzanie. Przechodzimy do drugiej hali, która okazuje się znacznie ciekawsza, czy może lepiej powiedzieć, bardziej oryginalna. W niej handluje się rybami i mięsem. Zapach, hmmmmm raczej smród zwala z nóg. Ryb już za wiele nie ma, jest wczesne popołudnie, ale zapach pozostał. Na stoiskach mięsnych dumnie piętrzą się odcięte baranie głowy. Wysunięte sine języki wyglądają po prostu upiornie. Na hakach wiszą wnętrzności, serca, płuca, jelita … Niesamowite wrażenie. Chętnie pozują do zdjęć i najwyraźniej dobrze się bawią widząc nas na swoim terenie. Mimo to po kilku minutach uciekamy stamtąd. Mam wrażenie, że smród przylepił się do mnie. Ale to tylko wrażenie.

Robimy zdjęcia meczetu i zmierzamy na skróty do hotelu. Droga z powrotem nad morze przebiega bez zakłóceń, ale im bliżej plaży tym nasze nogi poruszają się lżej i szybciej. Ciekawe dlaczego….

W końcu docieramy szczęśliwie do hotelu. Cóż, nam się nic nie stało, ale nie jest to gwarancją, że nic złego stać się nie może. Mimo tego, że nadal uważam ostrzeżenia Arka za mocno przesadzone, to ostrożność jest tutaj ważna i z pewnością wycieczki poza strefę nadmorską każdy musi podejmować na własne ryzyko świadom ewentualnych problemów.

  • bloki w centrun
  • meczet
  • centrum
  • mundurki
  • targowisko
  • kościół
  • pokotem
  • świeży połów
  • podroby
  • zapachy
  • kolorowo
  • rybeczka
  • głowa
  • napoje

Krótki pobyt w hotelu i ponownie, tym razem już w dwójkę wyruszamy na plażę, tym razem w kierunku południowy. Mam szczęście, niedaleko naszego hotelu na plaży trafiamy na kolejny połów ryb. Okazuje się, że te połowy prowadzone przez co najmniej trzy ekipy prowadzone są przez cały dzień. Tym razem obserwujemy drugi etap, czyli wyciąganie sieci z wody. Zgodnie z podstawową zasadą reportażu która mówi, „jeśli nie zrobiłeś dobrego zdjęcia, to znaczy że nie byłeś dość blisko, pcham się w sam środek walki z rybami. Wszyscy traktują mnie bardzo pozytywnie, nikt się nie krzywi, niektórzy wręcz pozują do zdjęć. Cały proces ma w sobie coś z pikniku, święta, fiesty, nie wiem czego jeszcze. Wśród ciągnących liny sieci z wody są nawet białe dzieci w towarzystwie swoich rodziców. W końcu nadzorujący Burowie zaprzęgają do pracy silnik samochodu i po jakichś piętnastu minutach wielka, pękata sieć pełna trzepoczących się sardynek ląduje na plaży ubezpieczana przed spłynięciem do morza przez dwóch kolorowych z potężnymi drągami w rękach. Niesamowite widowisko. W czasie robienia zdjęć od strony morza, spora fala prawie całego mnie moczy. Cudem ratuję aparat, i dalej robię zdjęcia nie przejmując się dalszym zamoczeniem. To już nie ma znaczenia.

Proces wyciągania ryb z sieci jest fascynujący. Równie niesamowite jest obserwowanie kilkudziesięciu czy może kilkuset kolorowych z wiaderkami oczekujących na cokolwiek co wypadnie z sieci. Ciekaw jestem w jaki sposób uda się zapobiec rozkradnięciu ryb przez zgromadzony tłum. Wszystko jest oczywiście znakomicie przemyślane. Rozwiązana sieć, podparta dragami, tworzy coś w rodzaju tunelu, którym wynoszone są do samochodów skrzynki pełne ryb. Zdarza się, że ktoś próbuje coś podebrać, ale panuje nad wszystkim potężnie zbudowany Bur, który doskonale widzi co się dzieje. Kapitalne.

W czasie fotografowania podchodzi do mnie niewysoki hindus, który ściszonym głosem informuje mnie, że jakiś dobrze ubrany kolorowy gość w białej koszuli jest kieszonkowcem i bacznie mnie obserwuje. Ponieważ nie wiem, kto jest kim, i czy sam dobroczyńca nie jest w grupie złodziei, postanawiam bardziej uważać na to co się dzieje i działam dalej. Żona z daleka kontroluje sytuację obserwując ruchy biało ubranego jegomościa.

Przy okazji obserwuję jeszcze finał połowu na wędkę, gdzie biały walczy ze sporą płaszczką, którą w końcu wyciąga na brzeg plaży. Zwierzę jest spore i nie chciałbym go spotkać w wodzie, pomimo tego , ze nie wiem czy jest niebezpieczne.

W końcu doszczętnie przemoczony postanawiam skończyć sesję, tym bardziej, że słona woda jednak dostała się gdzieś do aparatu, który ku mojemu przerażeniu, zaczyna wyświetlać komunikaty o błędach. Na szczęście po wyłączeniu i włączeniu działa nadal. Mam nadzieję, że będzie działał do końca.

Udajemy się do hotelu na małe przebranie i raz jeszcze ruszamy w dół plaży w kierunku portu. Dochodzimy aż do jednego z falochronów zabezpieczających wejście do portu. Niestety jest już dość późno i raczej nie możemy liczyć na to, że jakiś gigant będzie wchodził do portu bądź go opuszczał. Na ostrych Kamolach lekko kaleczę sobie stopę i wracamy do hotelu mijając piękne nowo wybudowane apartamentowce dla lepiej sytuowanych. Nie jestem fanem mieszkania w takich blokach, ale mieć taaaaaki widok na zatokę i wejście do portu… Tablice wskazują że są jeszcze mieszkania do kupienia. Mimo to nie podchodzimy to tematu J

Po dniu pełnym wrażeń wracamy do hotelu szykując się do nocnego wstawania. Niestety musimy wstać przed czwartą, ponieważ  o 6:50 mamy lot lokalnymi tanimi liniami z Durbanu do Port Elizabeth, zwanego tutaj po prostu PE. Start z Durbanu dostarcza pięknych wrażeń. Na redzie portu widać z góry kilkanaście ogromnych statków oczekujących na swoją kolej.

Lecimy około półtorej godziny nad wybrzeżem bez większych wrażeń. Miejsca w samolocie jest koszmarnie mało. Serwis w postaci kawy i herbaty jest płatny po 10 randów (około 4,5 złotego), o czym Arek nie uprzedza, więc kilka osób jest niemile zdziwionych.

  • mieszkanko
  • sjesta
  • połów
  • wypływają
  • ekipa
  • wysiłek
  • ciągniemy
  • sieć na brzegu
  • tak trzymać
  • oczekiwanie
  • Rpa 6287
  • urobek
  • stragan
  • resztki

Perfekcyjne lądowanie w PE kończy tę część podróży. Zdaje się, że Arek ma problem, ponieważ w oryginalnym planie wycieczki, do PE z Durbanu jechało się autokarem przez cały dzień. Lecieliśmy samolotem, jest rano, a my jesteśmy już w PE i nie bardzo mamy co robić. Zwiedzamy kolejny stadion – zresztą całkiem ciekawy. Potem jedziemy przez puste w sobotni poranek miasto, do centrum. Oglądamy urokliwy i bardzo estetyczny plac z biblioteką miejską i ratuszem, ten ostatni niestety obudowany rusztowaniami. Za pięć randów warto wjechać na taras widokowy tuż przy rynku, skąd świetnie widać panoramę miasta i portu. PE jest średniej wielkości miastem. Podobno ma około 850 tys mieszkańców, ale z powodu braku wysokiej zabudowy, poza kilkoma wieżowcami w centrum, w ogóle się tego nie czuje. Co zabawne, koło PE zbudowana jest już sieć kilku autostrad, obecnie pustych. Są przygotowane do dalszej rozbudowy miasta. Obecna infrastruktura pozwala na powiększenie miasta do 3,5 mln mieszkańców bez żadnych inwestycji. Bardzo mi się podoba taka kolejność.

Po krótkim spacerze głównym deptakiem zwiedzamy jeszcze Fort Frederick z którego jest piękny widok na miasto, pomnik koni, ufundowany na cześć koni poległych w walkach w RPA i zmierzamy w kierunku plaży i pozamiejskiego bulwaru na krótki spacer.

Spacer kończymy w lokalnym centrum handlowym, które oferuje możliwość zjedzenia sashimi z czego z wielką ochotą korzystam. Okazuje się, że przypadkiem trafiliśmy do knajpki w której będziemy jedli wieczorną kolacją. Podobno oczywiście najlepsza w okolicy. Zobaczymy.

Koniec końców trafiamy do hotelu leżącego jeszcze dalej od miasta. To już jest koniec cywilizacji. Hotel nie jest nowy, wręcz raczej wiekowy, ale po remoncie. Bardzo duże i dobrze wyposażone pokoje z wielkim łóżkiem i spore łazienki zachęcają do odpoczynku. Po nocnym wstawaniu wszyscy jesteśmy mocno zmęczeniu więc padamy na popołudniową drzemkę. Po dwóch godzinach udaję się jednak na sesję zdjęciową na plażę. Arek co prawda starał się nas zniechęcić do spacerów nad morzem opowiadając o kobrach i innych skorpionach jakie można spotkać na wydmach. Znowu jednak ignoruję ostrzeżenia i idę na plażę. Mam po raz kolejny wrażenie, że Arek stara się nas zniechęcić do jakiejkolwiek aktywności poza leżeniem w hotelu, tak po prostu na wszelki wypadek. Jestem pewien, że nawet jeśli w okolicach są jadowite stworzenia, to środek tutejszej zimy nie jest czasem ich aktywności. Ale rozumiem Arka. W końcu jakiekolwiek kłopoty kogokolwiek z wycieczki byłyby jego problemem. A Arek sprawia wrażenie człowieka, który nie przepada za problemami. Bardzo stara się zaszczepić w nas optymizm i radość z każdej chwili wycieczki. Na początku mnie to irytowało, a teraz jego entuzjazm bardzo mi pasuje.

Wybrzeże jest dzikie i piękne. Wąski pas piaszczysto-kamienistej plaży kończy się wysokimi wydmami porośniętymi trawami. Po wydmach poprowadzone są drewniane pomosty - ścieżki spacerowe. Zachodzące niskie słońce pięknie oświetla wybrzeże. Bawię się starając uchwycić ruch niestety dość spokojnego morza. W pewnym momencie przekonuję się, że może jednak nie jest aż tak spokojne i w ostatniej chwili ratuję aparat przed zalaniem słoną wodą, mocząc jednak ubranie prawie do kolan. Ale jest pięknie.

Wracam do hotelu mijając po drodze spory parking, na którym w rytm głośnej muzyki toczy się impreza. Kilkanaście samochodów, mnóstwo kolorowych pod każdym względem ludzi, grille, muzyka…. Słowem sobotnia kolorowa impreza na wolnym powietrzu.

Kolację rzeczywiście jemy w tej samej knajpie. Tym razem jedzenie jest najwyższej próby. Na przystawkę do wyboru ślimaki w pysznym maśle czosnkowym, mule w sosie curry albo sałatka grecka. Wszystko pyszne. Na danie główne także do wyboru baby kalmary, filet z dorsza bądź paski z kurczaka z grilla z ostrym sosem w stylu chutney. Zapijamy to wszystko, to już mój osobisty wybór, butelką wspaniałego gewurztraminera za 165 randów. Aromatyczne wino doskonale komponuje się zarówno z kalmarami, ślimakami, mulami czy z dorszem. Miód w gębie. Na koniec fantastyczny deser. Niewielkie czekoladowe ciastko typu brownie, polane miodowym sosem karmelowym w towarzystwie gałki lodów śmietankowych. Po prostu odjazd.

  • stadion
  • panorama
  • rynek
  • Królowa Victoria
  • studentki
  • fort Frederick
  • Frederick
  • sashimi
  • piłkarskie reminiscencje
  • plaża
  • popołudnie
  • falka
  • spacer
  • impra
  • wikłacze

Ujście rzeki sztormowej jest po prostu piękne. Wąska gardziel wąwozu otwiera się wprost na ocean indyjski. Skały wybrzeża rozbijają spore fale, a ich białe grzywy opadają z wysokości kilkunastu metrów falami białej piany. Wieje od morza raczej chłodno. Ale nie spędzamy na parkingu za wiele czasu, tylko szybkim krokiem udajemy się do wiszącego mostu nad ujściem rzeki. Spacer nie jest zbyt forsowny. Na oko około kilometra po drewnianych kładkach, trochę w górę, trochę w dół. Po kilkunastu minutach widać już most. Ażurowa konstrukcja zawieszona na dwóch stalowych linach kilkanaście metrów nad morzem. Po wejściu na nią lekko się chybocze i porusza. Dla niektórych wrażenie jest dość trudne. Kiepsko robi się zdjęcia, ponieważ konstrukcja lekko się chwieje. Kilka zdjęć i wracamy do zatoki. W drodze powrotnej zbaczam z głównej ścieżki i ryzykując (według Arka) spotkanie z mambą lub pawianem idę na jedną ze skał nad zatoką. Widok jest cudowny. Szybko wracam na parking aby zająć sie polowaniem na grzywy fal rozbijających się o skały zatoki. Jak zwykle za mało czasu. Spokojnie spędziłbym tutaj kilka godzin albo dzień. Jak zorientowałem się z opisów, są tutaj szlaki do pieszych wędrówek. Aż prosi się o więcej czasu.

Nieco przewiani ale bardzo zadowoleni ruszamy do kolejnego punktu drogi ogrodowej (Garden Route), którym jest najwyższy komercyjny most ze skokami bungy. Całe 216 metrów wysokości i 450 metrów długości. Akurat ktoś skakał. Nie wiem, czy dałbym radę, ale nie mam możliwości wypróbować swoich nerwów i stanąć twarzą w twarz ze swoimi lękami. Szybko ruszamy dalej. Kolejny punkt programu będzie dopiero około szesnastej, czyli zwiedzanie fermy strusi. Potem kolacja ze strusia i nocleg. Jutro będziemy już w Kapsztadzie. Niestety koniec wycieczki jest już wyraźnie widoczny na horyzoncie.

Po drodze na spotkanie ze strusiami mijamy urokliwe miejscowości będące miejscem wypoczynku dla Burów. Przejeżdżamy przez miasteczka Knysna i Wilderness o których Arek opowiada z taką emfazą, że prawie ich nie widząc już nam się podobają. 

Ferma strusi o wdzięcznej nazwie Cango Ostrich Farm leży niedaleko strusiowej stolicy świata. W okolicach mieszczą się fermy na których hoduje się kilkaset tysięcy tych dostojnych i niebezpiecznych, ale głupich stworzeń. Zwiedzamy farmę zaliczając standardowy program. W jego ramach można pocałować się ze strusiem karmiąc go jego ulubionym pokarmem z własnych ust, można także zaliczyć masaż szyi, a także przejechać się na grzbiecie jednego z dwóch przeznaczonych do tego ptaków. Niestety ten punkt programu zarezerwowany jest jedynie dla osób ważących mniej niż 75 kg i z tego powodu nie mogę próbować swoich sił. Ale znajdują się chętni, a raczej chętne wzbudzając powszechny aplauz i entuzjazm. Przy okazji pobytu dowiadujemy się co robić jeśli człowiek zostałby zaatakowany przez tego ptaka. Szczególnie niebezpieczne mogą być samice broniące swego gniazda. Ponieważ struś potrafi biegać ponad 80 km/h ucieczka nie jest dobrym wyjściem. Okazuje się, że jedyną strategią przetrwania jest położenie się na brzuchu na ziemi i osłonięcie głowy rękami. Struś potrafi śmiertelnie kopnąć swoim kopytem, ale wyłącznie do przodu. Człowiek leżący płasko na ziemi narażony jest jedynie na ryzyko wejścia w rolę jaj strusia, co może skończyć się w najgorszym wypadku pęknięciem żebra. Ptaszysko wazy dobrze ponad 100 kg. Ale to nie jest zwykle śmiertelne w odróżnieniu od kopniaka w brzuch.

Wizyta kończy się oczywiście w sklepie, gdzie można kupić wyroby ze skóry strusia, która tak naprawdę jest najważniejszym powodem hodowli tych ptaków. Skóra z jednego strusia jest warta dla hodowcy ponad 2400 randów (1100 zł). Dodatkowo do 1200 randów można uzyskać ze sprzedaży mięsa i piór, które kiedyś były cenniejsze od złota. Wychowanie strusia do momentu w którym można go przerobić na składniki handlowe kosztuje około 1500 randów. Na moje oko, marża na tym interesie jest znakomita, nawet po uwzględnieniu spadku wartości piór. Co ciekawe drastyczny spadek cen piór został spowodowany rozwojem komunikacji, który z kolei spowodował, że kobiety zrezygnowały z ekstrawaganckich nakryć głowy ozdabianych piórami. Do dzisiaj do ozdabiania wykorzystuje się pióra samców, które są znacznie wyższej jakości. Pióra samic służą jedynie do wyrobu miotełek do odkurzania, które obecnie nie są zbyt często wykorzystywane. Zastanawiam się długo nad zakupem portfela ze strusiej skóry, która jest drugą z najtrwalszych skór na świecie, zaraz po skórze z krokodyla i kangura (ex aequo). Portfel jest piękny i ma charakterystyczne wypustki po piórach, ale cena, ponad 1200 randów, jest zaporowa, podobnie jak cena paska do spodni prawie 900 randów. Jednak obejdę się bez tych dodatków. Wcześniej w sklepie widziałem buty ze strusiej skóry, cena powyżej 3000 randów…

W sumie wizyta na farmie jest ciekawa, choć nie oczekiwałem nic specjalnego. Wraz z zachodzącym słońcem zmierzamy do miejsca noclegu, czterogwiazdkowej karczmy Stary Młyn (Oude Moehle) leżącej w kotlinie gór. Pokoje są super, a atmosfera wieczoru prowokuje do siedzenia na zadaszonym patio. Powietrze jest świeże i chłodne, ale o dziwo nie jest bardzo zimno. W pokojach raczej chłodno. Na szczęście odnajdujemy z pewnym zdumieniem znany już wcześniej z Nowej Zelandii patent podgrzewanych prześcieradeł. Koło łóżek trzeba odnaleźć coś w rodzaju grubego pilota na przewodzie elektrycznym i po włączeniu można rozkoszować się cieplutkim łóżkiem. W tych temperaturach bardzo przydatne urządzenie. Jest jeszcze co prawda grzejnik na ścianie i klimatyzator z działającą funkcją ogrzewania, ale to nie wystarczy.

Po szklaneczce Jacka Danielsa z colą wypitą na patio, zaraz pod ostrzegawczym napisem, że schodzenia na trawę odbywa się na własną odpowiedzialność, podobno są tutaj różne groźne stworzenia, ruszamy na kolację, gdzie będziemy mogli spróbować wyrobów ze strusia.

W bardzo ładnej, choć chłodnej sali z ogniem płonącym w kominku wita nas Andre, młody kierownik zmiany. Objaśnia nam potrawy i bardzo serdecznie zachęca do spróbowania tego co jest. Ze strusia są dwie potrawy. Całkiem pokaźnych rozmiarów steki z udźca i kiełbaski. Kilka osób miało już wcześniej styczność z potrawami ze strusia w Polsce i nie nastawia pozostałych na jakieś specjalne przeżycia kulinarne. Mięso zwykle jest twarde i łykowate. Bez wielkiego przekonania wbijam nóż w kawał pięknie wyglądającego mięsa, wkładam go do ust, i wielkie zaskoczenie. Mięso jest mięciutkie, soczyste i rozpływa się w ustach. Najbliżej mu jest do polędwicy wołowej, ale także zrobionej przez dobrego kucharza. Na twarzach większości biesiadników maluje się bardzo pozytywne zdziwienie i wszyscy mlaskając ze smakiem konsumują swoje steki maczając je w jednym z kilku równie smacznych sosów oferowanych w barze. Kiełbaska jest zjadliwa, ale jak to kiełbaska, bez wielkiej historii. Dość szybko ustawia się kolejka po dokładkę i całość steków zostaje skonsumowana. Przy okazji Arek odkrywa nam tajemnicę przyrządzania steków ze strusia. Otóż podobno przygotowuje się je bardzo prosto, ale wymaga to wielkiej sprawności. Mięso pokrojone na steki o grubości ok. 1,5 cm, maceruje się w przyprawach, nasze na moje oko  było moczone w jakiejś zalewie, a potem pokryte grubo mielonym pieprzem. Potem steki wrzuca się na max. 20 sekund z każdej strony na dobrze rozgrzany grill. Podobno nie wolno więcej. Potem przekłada się je do rozgrzanego garnka, gdzie dochodzą same. Wynik jest wprost oszałamiający smakowo. Polecam każdemu spróbować zjeść, a po powrocie do Polski, o ile uda mi się je kupić, zmierzę się z jego przygotowaniem. Zapijamy strusia butelką miejscowego chardonay za 70 randów i nawiązujemy bardzo miłą rozmowę z współbiesiadnikami z Łodzi. Szybko schodzimy na tematy fotograficzne, jako że obaj jesteśmy dość zakręceni na tym punkcie. Szybko dochodzimy do wniosku, że trzeba spróbować jeszcze innego wina i na stole pojawia się chenin blanc w tej samej cenie, także całkiem niezłe. Nie jest to może wielkie wino, ale smakuje wybornie. Wieczór kończy się w sposób dość niespodziewany i długi, a dla niektórych kłopotami z percepcją następnego poranka. Oprócz tańców wokół kominka, pijemy tequilę na sposób Burów, czyli kieliszek tequili zagryzamy kawałkiem świeżego ananasa polanego sowicie sosem tobasco. Osobiście nie jestem wielkim fanem tequili, ale ten drink jest całkiem niezły. W międzyczasie Adree namawia nas na kolejną butelkę wina, Arek zamawia springboki, czyli niewielkie drinki składające się z warstwy likieru amarula i likieru miętowego, potem kolejne tequile, a potem nie bardzo pamiętam jak trafiłem do pokoju … 

  • widoczek
  • most nad rzeką
  • mosty
  • widoczek
  • fala
  • bungy
  • wybrzeże
  • most
  • obrona przez atak
  • oko w oko...
  • masaż
  • ale jazda

Poranek wita nas chłodnym i surowym powietrzem co sprzyja powrotowi do świadomości, ale nie ukrywam, że miałem poważne problemy ze wstaniem z łóżka. Lekkie śniadanko i z żalem żegnając się ze starym młynem, ruszamy odkrywać jaskinię Cango leżącą kilkanaście kilometrów dalej.  Jaskinia zaskakuje mnie pozytywnie. Nie jest to miejsce na miarę Postojnej Jamy, ale pierwsza komora jest ogromna. Zresztą odbywały się w niej jeszcze niedawno koncerty muzyki poważnej. Zrezygnowano z nich, ponieważ uczestnicy pozostawieni samym sobie, dokonywali szkód w stalaktytach i stalagmitach. Cóż, nawet tutaj zdarza się wandalizm. Jaskinię zwiedzamy chodząc po przygotowanych pomostach, ale miejscami mimo to jest bardzo ślisko. Co zaskakujące, w jaskini jest bardzo ciepło, ponad 19 stopni, i bardzo duża wilgotność. Większość z nas ma problemy z zaparowującymi obiektywami, co znacznie utrudnia robienie zdjęć. Zaskakuje również fakt, że zdjęcia można robić bez ograniczeń, a także używać statywów i lamp błyskowych. To jest bardzo rzadko spotykane w takich miejscach. Spacer trwa około 45 minut i nie jest ani trudny ani niebezpieczny. Ale zdecydowanie warto go odbyć.

Posilamy się herbatką i kawą i zaliczamy obowiązkową rundkę po sklepiku. Bardzo ładne wyroby rzemiosła, ale ceny dość wysokie. Cóż, sztuka zawsze jest w cenie…

Wsiadamy do autokaru i czeka nas dzisiaj koszmarnie długa podróż do Kapsztadu, gdzie dotrzemy w nocy i to tylko z jednym zwiedzaniem po drodze.

Zgodnie z programem zatrzymaliśmy się w Mosel Bay i zwiedziliśmy muzeum Bartolomeo Diaza, portugalskiego odkrywcy i żeglarza. Nic specjalnego, ale replika karaweli z tamtych czasów stojąca w budynku muzeum jest nawet interesująca. Karawela powstała za pieniądze portugalskich mieszkańców RPA i po zbudowaniu w Portugalii przypłynęła do RPA drogą Diaza. Wnętrze pod pokładem jest już nieco bardziej cywilizowane niż w oryginale, ale pokład został podobno odtworzony dość wiernie. Na zewnątrz piękny widok na zatokę Mosel Bay i ruszamy dalej w kierunku Kapsztadu.

Kapsztad wita nas zatłoczoną pięcio lub sześciopasmową autostradą i granatem nieba jaki pojawia się tuż po zachodzie słońca. Wjeżdżamy do miasta i kierujemy się na Waterfront, czyli na nabrzeże, gdzie w centrum handlowym mamy zjeść kolację. Jesteśmy mocno zmęczeni po całodziennej i co by nie mówić, mało ciekawej podróży w autokarze. Kolację, zresztą najgorszą pod kątem poziomu jaka była dotychczas jemy w knajpce w dużym centrum handlowym położonym tuż przy porcie. W niewielkiej odległości widać wielkie wieże platform wiertniczych które stoją w porcie i czekają na remont. Widok jest bardzo ciekawy. Podczas kolacji zastanawiamy się, co nas spotka jutro, a przede wszystkim zajmuje nas pogoda. Przed wyjazdem do RPA czytałem wiele relacji, z których wynikało, że bardzo trudno zobaczyć Cape Town ze szczytu Góry Stołowej. Często znajduje się w chmurach, albo nie działa kolejka linowa, którą zamykają gdy prędkość wiatru przekracza 35 km/h. A pogoda, ładna w tej chwili, potrafi zmienić się w ciągu godziny. Arek zapewnia nas, że będzie dobrze, ale ponieważ zawsze wypowiada się z optymizmem i entuzjazmem, nie bierzemy tego nadmiernie do serca.

Do hotelu położonego po przeciwnej stronie zatoki docieramy po 20 minutach. Hotel jest na bardzo dobrym poziomie, duże pokoje, czysto, lodówka, czajnik, wielka łazienka…. W końcu cztery gwiazdki do czegoś zobowiązują. Tuż przed hotelem Arek strzela do nas informacją, że musimy wyjechać z hotelu o 7:10, co oznacza, ze wstać trzeba znacznie wcześniej. Trudno, program jutrzejszego dnia jest napięty do granic możliwości. Zmęczeni zasypiamy czekając na poranek. 

  • strusi poranek
  • organy
  • światło
  • kolumny
  • wielka sala
  • zegar
  • karawela Diaza
  • pomnik Diaza
  • stacja winna
  • suszki
  • Góra Stołowa
  • Waterfront

Rano budzę się wcześnie i biegnę do okna. Widzę ciemny kontur Góry Stołowej na tle nieco jaśniejszego nieba. Jest jeszcze przed wschodem słońca i pogoda na razie nam sprzyja. Po szybkim śniadaniu biegnę zrobić kilka zdjęć, ale zanim słońce zapali zbocza góry musimy odjeżdżać. Już z autobusu zmierzającego do centrum widać jak promienie słońca zapalają na pomarańczowo zbocza góry. Niebo jest błękitne, powietrze przejrzyste – jest pięknie.

Przejeżdżamy przez centrum i tu mały zawód. Nie stajemy przy zamku i kilku innych ciekawych obiektach. Tylko widok z okna autokaru. Zatrzymujemy się w końcu i w baaaaaardzo chłodnym powietrzu przechodzimy spacerem przez Ogrody Kampanii, które zostały założone w celu zaopatrywania statków zmierzających dalej przez Atlantyk. Nad nami widzimy cały czas płaski szczyt Gry Stołowej i z niecierpliwością czekamy na informację, czy wiatr pozwala na nią wjechać. Arek umiejętnie buduje napięcie, choć na pewno wie już, że wjazd jest możliwy. Autokar wspina sie na zbocza góry w kierunku dolnej stacji kolejki. Już z serpentyn widać bajkową panoramę Kapsztadu zanurzonego w porannej mgle. Nad oceanem widać zwarty wał chmur. Podobnie od strony lądu widać niskie i ciężkie chmury. Ale Kapsztad i sama góra jest skąpana słońcem. Wiatr jest w normie – możemy wjeżdżać! Jeszcze kilka zdjęć wież wiertniczych stojących w mgle i wsiadamy do okrągłego wagonika mieszczącego 67 osób aby wspiąć się na prawie 1100 m do górnej stacji. W trakcie jazdy wnętrze wagonika kręci sie, tak że każdy ma szansę na zobaczenie pełnej panoramy. Na górze wita nas rześkie powietrze, o dziwo cieplejsze niż na dole. Słońce, słońce, słońce…. I piękny widok w każdą stronę. Widać zarówno Kapsztad jak i wybrzeże wiodące w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei gdzie mamy być po południu.

Spędzamy na wierzchołku prawie godzinę idąc wyznaczoną ścieżką i robiąc zdjęcia. Jest wspaniale. Wydaje się, że jesteśmy nad morzem mgieł i chmur, a wokół naszej góry rozciąga się oko słońca. WOW!

Spotykamy po drodze kilka osób z małej polskiej wycieczki, takiej robionej na zamówienie. Cóż, pewnie ich program jest nieco bardziej szyty na miarę i elastyczny niż nasz, ale… Trzeba lubić co się ma, a poza tym, musiałbym być strasznie zrzędliwy aby mieć realny powód do narzekania na naszą wycieczkę. Najważniejsze są dwie rzeczy. Po pierwsze jest bardzo fajna grupa, po raz kolejny okazuje się, że na takie zorganizowane trasy jadą ludzie którzy wiedzą gdzie jadą, po co i czego mogą oczekiwać, a po drugie jest dobry przewodnik. A reszta, cóż, to jest zawsze kwestia indywidualnej oceny.

Ale po tej dygresji, wracam do wycieczki. Podczas spaceru po górze nieco się odłączyłem od reszty grupy spędzając więcej czasu na robieniu zdjęć. Dziś wiem już, że jestem z nich zadowolony, ale wtedy robiłem sporo na zapas. Jest nieźle. Zresztą oceńcie sami.

Po godzince zjeżdżamy do dolnej stacji i pakujemy się do autokaru w dalszą drogę długiego dnia zwiedzania. Jest jeszcze przed południem, a przed nami bardzo bogaty program.

  • świt
  • poranek
  • pomnik
  • Kapsztad
  • wieże
  • mgiełka
  • Głowa Lwa
  • wagonik
  • kolejka linowa
  • Głowa Lwa
  • dassie na wysokości
  • stadion
  • stacja górna

Autokar przedziera się  przez wąskie uliczki przedmieść Cape Town i zmierzamy w kierunku wyspy fok, jednej z licznych w tej okolicy. Po około pół godzinie, jak zwykle szybko i sprawnie okrętujemy się na niewielki statek, żegnani widokiem płetwy ogonowej jednej z licznych fok pławiących się w morzu. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że foka ma nas w …. ale ja nie jestem aż tak złośliwy. Widzę jeszcze lądującego w wodzie kormorana którego udaje mi się złapać w obiektywie, a także niewielki prostokątne stworzenia – meduzy, które nieodparcie przypominają „kostko meduzy” które są odpowiedzialne za najwięcej wypadków śmiertelnych w oceanach. Nie wiem czy to są właśnie one, bo rozmiar nieco za duży w stosunku do tego co o nich słyszałem, ale wyglądają bardzo podobnie.

Ruszamy na spotkanie z fokami, a ponieważ wysepka, a raczej jak się okaże, duża skała z fokami leży już poza cichą zatoką, nastawiamy się psychicznie na niezłe bujanie. Rzeczywiście po wyjściu zza skał, stateczkiem zaczyna nieźle rzucać. Fale są duże i krótkie, co powoduje spore zamieszanie. Ale na szczęście nie płyniemy daleko. Nie to co Peru na wyspy Ballestas. Tam była prawie godzina w jedną stronę i to niewielką motorówką. Tu przynajmniej jest statek.

Widok skał oblężonych przez setki fok, omywanych przez wzburzone fale wynagradza niedogodności. Nawet nie czuć co wyprawia żołądek, bo widoki są świetne. Jak zwykle, robimy zdjęcia i powoli wracamy do portu mijając po drodze całe osiedla slumsów. Nie wygląda to dobrze, ale i tak lepiej niż to co widziałem w Limie czy w Tajlandii.

Na brzegu łapiemy poziom i rozdzielamy się. Część grupy wędruje na spotkanie handlowe, jakieś kamienie (pół)szlachetne, a my idziemy wzdłuż kolorowych straganów szukając jakichś drobnych pamiątek. Nawet udaje się kupić jakieś drobiazgi za niezbyt wygórowane ceny. Jest nieźle.

Szybka kawa czy herbata w niewielkiej knajpce i przemieszczamy się dalej na południe w kierunku Przylądka Dobrej Nadziei. Ciekawe czy pogoda będzie nam dalej dopisywała. Na razie jest bardzo dobrze.

Po drodze zwiedzamy jeszcze ogrody Kirstenbosch pięknie położone na zboczu góry. Na szczęści Arek wysadza nas przy górnym wejściu, więc do głównego położonego jakiś kilometr niżej idzie się dość spokojnie. W ogrodach wita nas niewielki wąż grzejący się na puzlach, ale nie wywołuje wielkiego wrażenia na miejscowych. Jest to spotkanie o tyle zabawne, że jakieś 10 min wcześniej, Arek podczas kolejnej „tyrady” zachwalającej życie w RPA, a szczególnie w tym rejonie, jako jedną z zalet podawał właśnie brak niemiłych stworzeń. Czasami życie bywa złośliwe.

Ale idziemy szerokimi zakosami alejek wśród pięknych kwiatów. Jest środek zimy, a tu już sporo kwitnie. Szkoda, że nie zobaczymy tych ogrodów w lecie. Musi być przepięknie. Jest środek dnia i ludzie piknikują na trawie chowając się w cieniu drzew i krzaków. Kocyki, owoce, napoje, … słowem balanga na całego.

W tej sielskiej atmosferze dochodzimy do głównego wejścia gdzie czeka nas niemiła niespodzianka. Otóż atrakcją miał być sklep z bardzo ciekawymi wyrobami rękodzieła. Niestety jest remanent. Czujemy się jak w Misiu. Jednak nie pamiętam już od dawna sytuacji sklepu zamkniętego na czas remanentu. Szkoda.

Po krótkim odpoczynku wskakujemy w autokar i ruszamy na najbardziej południowy kraniec kontynentu. Pogoda na szczęście cały czas sprzyja. Jedziemy krętą szosą nad brzegiem morza podziwiając spore fale z końskimi grzywami i bardzo ładne domy położone tuż nad oceanem. Wygląda to trochę jak w Malibu, albo w Santa Barbara. Zresztą morze tak samo zimne. Słońce ciągle jest naszym sprzymierzeńcem i jest nadzieja, że na przylądku zobaczymy coś więcej niż mgłę i chmury, co podobno zdarza się nader często.

  • marina
  • wycieczkowiec
  • port
  • foczka z bliska
  • lądowanie
  • meduzy
  • chwila spokoju
  • taka fala
  • gra światła
  • slumsy
  • brama główna
  • ogrody i okolica
  • piknik
  • kwiatek
  • kwiatek
  • kwiatek

Po kolejnej godzinie w autokarze (około) docieramy na koniec tego świata. Słońce świeci i widzimy już cel naszej podróży. Ponieważ jak zwykle nie ma czasu, musimy wybierać, czy wspinamy się do latarni morskiej, czy schodzimy na plażę, gdzie tak naprawdę (podobno) jest właśnie TO miejsce. Wybieramy jednak latarnię. Droga jest prosta, asfaltowa i dość nudna. Podejście zajmuje około 20 minut. Po drodze mija nas stado pawianów wraz z małymi, co jest pretekstem do przerwy. Chyba są najedzone, bo spokojnie przechodzą koło nas ścigane trzaskiem migawek aparatów.

Widok spod latarni nieco zawodzi. Ale w końcu cóż można zobaczyć będąc na końcu stałego lądu? Prawie z czterech stron ocean… Nawet widać jakieś statki okrążające mozolnie przylądek. Chodzimy trochę wokół latarni, zaglądamy do okropnie drogiego sklepiku i powoli schodzimy na dół. To jest takie miejsce, gdzie nie ma wiele ciekawego, ale zdecydowanie warto tu być. To takie przypieczętowanie podróży. A poza tym, powinniśmy dziękować niebiosom za pogodę dzisiejszego dnia. Udało się wszystko.

Powoli wracamy do Kapsztadu na ostatni nocleg. Jeszcze po drodze kolacja, a przed nią zwiedzanie wybrzeża pingwinów. Wszystko mieści się w niewielkiej zatoce będącej jednocześnie bazą południowoafrykańskiej marynarki wojennej. Zresztą w trakcie dojazdu do zatoki widzimy w oddali na morzu okręt podwodny płynący w wynurzeniu. Niezbyt częsty widok.

Do rezerwatu docieramy na ostatnią chwilę. Jest 16:30 a zamykają o 17-tej. Okazuje się, że te pół godziny wystarcza aż nadto. Do przejścia jest około 150 m po drewnianych pomostach, podobnych do tych z Port Elisabeth. Wokół nas na piasku plaży wygrzewają się dziesiątki pingwinów. Są całkiem zabawne. Podobno przeprowadziły się na to wybrzeże z nieodległej wysepki na oceanie, ku rozpaczy lokalnych mieszkańców. Rozpacz jest spowodowana tym, że te niewielkie zwierzaki są obecnie chronione, a ponieważ plaża nie jest ogrodzona, znakomicie się czują w ogródka i basenach okolicznych domów, gdzie czynią spore szkody. A poza tym, co daje się wyraźnie odczuć, śmierdzą jak to dzikie zwierzęta.

Po pół godzinie grupa zbiera się i w całości ruszamy na ostatnią kolację w całkiem miłej restauracji. Pamiętam dzisiaj, że jedzenie było tam całkiem dobre, ale chyba nie aż na tyle, bo nie pamiętam już co to było.

Po posiłku, już w całkowitej ciemności wracamy przysypiając do Kapsztadu i spędzamy ostatnią noc w hotelu.
  • i to jest koniec
  • opieka
  • transport
  • małpa na końcu świata
  • schody, schody...
  • latarnia
  • łapiemy ciepło
  • kawałek skały
  • plaża pingwinów
  • wracam

Pomny pięknych widoków w dniu poprzednim, wstaję wcześnie i ze statywem i aparatem ruszam na plażę robić zdjęcia Góry Stołowej o świcie.

Dzisiaj warunki pogodowe są już zupełnie inne. Niebo co prawda w większości jest pogodne, ale sam szczyt góry jest w chmurze. Robię serię zdjęć. Coś pewnie wyjdzie. Potem szybkie śniadanie i spakowani pakujemy się do autokaru ruszając na podbój lokalnego wina.

Po drodze dowiadujemy się, że dzisiaj kolejka na Górę Stołową nie działa z powodu silnego wiatru. A właściwie działa, ale tylko dla celów towarowych. Dowożą nią wodę i zaopatrzenie do górnej stacji. Ludzie dzisiaj nie jadą. Mieliśmy kupę szczęścia. Zresztą pogoda szybko się psuje i wjeżdżamy w strefę mżawki i słoty. O słońcu możemy dzisiaj zapomnieć…

W lekkim deszczyku wjeżdżamy na dziedziniec winnicy Groot Constantia, jednej z niewielu winnic utrzymywanych przez Państwo jako instytucja non-profit. Podobno w celu propagowania bardzo wysokiej jakości wina w rozsądnych pieniądzach. Zwiedzamy wielką halę gdzie produkuje się wino, a miły przewodnik objaśnia nam sposób produkcji i drobne różnice w procesach fermentacji i przygotowania win w zależności od koloru, gatunku itp. Słuchamy z pewną niecierpliwością, ponieważ większość czeka na najciekawszą część, czyli na degustację.

Jakość win jakie próbowaliśmy była różna, ale ogólnie wysoka. Zresztą, podobnie jak podczas wizyty w Australii i Nowej Zelandii, stwierdzam że jakość win w RPA jest bardzo wysoka, a ceny przystępne. Naprawdę można kupić i wypić bardzo dobre wina w cenie za butelkę nie przekraczającej 25 zł. Oczywiście są także znacznie droższe. Do tej pory wizyty w Peru i w Tajlandii okazały się absolutną porażką od strony wina. Tu jest dla mnie raj. Osobiście polecam spróbowania Gewurztraminera wyrabianego w wielu rodzajach w RPA. Dla mnie jakość tego wina, znanego wcześniej przede wszystkim z okolic nadreńskich, była wielkim zaskoczeniem. Super.

Po prezentacji degustacji zmierzamy z powrotem do Kapsztadu na ostatni punkt programu, czyli rejs katamaranem po oceanie. Pogoda niestety nie rozpieszcza. Jest chłodno i lekko mży. Słońca nie widać. Wraz z kilkoma osobami rezygnujemy z rejsu i idziemy na długi spacer po dużej galerii handlowej. Wstyd, co nie? Ale trudno. Poza tym, bliskość powrotu do domu i spore już zmęczenie powoduje, że po prostu nie mam już ochoty na kolejne rozrywki.

Kupujemy jeszcze kilka drobiazgów i jemy świetny lunch w bardzo dobrej knajpie. Potem spotykamy naszych wycieczkowiczów, którzy zmarznięci ale zadowoleni wrócili z katamaranu. Podobno po odpłynięciu od brzegu pogoda się poprawiła, wcale za bardzo nie huśtało, a było widać wiele ciekawych zwierząt i widoków. Szkoda, ale czasu nie da sie cofnąć.

I w ten sposób kończy się nasza podróż. Na lotnisko docieramy sprawnie i szybko. Radość z powrotu do domu mąci jedynie perspektywa ponad 7 godzin oczekiwana na Heathrow, ale trudno.

Lot mija szybko i sprawnie. W Londynie część z nas skuszona ładną pogodą i kupą czasu wybiera się do miasta. Ponieważ byliśmy już w Londynie kilka razy, postanawiamy wybrać się do Kew Gardens, które nie wymagają jazdy do samego centrum. Wszystko jest idealnie, ale zapominam o tym, która jest godzina. Pod zamknięte bramy Kew docieramy półtorej godziny przed jej otwarciem. Pozostaje nam tylko zjedzenie śniadania w Starbucks i postanawiamy pójść nad niedaleką Tamizę. Pogoda zachęca do spaceru. Siadamy na ławeczce nad rzeką i obserwujemy barki płynące spokojnie w górę Tamizy, a także nisko przelatujące nad głowami samoloty. Pamiętając o Vouy robię sporo zdjęć. To taki osobisty suplement dla niego. (dałem je w osobnej podróży...)

I w ten sposób kończy się nasza kolejna wycieczka.

  • przedświt
  • góra
  • pierwsze promienie
  • winnica
  • stojaczek
  • wirówka
  • próbowanie
  • degustacja
  • pożegnanie z Kapsztadem
  • pub
  • Tamiza
  • barka osobowa
  • stara barka

Posłowie I - RPA

To czego żałuję już po powrocie do domu, to tego, że przed przyjazdem do RPA tak mało wiedziałem o tym jak to wszystko wygląda. Jak skomplikowane i trudne są kontakty białych z czarnymi. O tym jak są złożone, a także jak wielką pracę wykonał rząd już po zakończeniu ery apartheidu, świadczy to, że RPA nie podzieliła tragicznego losu swoich sąsiadów, że biali i czarni żyją jednak razem. Nie bez napięcia, zgrzytów i problemów, ale co bardzo ważne, kraj się rozwija, gospodarka rośnie w siłę, a biali nadal stanowią siłę napędową tego co dzieje się w kraju. Podczas lotu powrotnego obejrzałem w samolocie film, którego nie widziałem wcześniej w Polsce – „Invictus” z Morganem Freemanem w roli Nelsona Mandeli i Mattem Damonem w roli kapitana Springboków, czyli narodowej drużyny rugbistów RPA. Reżyserował go Clint Eastwood, co oczywiście oznacza, że film jest hollywoodzki wraz z wszystkimi zaletami i wadami wynikającymi z tego faktu. Film opowiada o początkach rządzenia Mandeli w RPA i o próbie zasypania największych linii podziałów i antagonizmów. Opowiada o najważniejszym meczu rugby w historii tego kraju. Meczu który zjednoczył całe społeczeństwo, zarówno białych jak i czarnych na stadionie w Johannesburgu. Jadąc do RPA nie miałem pojęcia o tym, jak miejscowi definiują piłkę nożna i rugby, dwa ważne sporty w tym kraju. Najważniejsze dla tego, że rugby od zawsze był sportem białych, a pika nożna czarnych. Otóż rugby to gra bandytów w którą grają dżentelmeni, a piłka nożna, to gra dżentelmenów, w która grają bandyci.  Wiem, że wszystko co piszę na ten temat, po dwutygodniowym turystycznym pobycie w tym kraju jest zupełnie powierzchowne i płytki, że nie sięga prawdziwych problemów, wreszcie że zdań na ten temat jest tyle ile osób które się wypowiadają. Że RPA od strony struktury jest chyba najbardziej skomplikowanym do zrozumienia krajem w których dotychczas byłem. Zauważyliście zresztą zapewne, że nie starałem się w trakcie opisu wycieczki silić się na analizę społeczno – polityczną stosunków w RPA. Jednak polecam każdemu obejrzenie tego filmu jeszcze przed wizytą w RPA. Pozwala spojrzeć nieco inaczej na to co się widzi i słyszy z ust ludzi, którzy pokazując turystom ten kraj, próbują na swój sposób przekazywać swoje opinie i poglądy. Ja żałuję, że nie widziałem go wcześniej…

Posłowie II – mięso strusia

I jeszcze jeden temat do podsumowania. Otóż jak może pamiętacie, podczas pobytu na farmie strusi obiecałem sobie, że spróbuję zrobić to w Polsce. Przyznam, że zdobycie mięsa strusia nie było łatwe. Po kilku tygodniach udało mi się namierzyć fermę strusi znajdującą się koło Ogrodzieńca (okolice Zawiercia), gdzie po uprzednim umówieniu telefonicznym, udałem sie pewnego dnia i zakupiłem 2 kg świeżo mrożonego strusia.

W ubiegłym tygodniu rozmroziłem część i usmażyłem. Z wyglądu mięso nie przypomina drobiu. Jest ciemno czerwone i na oko najbardziej jest podobne do polędwicy wołowej. Surowe smakuje zresztą podobnie. Zrobiłem go mniej więcej tak jak opisywał to Arek w restauracji. Pokroiłem na dość grube steki i podsmażyłem na klarowanym maśle na bardzo rozgrzanej patelni po kilka minut z każdej strony. Potem włożyłem do rondla i do piekarnika rozgrzanego do 180 st na 10 minut. Przed smażeniem użyłem tylko pieprzu, ponieważ nie wiedziałem jak na jego twardość wpłynie solenie. Dopiero po wyjęciu posoliłem i podałem w jasnym sosie na bazie białego wina. Smak i konsystencja do złudzenia przypominała polędwicę wołową. Może zresztą Pani która sprzedawała mi to mięso sie pomyliła? Chyba jednak nie… Okazało się, że przy czasach jakie zastosowałem, dwucentymetrowej grubości steki wyszły mocno krwiste (uwielbiam takie), a półtoracentymetrowe średnio. Jeśli ktoś lubi mocno wypieczone, to trzeba odpowiednio wydłużyć czasy. Szykuję się na kolejne eksperymenty z pozostałą częścią mięsa niebawem. Aha, i oczywiście do strusia piliśmy znakomite Chardonnay z RPA, co było miłym wspomnieniem z tej podróży.

******** KONIEC *********

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. gabi
    gabi (05.08.2014 16:22)
    Bartek, wspaniale opisałeś swoje wrażenia, muszę powiedzieć, że bardzo dużo zobaczyłeś, bo to wielki kraj jest przecież, super prezentacja, a Ty oprócz tego, ze lubisz podróżować, to widać, że jesteś też smakoszem :)
    pozdr.
  2. s.wawelski
    s.wawelski (22.08.2013 23:38) +1
    Do tej podrozy tez wrocilem, a jakze! Tu pokrylo sie wiecej miejsc, ktore widzielismy, choc z pewnymi roznicami... W kazdym razie, z przyjemnoscia jeszcze raz sie tej podrozy przygladnalem. Szkoda tylko, ze nie moglem juz postawic wiecej plusow :-)
  3. jolantas1955
    jolantas1955 (28.01.2013 20:06) +2
    Witaj Bartku!
    Znów podążę Twoimi śladami! no, może nie do końca, ale w dużym stopniu. 11 marca lecę do RPA i tak jak Ty, najbardziej szykuję się na Park Krugera i zwierzaczki:) Nie mogę się już doczekać! Nie wiem, czy po Twojej podróży będę mieć odwagę napisać swoją;) Pozdrawiam serdecznie!
  4. licht2012
    licht2012 (30.08.2012 22:41) +1
    hi bartek, w 2010 w listopadzie bylismy rowniez w rpa,twoja relacja i zdjecia sa bardzo ciekawe i dobrze opisane ale musze dolaczyc male poprawki a wiec:
    1. przyladek dobrej nadzieji to NIE KONIEC KONTYNENTU ,koniec kontynentu znajduje sie w miejscowosci KAP AGULHAS i tutaj takze geograficznie spotykaja sie 2 oceany Atlantycki i Indyjski.
    2. pingwiny znajduja sie w malej przecudownej miejscowosci Simons - Town (chyba zapomniales napisac) a druga bardzo duza kolonia pingowinow znajduje sie w Betty's Bay.
    3.Sun City nigdy nie mial przedstawiac Las Vegas to ma byc miejsce do .....innego wykwitnego wypoczynku......
    Ale jestes dobrym obserwatorem i twoja podroz jest bardzo ciekawie a przedewszystkim wlasnymi slowami opisane.
    W twojej relacji nie ma "suchych opisow" dziekuje ....licht2012
  5. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (20.12.2010 17:58) +1
    Dzięki :)
  6. adamp54
    adamp54 (20.12.2010 15:00) +2
    Muszę Ci się przyznać że przeczytałem całą Twoją bardzo ciekawą relację i obejrzałem wszystkie zdjęcia. Pracodawca nie miał chyba tego dnia ze mnie dużego pożytku :)

    Zachęciłeś mnie też do przyłączenia się do tego portalu - na razie wrzucam starsze podróże - zdjęcia nie umywają się do Twoich ale będę się starał poprawić ...
  7. adamp54
    adamp54 (20.12.2010 15:00) +2
    Muszę Ci się przyznać że przeczytałem całą Twoją bardzo ciekawą relację i obejrzałem wszystkie zdjęcia. Pracodawca nie miał chyba tego dnia ze mnie dużego pożytku :)

    Zachęciłeś mnie też do przyłączenia się do tego portalu - na razie wrzucam starsze podróże - zdjęcia nie umywają się do Twoich ale będę się starał poprawić ...
  8. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (13.11.2010 13:25) +1
    Leszku, dzięki za miłą ocenę mojej podróży.
    Pzdr/bARtek
  9. ix.ou
    ix.ou (13.11.2010 13:23) +3
    Mamy sobotę za oknem leje a ja z "Tobą" zwiedzam RPA . Wielki plus za przeniesienie mnie w inne miejsce.
  10. lmichorowski
    lmichorowski (13.11.2010 12:44) +3
    Jak zwykle, świetna relacja i zdjęcia. Pozdrawiam.
  11. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (03.11.2010 7:14) +2
    @Voy, dzięki za miłe słowa, ale jak widać, tylu osobom się podobało ...
    @fiera, nie chciałbym kogoś urazić. Spędziłem w RPA te przysłowiowe "dwa tygodnie" ...
    Pzdr/bARtek
  12. voyager747
    voyager747 (02.11.2010 19:28) +3
    16 to już lepiej, ale i tak mało :)
  13. fiera_loca
    fiera_loca (02.11.2010 19:26) +3
    a tam z poprawnoscia polityczna...mnie jakos wcale nie porazila ta obserwacja, Twoja relacja i Twoj punkt widzenia i tak powinno byc.
  14. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (02.11.2010 7:55) +3
    @fiera, dzięki za miły komentarz i wnikliwą lekturę :) Fakt, że przytoczony fragment może być nieco kontrowersyjny. Niestety oparłem go na swoich obserwacjach, a że knajpy odwiedzaliśmy zwykle dwa razy dziennie, jakiś materiał do weryfikacji był. Oczywiście jest to pewne uogólnienie i może niezbyt poprawne politycznie. ;)
    Pzdr/bARtek
  15. fiera_loca
    fiera_loca (02.11.2010 1:32) +3
    no to z moim juz jest 16+.
    Zdjecia obejrzalam juz wczesniej no i wreszcie spkojnie doczytalam Twoja relacje i jak w poprzednich cenie sobie szczery, subiektywny punkt widzenia.Ciekawie opisane no i super zdjecia...tak,tak...Tak trzymaj!
    Jesli chodzi o wino to taaaak, RPA jak najbardziej "winne", co do Am.Pld. to mysle,ze chyba trzeba by bylo wybrac sie do Czile by co nieco zasmakowac z tamtejszych winnic.

    "Ponieważ większość kelnerów jest czarnoskóra, zdarza im się wiele zapominać."
    :)))
    a to ciekawa obserwacja...
  16. voyager747
    voyager747 (22.10.2010 0:20) +3
    12 plusów za takie RPA to trochę mało jednak :(
  17. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (21.10.2010 22:21) +2
    Dziękuję:)
  18. dzundzula
    dzundzula (21.10.2010 13:15) +3
    Ale super wyprawa!!! Gratuluję świetnych zdjęć i zazdroszczę wspaniałych wrażeń. Pozdrawiam.
  19. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (20.10.2010 19:01) +2
    Iwonko, zawsze jesteś mile widzianym gościem :)
  20. iwonka55h
    iwonka55h (20.10.2010 14:23) +3
    obejrzałam wszystkie zdjęcia, w wolnej chwili doczytam, bo wyprawa bardzo ciekawa.
  21. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (17.10.2010 23:53) +2
    Smoku, dzięki.
  22. s.wawelski
    s.wawelski (17.10.2010 22:10) +3
    Doczytałem do końca: super wyprawa, super relacja!
  23. sagnes80
    sagnes80 (16.10.2010 17:15) +3
    Trochę potrwało nim dotarłam do końca, ale warto było - bardzo ciekawa, osobista relacja. wielki plus:)
  24. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (16.10.2010 7:28) +4
    Smoku, jestem pewien, że przewodnicy zawsze przesadzają. To normalne :) Co do wielkiej piątki, oczywiście masz rację. Choć w RPA jest podobno "Wielka Szóstka", a tym szóstym jest Toyota :D
    Wielkie dzięki za komentarze.
    Pzdr/bARtek
  25. voyager747
    voyager747 (16.10.2010 0:17) +3
    geparda od leoparda to ja nie odróżnię
  26. voyager747
    voyager747 (16.10.2010 0:15) +4
    geparda to i my widzieliśmy, polował na impale
  27. s.wawelski
    s.wawelski (16.10.2010 0:10) +3
    Co do Wielkiej Piatki, to o ile wiem należą do niej: słoń, bawół, lew, nosorożec i leopard a nie gepard... W czasie mojej podróży po Kenii i Tanzanii udało mi się zobaczyc a nawet sfotografować leoparda (niestety zdjęcia nie wyszły na tyle dobrze by je pokazać na Kolumberze :-((( ) i geparda - mam zdjęcie :-))) Jak już wpisałem się do "ksiegi pamiątkowe"j Michała pod jego Afyką, dodam, że każdy z nas zobaczył i przeżył coś unikalnego, ale nie wszyscy to samo :-)) My widzieliśmy np. bawoła 2 razy, raz nad jeziorem Manyara - z pewnej odległości, a drugi raz w Serengeti pod oknem naszego domku kempingowego - wrażenie było! :-))
  28. s.wawelski
    s.wawelski (15.10.2010 23:48) +3
    Z ta głębokością kanionu Blyde River Arek przesadził... Moze mial na mysli Afrykę a nie świat. Chocby Colca, Barranca del Cobre czy Grand Canyon są głębsze. Najpłytszy jest ten ostatni - 1750 m. :-) To tak z głowy, a wiem, że są jeszcze inne głębsze...
  29. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (14.10.2010 22:06) +3
    Ja jestem fanem strusia. Z egzotycznych mięs, bardzo smakowała mi któraś antylopa w Carnivore, ale nie pamiętam która. Przywiozłem trochę biltonga, nic więcej.
  30. s.wawelski
    s.wawelski (14.10.2010 22:03) +3
    Co do krokodyli, to wlasnie to mialem na myśli :-) W końcu to wielkie zwierzę.

    A kangury je sie jak najbardziej i są pyszne :-) Przynajmniej poledwica! Pamietam, ze bardzo chetnie ja zamawialem jak tylko byla okazja. Rownie dobre jest mieso z alpaki (llama). Wszystkie strusiowate (emu i nandu) te sa dobre, no ale to w koncu drób :-))
  31. amused.to.death
    amused.to.death (14.10.2010 21:56) +4
    jejku, coś mi się dziś litery i wyrazy mieszają, miało być:
    Z wołowiny
    przeciętne MIĘSO
    ale mam nadzieje, że wiecie o co chodzi.

    Bartku, a przywieźliście stamtąd coś miejscowego do jedzenia? Jakieś słodycze czy coś innego?
  32. amused.to.death
    amused.to.death (14.10.2010 21:42) +4
    a kangury też się je?
    Bo pamiętam, że któryś z tych egzotycznych steków bardzo mi smakował, ale nie pamiętam który. Może to kangur był. Ktoś jadł?
  33. amused.to.death
    amused.to.death (14.10.2010 21:40) +4
    no ale smoku, jak się chce na przykład usmażyć stek w wołowiny w PL to też można dojść do wniosku, że to przeciętne miejsce - może tak jest z tymi krokodylami - nie każdy się na mięso nadaje:)
  34. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (14.10.2010 21:39) +4
    Smoku, mam podobne wrażenia. Na razie próbę czasu przeszedł struś, o czym także piszę :)
  35. s.wawelski
    s.wawelski (14.10.2010 19:52) +4
    W miare czytania nasuwaja mi sie pewne skojarzenia i wlasne mysli... Co do mies z dzikich zwierzat, to jak sam wspomniales, ze najlepsza byla wolowina :-) Po sprobowaniu szeregu roznych antylop, zebr i krokodyli to tez mi sie wydaje, ze juz wiem dlaczego te zwierzeta nigdy nie podbily swiatowych rynkow miesnych :-) Co do krokodyli, to probowalem ich okolo 10 razy w roznych krajach i miejscach i w zaleznosci od kawalka ktory mi zaserwowano, to mial on rozny smak i rozna konzystencje, od chszatkowatych - Carnivor w Nairobi (moze ich siec kupuje tylko ogon :-)) poprzez twarde kawalki jak stary befsztyk do calkiem zjadliwych - te ostatnie to byly aligatory w Luisianie i saltie w Broome (Australia)
  36. kuniu_ock
    kuniu_ock (14.10.2010 8:38) +3
    wpadłem na chwilkę i już widzę, że ja tu jeszcze wrócę! ]:->
    pozdrówki :)
  37. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (14.10.2010 7:39) +2
    Wow, przemawia do wyobraźni....
  38. amused.to.death
    amused.to.death (14.10.2010 0:09) +4
    I jeszcze chciałam dodać, tak ogólnie o Afryce, że cieszy mnie, że tu tyle podróży - chętnie je czytam, bo kiedyś bym chciała wrócić. Bo Afryka to na pewno wielki i zróżnicowany kontynent, dziś znalazłam takiego linka:
    The true size of Africa: http://twitpic.com/2woim6/full
  39. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (13.10.2010 23:18) +3
    Jeden z lepszych jakich spotkałem.
  40. amused.to.death
    amused.to.death (13.10.2010 23:02) +4
    no tak, pewnie raczej miejscowych - bo jak sam pisałeś, białych to aż tak dużo tam nie ma i pewnie kobiety się same (zwłaszcza białe) za bardzo nie pchają w pewne miejsca - ale liczba jest przerażająca.

    Co do aids, to przypomniało mi się, że czytałam bardzo dobrą książkę Adama Leszczyńskiego "Naznaczeni. Afryka i AIDS'.

    aha, to fajnie, że jednak przewodnik dobry - to ważne!
  41. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (13.10.2010 22:48) +4
    Moniko, dzięki za komentarz.. Co do samego RPA, to ujęłaś to świetnie. Co do przewodnika, to moje mieszane uczucia do Arka biorą się właściwie tylko z jednego powodu. Strasznie starał się udowodnić, że RPA to raj na ziemi. Ale jak to bywa, gdy jest dużo czasu i dużo się mówi, pojawiają się pewne sprzeczności. Widać, że to wszystko nie jest takie różowe.
    Od strony profesjonalnej i ludzkiej, Arek był świetny. Nie spotkałem jeszcze pilota/przewodnika o takim poziomie entuzjazmu. Facet jest niesamowity. Także organizacyjnie super. Jedyna wątpliwość, ale nie niechęć (to trochę nadinterpretacja) wynika właśnie z tej niespójności w opowiadaniu o RPA. W tym było trochę fałszu. Taka propaganda sukcesu.
    A co do gwałtów i niebezpieczeństwa, to wcześniej w komentarzach to skomentowałem. Sądzę, że te statystyki które przytaczasz (albo opinie), odnoszą się do "miejscowych" kobiet.
    Pozdrawiam, bARtek
  42. amused.to.death
    amused.to.death (13.10.2010 21:48) +4
    Bartku, przeczytałam i baaaardzo mi się podobało:)
    Podoba mi się to co piszesz i jak piszesz.
    Też bym chciała kiedyś jechać do RPA, ale głównie to mnie właśnie interesują sprawy społeczne i interkulturowe tam - zwłaszcza po przeczytaniu daawno temu "Hańby" Coetzee i obejrzeniu filmu "Red Dust" z Hilary Swank i CH. Ejiofortem - rewelacyjny film.
    Czytałam gdzieś, że jest to faktycznie dosyć niebezpieczny kraj. Oprócz tego, że jest tam wiele osób zarażonych HIV jest to kraj, który od wielu lat chyba utrzymuje się na niechlubnym pierwszym miejscu jeśli chodzi o liczbę gwałtów (na 1000 osób) - gdzieś przeczytałam, że kobieta ma większą 'szansę', że zostanie zgwałcona niż to, że nauczy się czytać.
    Dlatego, mimo, że ten kraj mnie interesuje jakoś go nie ma na mojej liście 'must see' - na razie:)

    Zwierzęta super! Zaraz się zresztą biorę za dokładne oglądanie zdjęć:) Chociaż jeśli chodzi o zwierzęta w Afryce to mi się marzy coś zupełnie innego niż takie typowe safari.

    Aha, czasami piszesz pozytywnie o przewodniku, ale często jakaś taka niechęć pojawia się w tych opisach - więc jak to w końcu było?
  43. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (13.10.2010 7:12) +2
    Michale, am wrażenie, że w RPA także można zaliczyć takie 'kenijskie' safari. To jest kwestia bardziej wyboru sposobu spędzania czasu. Nasza wycieczka miała na celu zobaczenie RPA, poczucie klimatu tego kraju, którego częścią jest natura, a reszta jest dziełem człowieka. W końcu tam żyje ok 48 mln ludzi, z czego 4 mln białych i 44 kolorowych. Biali mają w rękach biznes, a kolorowi resztę :)
    Jak już wspomniałem, moje oczekiwania rozminęły się nieco z tym co zobaczyłem.
    Pzdr/bARtek
  44. voyager747
    voyager747 (13.10.2010 0:39) +3
    Do Kenii się jeździ właśnie na safari, bo po co jeszcze ?
  45. voyager747
    voyager747 (12.10.2010 21:57) +3
    Czytałem sporo o RPA i tak jakoś nigdy mnie nie pociągało, na pewno "egzotykę zorganizowaną" taniej i bliżej można mieć w Kenii. Kto wie, może kiedyś, ale przy tak długim locie raczej rozglądałbym się za innymi rejonami ):
    Na pewno nie ma czego żałować, bo zawsze jest coś fajnego do wspominania.
    Nie wiesz co mi się podoba? :)
  46. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (12.10.2010 21:32) +3
    Voy, wszędzie można zobaczyć coś ciekawego. Czy bym Cię namawiał? Nie wiem. Ale głównie dlatego, że nie wiem co Ci się podoba. Ja swoje zdanie przedstawiłem. Jestem lekko zawiedziony tym co widziałem, ale nie żałuję, że tam byłem. A koszty wyjazdu do RPA należą do niższych z tzw. 'egzotyki zorganizowanej'.
    Pzdr/bARtek
  47. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (12.10.2010 21:30) +3
    Michale, zgadzam się z Tobą, że film Invictus jest w pewnym sensie lekturą (o ile tak można powiedzieć) obowiązkową.
    Pzdr/bARtek
  48. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (12.10.2010 21:29) +5
    Smoku, w kwestii bezpieczeństwa. Miałem bardzo mieszane uczucia gdy zdecydowaliśmy o kierunku kolejnej podróży. Słyszeliśmy od kilku zaprzyjaźnionych osób bardzo wiele dobrego. Że zwierzęta, dzikość, piękno krajobrazu, etc. ... Z drugiej strony, szczególnie podczas relacji z MŚ w piłce kopanej, było bardzo wiele relacji o napadach, kradzieżach i o ogólnym niebezpieczeństwie. Nie ukrywam, że bałem się nieco, szczególnie sytuacji w której ktoś mógłby zapragnąć abym obdarował go swoim sprzętem foto, gotówką albo czymś innym.
    Teraz, już z pewnymi doświadczeniami i dystansem, także ze spacerów wśród zupełnie kolorowego tłumu w Durbanie, mogę stwierdzić, że:
    * dla dziennikarza obowiązuje jedna podstawowa zasada: good news is no news. Dlatego wszystko co piszą, trzeba dzielić na czworo/dziesięcioro/.... i mieć własne zdanie
    * w RPA, jak w każdym kraju, nie należy pchać się samemu w kłopoty. W Katowicach także są dzielnice do których nie pójdę z lustrzanką, bo wrócę pewnie bez niej.
    * ani razu, nikt z wycieczki nie był bezpośrednio ani pośrednio narażony na szwank. Nie słyszałem o żadnej kradzieży czy napadzie
    * biali nie czują się bezpiecznie, a kolorowi (eufemizm) nie są wzorem cnót i do pracy nie jest im śpieszno.
    * biali z reguły mają więcej niż kolorowi
    * ....
    Reasumując, nie czułem się zagrożony, choć momentami czułem się niezbyt pewnie. Moim zdaniem, wiadomości o tym, że każdy biały, a turysta w szczególności jest okradany, gwałcony czy bity, są mocno przesadzone i nie należy im ulegać. Ale chodzenie w nocy z aparatem po dzielnicy portowej jest pchaniem się w kłopoty. Na pewno czułem się znacznie bezpieczniej w Australii, Nowej Zelandii, Tajlandii czy w Peru. Ale nie wiem, na ile było to moje wewnętrzne odczucie, a na ile faktyczny problem.

    Pzdr/ bARtek
  49. voyager747
    voyager747 (12.10.2010 19:56) +4
    Biorąc pod uwagę odległość, koszty, bezpieczeństwo i to co można tam zobaczyć chyba na razie się nie zdecyduję :)
  50. s.wawelski
    s.wawelski (12.10.2010 18:44) +2
    Zacząłem czytac. Do RPA wybieralem sie kilkukrotnie. 2 razy juz bylismy na etapie kupowania biletow... Za kazdym razem jednak cos stawalo na przeszkodzie, a najbardziej niedawno to kwestia bezpieczenstwa. Z Twojego opisu wnioskuję, że to jednak jest "pewien" problem, zwłaszcza jesli chodzi o Johanesburg.