2010-10-11

Podróż (FINAŁ) Koleją przez Rosję, Mongolię i Chiny

granica polska ukraina medyka przemyśl minibus pociąg dworzec święta zwyczaje naadam dyscypliny sportowe ułan bator stadion festyn święto występy ludzie mongołowie step mongolia minibusem muzyka mongolska przestrzeń karakorum kolej kolej transmongolska tanio podróż wizy przygotowania przewodniki rozkład jazdy ceny ambasada konsulat kolej transsyberyjska syberia technika most jenisej krasnojarsk transsib rzeki ułan ude buriacja historia buriacji buriaci lwów ukraińcy kolej ukraińska alkohol zabytki śladami sławnych miasto stolica Moskwa rosja sobór lenin plac czerwony metro nowosybirsk dworzec kolejowy rzeka irkuck architektura hostel autobus jezioro przyroda bajkał listwianka omule ryby foki dacze fauna flora wieś bolsze koty klasztor buddyzm iwołgińsk dacan iwołgiński buddyzm tybetański nauszki turyści bilety suche bator tugriki historia mongołów plac czyngis chan historia kuchnia mongolii park narodowy góry konie kumys gorchi-tereldż ger campy jurty imperium mongolskie historia mongolii czyngis-chan mongolska stolica stepy jurta ger guest-house dolina orchonu gospodarstwo agroturystyczne unesco pustynia gobi samochód sajnszand hotel chiny dzamyn üüd bilety kolejowe szlak herbaciany paszporty kontrola paszportowa erenhot erlian mongolia wewnętrzna region autonomiczny mandaryński alfabet chiński język chiński kuchnia kurze łapki chińskie przysmaki chińskie autobusy babuszki zakupy wagon prowadnice plackartnyj pekin beijing chińczycy dongcheng zwiedzanie klimat chin rowery metrem mur chiński wzgórza mutianyu wielki mur symbol chin pałac letni jeziora park dynastia qing wycieczka pałace pawilony morze plaże shanhaiguan taxi qinhuangdao beidahe lotnisko samolot kijów pożegnanie
Typ: Album z opisami

Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca.” Ryszard Kapuściński

Podobnie jest i w naszym przypadku. Mimo, iż z podróży fizycznie powróciliśmy przed dwoma laty, to dzięki nieustannie kręcącej się w nas taśmie pamięci - nadal jest ona żywa. A wspaniałe wspomnienia, zapiski z trasy czy zdjęcia, do których bardzo często przy różnych okazjach powracamy sprawiają, że naszego wyjazdu nie zapomnimy jeszcze przez długie lata.

Jaki był powód naszej wyprawy? Mieliśmy marzenie. Tym marzeniem była podróż legendarną Koleją Transsyberyjską, a szerzej ujmując - przejechanie pociągiem całej Azji, od jej zachodnich krańców na Uralu, aż po wschodnie granice nad Morzem Żółtym. Wybór pociągu jako środka transportu wynikał z chęci zobaczenia ogromu kontynentu azjatyckiego, a także poznania ludzi zamieszkujących tę część świata, ich kultury, tradycji, zwyczajów. Chcieliśmy także zwiedzić możliwie jak najwięcej miejsc na wyznaczonej przez nas trasie: Moskwę, Syberię w okolicach jeziora Bajkał, Buriację, mało znaną Mongolię oraz dalekie Chiny.

 

Przygotowania

Planowana przez nas podróż wymagała kilku miesięcy poświęconych na przygotowania, wielu godzin spędzonych na czytaniu przewodników, blogów, szukaniu informacji na temat miejsc wartych ujrzenia, analizowaniu stron internetowych z rozkładami jazdy kolei w poszczególnych krajach oraz cen. Książką, z którą rozpoczęliśmy planowanie wyprawy, był przewodnik wydawnictwa Bezdroża pt. „Szlak Transsyberyjski. Moskwa - Bajkał - Mongolia – Pekin”. Stanowi on kompendium wiedzy na temat podróży koleją transsyberyjską jak i poszczególnych krajów mijanych na trasie. Podręczny, z pewnością godny polecenia. Jest jednak małe ale. Choć posiadaliśmy wydanie z 2009 roku, duża część informacji na temat cen w nim zawartych, nie była wiarygodna. Powód jest prosty. Z roku na rok, coraz więcej ludzi jeździ nad Bajkał, do Mongolii i do Chin, przez co ceny mocno rosną w górę i ciężko nad tym procesem nadążyć. Kwestia cenowa, była tutaj bardzo ważna, gdyż zależało nam na tym, aby wyprawa ta odbyła się w miarę niskim kosztem.

W zdobyciu informacji na temat podróży, pomocny był nam również internet oraz relacje innych osób, które jechały tą samą lub podobną trasą. Ponadto ogrom wiedzy dały nam różne przewodniki, albumy i książki podróżnicze. Dzięki nim dużo dowiedzieliśmy się o specyfice danych miejsc w Rosji, Mongolii i Chinach: historii, kulturze, zwyczajach, o mentalności ludzi i wielu innych ciekawych rzeczach, dzięki którym nasza wyprawa była pełniejsza.

Literatura z której korzystaliśmy:

  1. „Szlak Transsyberyjski. Moskwa - Bajkał - Mongolia – Pekin” - Przewodnik Wydawnictwa Bezdroża, praca zbiorowa, 2009 r.

  2. „Mongolia - konie i grube ryby” - Jacek Sypniewski, 2007 r.

  3. „Mongolia - wyprawy w tajgę i step” - Bolesław A. Uryn, 2005 r.

  4. „Mongolia” - Przewodnik Wydawnictwa PWN, Jane Blunden, 2010 r.

  5. „Wyprawy marzeń: Mongolia” - album wydawnictwa Pascal, Elżbieta Dzikowska, 2008 r.

  6. „Wyprawy marzeń: Chiny” - album wydawnictwa Pascal, praca zbiorowa, 2007 r.

  7. „Chiny wschodnie. Pekin i Szanghaj. W kraju smoków, jedwabiu i herbaty” – Przewodnik Wydawnictwa Bezdroża, Oliver Fülling, 2009 r.

  8. „Chiny” - Przewodnik Wydawnictwa Wiedza i Życie, praca zbiorowa, 2009 r.

 

Kolej na bilety lub też bilety na kolej

Aby wybrać się w podróż Koleją Transsyberyjską, musieliśmy ze sporym wyprzedzeniem zaopatrzyć się w bilety. Ponieważ ich sprzedaż na dany pociąg rozpoczyna się na 45 dni przed dniem odjazdu, zaś latem w związku z dużą ilością podróżujących ludzi, są problemy z dostaniem biletów, przede wszystkim na najniższą klasę, to postanowiliśmy dokonać zakupu najwcześniej jak to było możliwe.

Do wyboru mieliśmy dwie możliwości. Pierwszą z nich było kupno biletów poprzez internet i biura pośredniczące w tej transakcji, które pobierają jednak sporą prowizję. Drugą natomiast był zakup biletów w jednej z dawnych republik byłego Związku Radzieckiego. Jako że na wjazd do Białorusi potrzeba wizy, a poza tym ze Śląska jest bliżej na Ukrainę, to zdecydowaliśmy się kupić bilety właśnie tam. Najlepszym miejscem, okazał się leżący niedaleko polskiej granicy Lwów. Będąc w mieście, udaliśmy się na Główny Dworzec Kolejowy, a tam do jednej z kas leżących na wprost wejścia, sprzedającej bilety na pociągi dalekobieżne. Tam też zakupiliśmy jednocześnie bilety na trasę od Lwowa do Moskwy.

W przeciwieństwie do Polski, bilety na kolej rosyjską, ukraińską, mongolską jak i chińską sprzedawane są zawsze z miejscówkami, bez względu na klasę pociągu. A te, w kolei transsyberyjskiej są trzy: pierwsza, czyli LUX, druga czyli kupe oraz trzecia czyli plackartnyj. Te same klasy obowiązują także na Ukrainie oraz w Mongolii. Różnice cenowe między poszczególnymi klasami są dosyć duże (między drugą a trzecią nawet dwukrotne), o czym należy pamiętać przy planowaniu całej podróży. Ponieważ dla nas kwestia cenowa miała niebagatelne znaczenie, to wszędzie gdzie tylko była możliwość, kupowaliśmy bilety na klasę plackartnyj. Warto także zwrócić uwagę na to, iż jadąc większą grupą, mogą pojawić się problemy z dostaniem miejscówek obok siebie. Na szczęście dla naszej dwuosobowej ekipy, nigdzie na trasie nie stanowiło to problemu.

Strona internetowa kolei ukraińskich (w wersji angielskiej):

http://www.uz.gov.ua/en/passengers/timetables/

Strona internetowa kolei rosyjskich (w wersji angielskiej):

http://eng.rzd.ru/statice/public/rzdeng?STRUCTURE_ID=9

Rozkład jazdy kolei rosyjskich (w wersji angielskiej):

http://www.poezda.net/en/index

KOSZTY:

  • pociąg w klasie plackartnyj Lwów – Moskwa = 480 UAH = 204,19 zł

  • pociąg w klasie plackartnyj Moskwa – Irkuck = 1415 UAH = 601,94 zł

 

Sprawy wizowe

Chcąc udać się w podróż do Rosji, Mongolii oraz Chin, niezbędne jest zaopatrzenie się w wizy do kolejnych krajów. Wiedząc o tym, odpowiednio wcześnie musieliśmy rozpocząć proces ich wyrabiania. W każdym kraju obowiązują inne wymagania wizowe, różny czas oczekiwania, a poszczególne placówki dyplomatyczne mają różne dni i godziny otwarcia. Składając wniosek o wizę jednego kraju, z dokumentami oddaje się także paszport, w związku z czym dopiero po jego odebraniu można ruszyć do kolejnej placówki. Wszystko to jest rozłożone w czasie, a czas ten może się jeszcze wydłużyć, gdy coś pójdzie nie tak. A z własnego doświadczenia jak i z innych źródeł wiemy, że o to nie trudno. Nieprecyzyjnie wypełnione wnioski wizowe, braki w dokumentach, zbyt duże kolejki skutkujące nie możnością złożenia podania danego dnia – wszystko to może znacznie wydłużyć cały proces, o czym mieliśmy się okazję przekonać na własnej skórze... 

Z życia wzięte.

Po kilku godzinach oczekiwań w kolejce przed Konsulatem Federacji Rosyjskiej w Krakowie, w końcu zostaliśmy zaproszeni do środka. Nie posiadaliśmy się z radości, tym bardziej, że byliśmy ostatnimi tego dnia osobami dopuszczonymi przed majestat konsula, w którego rękach ważyły się losy naszych wiz, a tym samym całej podróży koleją transsyberyjską. Pełni nadziei, niosąc plik dokumentów podeszliśmy do okienka, kiedy konsul zaczął opuszczać roletę mówiąc:

- Przyjdźcie za tydzień.

- Ale Panie konsulu, proszę nas przyjąć... my z daleka...

- Z daleka to znaczy skąd? - zapytał konsul wyraźnie zaciekawiony.

- Ze Śląska.

- I to ma być daleko!? Panie! Daleko to jest z Moskwy do Irkucka! Coś wam powiem, jak macie daleko, to rozbijcie sobie przed konsulatem namiot!

I zamknął okienko.

Wtedy zrozumieliśmy, że taka właśnie jest Rosja - podzielona na władzę i podwładnych, rządzących i rządzonych, aparat państwowy i obywateli. Obywatel ma być bezwzględnie posłuszny władzy i wiedzieć, że z nią się nie dyskutuje! Dla jego własnego dobra...

Informacje wizowe – Rosja

Wizę rosyjską można uzyskać w ambasadzie w Warszawie bądź w którymś z konsulatów w Gdańsku, Poznaniu lub w Krakowie. Przy wyborze placówki obowiązuje tu jednak rejonizacja, związana z miejscem zamieszkania interesantów. W naszym przypadku (województwo śląskie) był to konsulat w Krakowie.

W celu wyrobienia wizy, w Wydziale Konsularnym czynnym w poniedziałki, środy i piątki (08.30-12.30) należy złożyć następujące dokumenty: wypełniony kwestionariusz wizowy, który można wydrukować ze strony internetowej ambasady, jedno zdjęcie w formacie 3x4 cm, paszport ważny co najmniej 180 dni, licząc od daty zakończenia terminu ważności wizy na wjazd do Rosji. Oprócz tego w przypadku ubiegania się o wizę turystyczną niezbędny jest voucher turystyczny, który można uzyskać za pośrednictwem różnych firm, świadczących swe usługi w internecie oraz ubezpieczenie zdrowotne na kwotę 30 000 euro. Co istotne, ambasada rosyjska uznaje jedynie ubezpieczenia, wystawiane przez firmy Hestia i Signal Iduna. Wiza turystyczna ważna jest na okres do 30 dni pobytu w Rosji. Czas rozpatrywania wniosku to 7 dni kalendarzowych.

Strona internetowa Ambasady Federacji Rosyjskiej w Polsce:

http://www.rusemb.pl/

KOSZTY:

  • wiza rosyjska = 35 euro (opłata pobierana w polskich złotych)

  • opłata bankowa za wizę rosyjską = 20 zł (dokonywana w konkretnym banku, którego nazwa i adres jest podana w konsulacie)

  • voucher turystyczny = 59 zł

  • ubezpieczenie podróżne w HESTII (koszty leczenia, NNW, odpowiedzialność cywilna, bagaż) na 30 dni = 187 zł. 

Informacje wizowe – Mongolia

Wnioski wizowe do Mongolii, wypełniane są wyłącznie za pośrednictwem Internetu (http://www.consuls.net), tylko w języku angielskim. Następnie należy je wydrukować i złożyć w Ambasadzie Mongolii wraz z paszportem oraz jednym kolorowym zdjęciem w formacie 35x45mm. Wiza turystyczna ważna jest na okres do 30 dni pobytu w Mongolii. Czas rozpatrywania wniosku to od 3 do 7 dni kalendarzowych.

Strona internetowa Ambasady Mongolii w Polsce:

http://www.ambasadamongolii.pl/

KOSZTY:

  • wiza mongolska = 60 euro (opłata pobierana w euro w gotówce)

O chińskich wizach

Będąc w Warszawie po odbiór wizy mongolskiej, chcieliśmy od razu tego samego dnia złożyć wnioski o wizę chińską. Mimo iż dotarliśmy pod drzwi ambasady, spiesząc się co niemiara aby zdążyć przed jej zamknięciem, to kolejka była na tyle duża, że można było zapomnieć o złożeniu dokumentów tego dnia. Z racji braku czasu na kolejny wyjazd do Warszawy, zdecydowaliśmy, że wizę chińską wyrobimy później, będąc już na trasie. Jako że chińskiej placówki dyplomatycznej nie ma na Syberii, to siłą rzeczy ową wizę musieliśmy wyrobić w stolicy Mongolii. Jak się potem okazało dzięki temu finansowo wyszliśmy na plus, ponieważ w Ułan Bator zapłaciliśmy znacznie mniej niż w chińskiej ambasadzie w Warszawie.

Dokumenty które należy złożyć są takie same, obojętnie gdzie staramy się o wizę. Są to: wniosek wizowy który można wydrukować ze strony internetowej ambasady, jedno zdjęcie w formacie 35x45 mm oraz paszport, ważny co najmniej 180 dni. Oprócz tego potrzebna jest rezerwacja biletu (kolejowego bądź lotniczego) do Chin w obie strony. Wiza turystyczna ważna jest na okres 3 miesięcy, od dnia złożenia dokumentów. Czas rozpatrywania wniosku to 7 dni kalendarzowych (w trybie zwykłym).

Strona internetowa Ambasady Chin w Polsce:

http://www.chinaembassy.org.pl/pol/

KOSZTY:

  • wiza chińska (w ambasadzie w Warszawie) = 220 zł

  • wiza chińska (w ambasadzie w Ułan Bator) = 30 USD w trybie zwykłym (100,92 zł) lub 50 USD w trybie przyspieszonym (168,21 zł)

 

Informacje cenowe

Wszystkie ceny podawane są wg kursów z końca czerwca 2010 roku.

1 hrywna (UAH) = 0,4254 zł

1 rubel (RUB) = 0,1082 zł

100 tugrików (MNT) = 0,243 zł

1 juan (RMB) = 0,4967 zł

1 euro (EUR) = 4,1405 zł

1 dolar (USD) = 3,3643 zł

Pełni zapału, żądni przygód i gotowi na długą wyprawę wyruszyliśmy nocą z Katowic pod koniec czerwca 2010 roku. Rano przybyliśmy do Przemyśla. Miasto poznaliśmy podczas wyprawy po bilety miesiąc wcześniej, dlatego od razu po wyjściu z pociągu, skierowaliśmy się na postój minibusów udających się do Medyki, na granicę polsko-ukraińską.

Więcej o Przemyślu, w tym zdjęcia z tego miasta podczas pobytu miesiąc wcześniej:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

KOSZTY:

  • pociąg Katowice - Przemyśl (323 km) = 41 zł

  • minibus Przemyśl – Medyka (13 km) = 2 zł

Po krótkiej jeździe minibusem z Przemyśla docieramy na miejsce, wysiadamy i z tobołkami pchamy się szybko na słynne przejście graniczne w Medyce. Tam jak zawsze ciekawa plejada ludzi, zarówno Polaków jak i Ukraińców, z czego większość znała się nieźle. Pogranicznicy znają wiele z tych twarzy, które swój czas i zapał poświęcają na to, aby zarobić trochę PLN/UAH na drobnym handlu. Śpieszyło nam się do Lwowa, chcąc zobaczyć to, czego nie udało się ujrzeć miesiąc wcześniej, więc aby było ciekawiej, jeden z wracających do swego kraju Ukraińców zafundował nam mały postój na granicy. Miał masę tobołów, głównie pudeł (jak mniemam zakupy w Polsce) a tak jak nam śpieszyło mu się bardzo, więc w tym szale i roztargnieniu zablokował się na dłuższą chwilę w bramce obrotowej, skutecznie blokując ruch na pieszym przejściu. Szarpał się i pocił niemiłosiernie, z wielu gapiów niektórzy próbowali mu pomóc, ale na nic to się zdało. Dopiero interwencja strażników, i to za którymś razem dopiero, odblokowała ruch. Tym więc jakże miłym akcentem, z uśmiechem na twarzy pożegnaliśmy Polskę i z paszportem w ręku wkroczyliśmy na Ukrainę. Po drugiej stronie rozpoczyna się świat cyrylicy, z którym nam będzie dane żyć przez najbliższy miesiąc, aż do granicy chińskiej. Tam zaś będzie się tęsknić za cyrylicą. Tymczasem priorytetem był jak najszybszy transport do Lwowa, więc bez zbędnej zwłoki skierowaliśmy się na przystanek w Szegini, gdzie już czekał autobus. 

KOSZTY:

  • autobus Szegini – Lwów (79 km) = 16,5 UAH = 7,02 zł

Lwów na mapie

We Lwowie byliśmy miesiąc wcześniej, więc tym razem znacznie mniej pozwiedzaliśmy. Ale miło spędziliśmy czas, tym bardziej, że tego dnia (28 czerwiec) był Dzień Konstytucji, czyli święto narodowe Ukrainy i dzień wolny od pracy. Na ulicach miasta mnóstwo ludzi, znacznie więcej niż to było miesiąc wcześniej. Pełno flag ukraińskich, rodziny z dziećmi nieśpiesznie spacerujące po Starym Mieście i Prospekcie Swobody oraz rozłożona scena na rynku, gdzie wieczorem odbywały się koncerty a wszędzie było słychać muzykę. Lwów jako jedno z najbardziej "ukraińskich" miast, chciał i umiał świętować dzień, kiedy ich kraj, 14 lat wcześniej, doczekał się swojej własnej konstytucji, zamykając tym samym proces oderwania się od Rosji. Na wschodzie Ukrainy i na Krymie, gdzie ludność jest rosyjskojęzyczna, w większości będąca członkami Rosyjskiej Cerkwii Prawosławnej, nie lubiąca Wiktora Juszczenki, Julii Tymoszenko jak i całego obozu "Pomarańczowej Rewolucji" i tęskniąca za czasami ZSRR, tam zapewne tego dnia się nie obchodzi zbyt hucznie. Ale we Lwowie to co innego.

 

Więcej o Lwowie znajduje się w tej części:

LINK

Tam umieszczam zdjęcia z tego jednodniowego przystanku w podróży, jak i zdjęcia z pobytu miesiąc wcześniej, tym razem 3 dniowego. Polecam i zapraszam:) 

 

Po powtórnym pobycie we Lwowie, tym razem znacznie krótszym, wsiadamy do pociągu nr 74L relacji Lwów – Moskwa. Podróż miała trwać prawie równą dobę (34 i pół godziny), i tak też się stało. Ukraińskie koleje, podobnie jak wszystkie późniejsze na naszej trasie charakteryzowała punktualność, jak i czystość i schludność – coś, co niezbyt często występuje w Polsce. Nie tego się można było spodziewać! A jednak! Bardziej zaś zaskoczyło nas to, że w pociągach wszystkie okna są zamknięte. Nie ma szans, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Dlatego co przystanek, większość pasażerów z chęcią wybiera się na zewnątrz, nawet jeśli trwa to tylko kilka minut. Tak samo było później na trasie kolei transsyberyjskiej. Gdy przystanków nie ma, trzeba jakoś dawać sobie radę i żyć z tym ciężkim powietrzem. Jechaliśmy pod koniec czerwca 2010 roku, kiedy to na Ukrainie i w europejskiej części Rosji szalały pożary spowodowane ogromnymi upałami. To niestety dało się odczuć w pociągach, gdyż w środku było bardzo ciepło. Ukraińcom jak i Rosjanom jakoś to nie przeszkadzało, oni jakby wynieśli z czasów ZSRR umiejętność dostosowania się i godzenia się z własnym losem, „jest jak jest, i tyle”. Nie zwracając uwagi na takie niedogodności (oczywiście niedogodności z naszego punktu widzenie, nie ichniejszego) jak ponad trzydziestokilkustopniowe upały jak i zamknięte okna, pasażerowie z lubością delektowali się dużymi ilościami jedzenia. Dziesiątki woreczków, słoików i papieru śniadaniowego. I oczywiście alkohol. No właśnie sprawa alkoholu i kolei. Wydawało by się, w obiegowej opinii, że na Wschodzie w czasie jazdy koleją, to panują libacje, a wódka leje się strumieniami. Tak może i kiedyś było, ale teraz to się zmieniło. Alkoholu nie można pić, ni to na Ukrainie, ni to w Rosji. Ale piwo tak. Bo jak powiedział nam jeden ze współtowarzyszy, „piwo to nie alkohol, to tonik”. Według prawa nie wolno pić alkoholu, a alkoholem jest to, co ma powyżej 5 %, tak więc na wszystkich stacjach można było kupić piwa, które mają 4,8% czy 4,9% alkoholu, tak więc były tonikiem, według tamtejszej terminologii, a więc można je było pić w pociągach. I tak też my jak i nasi współtowarzysze robili. No właśnie, nasi współtowarzysze.

 

Po kilku godzinach jazdy okazało się, że jesteśmy jedynymi obcokrajowcami w wagonie liczącym 54 osoby. To wzbudziło ciekawość, więc co chwila dosiadali się do nas panowie (bo w naszym wagonie tak się złożyło, że byli prawie wyłącznie mężczyźni) aby miło zagadać, poczęstować czymś do jedzenia i wypić razem piwo. Większość zaś jak już raz usiadła, to już potem nie chciała odchodzić, więc po pewnym czasie wokół nas zrobiła się wesoła gromadka. Jedzenia przybywało, jak i piwa też, które potem nam usilnie dawano do rąk. W trakcie rozmów, okazało się, czemu tak dużo mężczyzn jedzie naszym wagonem i czemu niektórzy mają wielkie wiklinowe kosze z jedzeniem. Otóż większość ludzi wybierała się do Moskwy do pracy. Jest wówczas połowa 2010 roku. Wtedy Ukraina ciężko przeżywała światowy kryzys gospodarczy, tkwiąc w recesji. Wielu więc szukało pracy u swego wielkiego sąsiada ze wschodu. Główną destynacją była Moskwa, ale niektórzy wybierali się znacznie dalej. Nasz współpasażer z górnego łóżka z naprzeciwka, dotychczas mało mówiący, zaczął opowiadać o tym, jak wyjeżdża do pracy aż na sam koniec Rosji. Po przyjeździe do Moskwy, leci samolotem do Kraju Chabarowskiego, gdzie ma mieszkać i pracować pół roku z dala od rodziny i przyjaciół wśród samych mężczyzn wydobywając ropę naftową. Jest to mała osada pracownicza, leżąca na pustkowiu, gdzie wszędzie daleko i nie ma po co wychodzić poza jej teren. Praca nie dość że męcząca i w trudnych warunkach pogodowych, to jeszcze ciężka z psychicznego punktu widzenia. Ale podobno warto, bo po jednym takim wyjeździe do pracy zarobić można tyle, że w zupełności starcza pieniędzy na całe kolejne pół roku dla jego rodziny w jego domu na Ukrainie.

 

Pijąc, jedząc i słuchając opowieści „impreza” się rozkręcała, więc jeden z jej uczestników, postanowił podkręcić ją trochę mocniej, i wyciągnął butelkę wódki. W mig pojawiły się kieliszki i rozpoczęło się opijanie podróży do Moskwy. Nie wiedząc skąd pojawiła się kolejna butelka, i kolejne zapełnione kieliszki. Ktoś nie pomyślał aby ukryć ten fakt alkoholowej rozpusty, więc wkrótce zauważyła to przechodząca korytarzem prowadnica. Powiadomiła milicję, i na kolejnej stacji pan, który z taką ochoczą radością raczył nas wódką, trafił do pokoju prowadnicy gdzie tłumaczył się ze swego występku milicjantom. Impreza się więc zakończyła. Ale tylko na chwilę. Bo ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, facet gdy wyszedł z pomieszczenia ze smutną miną i mandatem, wrócił do nas, odczekał chwilę jak sytuacja się uspokoi, milicja wyjdzie, a prowadnica zostanie w swoim pokoiku, wnet wyciągnął butelkę i postanowił dalej polewać, ku uciesze gawiedzi i ogólnemu wybuchowi śmiechu. Choć byli chętni, to już tym razem było ich znacznie mniej. Zbliżała się noc, ryzyko recydywy było tym razem większe, więc impreza się definitywnie skończyła. Choć „pan polewacz” nie chciał się z tym pogodzić, został zmuszony do wzięcia swojej butelki i powrotu do swojego miejsca na końcu wagonu. Przyszła noc, ale upał nadal dawał o sobie znać.

 

Trasa pociągu nr 74L ze stacji Lwów Główny do Moskwa Dworzec Kijowski:

LINK

 

KOSZTY:

  • cena noclegu za osobę w hotelu „Arena” (ul. Gródecka 83) = 42 UAH = 17,86 zł

  • pociąg (w klasie 3) Lwów Dworzec Główny - Moskwa Dworzec Kijowski (1500 km) = 480 UAH = 204,19 zł

Moskwa na mapie

Rano przyjeżdżamy do Moskwy, drugiego po Stambule najludniejszego miasta w Europie, liczącego 11,5 mln ludzi. Wysiadamy na dworcu Kijowskim leżącym w południowo-zachodniej części miasta, i po wymianie waluty szybko udajemy się na stację metra Kijewskaja. Stamtąd niebieską linią nr 3 (inaczej Linia Arbacko-Pokrowska, najdłuższa ze wszystkich w Rosji, licząca 43,7 km) jedziemy 3 przystanki na Plac Rewolucji. Plan – ujrzeć mury Kremla i jeden z najsłynniejszych placów na świecie. Plan minimum, ale chyba jedyny do wykonania. Cały pobyt w Moskwie to zaledwie kilka godzin, czasu mało, bo o 13:35 mamy już pociąg jadący na Syberię i pod żadnym pozorem nie można się spóźnić na niego. Podobnie jak na Ukrainie, w Rosji pociągi jeżdżą bardzo punktualnie.

Obiekt z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO (1990 r.)

Południe, jest ponad 30 stopni Celsjusza, niebo nad Moskwą zupełnie bezchmurne. Wspaniała pogoda. Przez Bramę Zmartwychwstania wchodzimy na Plac Czerwony. Pierwszy raz mamy okazję widzieć go na żywo i faktycznie jest taki, jak go zawsze ukazywano – monumentalny, wielki i piękny. Otoczony ze wszystkich stron wspaniałymi budowlami, przesączony historią Rosji. Bo właśnie tu od dawna było centrum Rosji. Tam odbywały się najważniejsze wydarzenia polityczne, społeczne i kulturalne. Symbol potęgi i wielkości Rosji. Trzeba przyznać, że robi duże wrażenie na człowieku... Zdumiewa nas czerwień okalających plac budynków i wież, wielkość i architektoniczny ład najstarszej na kontynencie galerii handlowej jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, czyli GUM-u, barwność i bajkowość Soboru Wasyla Błogosławionego czy też mroczna aura unosząca się z mauzoleum Lenina, który wbrew swej woli został przez swego następcę Stalina przymuszony do trwania w mumii w tym miejscu jako ponadczasowy relikt komunizmu.

 

„Ze wszystkich bohaterów, jakich wyprodukowała i pochłonęła rewolucja, został tylko on, jedyny, w którego można było dotychczas wierzyć; umarł w samą porę, zanim ktokolwiek obarczył go odpowiedzialnością za przelaną krew. On, Ojciec Rewolucji, którą – póki żył – uznawano niemal za świętą, którą zbezcześcili dopiero jego następcy.” Tiziano Terzani - „Dobranoc Panie Lenin!”

 

Zachwyceni Placem Czerwonym, patrzymy na zegarek i chcąc nie chcąc, musimy go opuścić i skierować się do stacji metra. Tam czerwoną linią nr 1 (Linia Sokolniczeska, pierwsza oddana do użytku) jedziemy w kierunku północno-wschodnim gdzie wysiadamy na 5 stacji – Komsomolskaja. Po drodze mijamy nie(sławną) stację Łubianka, w latach Związku Radzieckiego zwana stacją Dzierżyńską, nazwaną tak imieniem Feliksa Dzierżyńskiego. Ale w czasie jazdy nie myślimy o tym patrząc na tę stację. Nasze myśli, jak i zapewne wielu pasażerów kierują się w stronę 26 ofiar śmiertelnych i dziesiątek rannych które właśnie tutaj dotknął zamach terrorystyczny, jaki miał miejsce równo 3 miesiące wcześniej (29 marca 2010 roku). Była to jedna z dwóch stacji metra na których to w powietrze wysadziły się kobiety-samobójczynie z Kaukazu. Śladów zniszczeń nie było już widać, jedynie kwiaty i znicze...

 

Docieramy na stację Komsomolskaja. Stamtąd po wyjściu na zewnątrz, kierujemy się na ogromny Dworzec Jarosławski. Obsługuje on połączenia na wschodzie Rosji, w tym na Syberię i na Daleki Wschód. Dzięki temu na tym dworcu przewija się najwięcej ludzi ze wszystkich 9 wielkich dworców kolejowych w Moskwie. Nazwa dworca pochodzi od miasta Jarosław, pierwszego większego miasta na trasie za Moskwą, gdzie kierują się wszystkie pociągi z tego dworca. Docieramy na jeden z 11 peronów dworca, gdzie stoi pociąg nr 350, jeżdżący na trasie Moskwa – Błagowieszczeńsk w Kraju Amurskim, na Dalekim Wschodzie Rosji. Tutaj, na Dworcu Jarosławskim rozpoczyna się trasa najdłuższej kolei świata - kolei transsyberyjskiej. Także tam rozpoczyna się główny etap naszej wielkie wyprawy.

 

Trasa pociągu nr 350 ze stacji Moskwa (Dworzec Jarosławski) do Błagowieszczeńska:

LINK

oraz tu

LINK

 

KOSZTY:

  • pociąg (w klasie 3) Moskwa Dworzec Jarosławski - Irkuck Dworzec Główny (5185 km) = 1415 UAH = 601,94 zł  
  • Sobór Kazańskiej Ikony Matki Bożej
  • Wieża Nikolska
  • Brama Zmartwychwstania
  • wieże Bramy Zmartwychwstania
  • Państwowe Muzeum Historyczne
  • Państwowe Muzeum Historyczne
  • na Placu Czerwonym
  • GUM
  • Mauzoleum Lenina
  • na Placu Czerwonym
  • Wieża Spasska
  • Plac Czerwony
  • Plac Czerwony i GUM
  • Wieża Spasska i Plac Czerwony
  • Pomnik Minina i Pożarskiego
  • Sobór Wasyla Błogosławionego
  • Sobór Wasyla Błogosławionego
  • Sobór Wasyla Błogosławionego

"W wielkich jednostajnych przestrzeniach gubią się miary czasu, przestają obowiązywać, przestają coś znaczyć. Godziny robią się nieforemne, bezkształtne, rozciągliwe (...). Na domiar pociąg przejeżdża przez różne strefy czasu i powinno się coraz to przesuwać wskazówki zegara, ale po co, co się przez to zyska?" Ryszard Kapuściński - „Imperium”

Czy warto podążać za czasem uciekającym w ekspresie transsyberyjskim? Cóż, spróbować zawsze można... A pasażerów którzy podejmą się tego, jak się potem okaże, arcytrudnego zadania nie brakuje. Bo prędzej czy później każdy zaczyna się wahać, zastanawiać, mieć wątpliwości czy aby na pewno prawidłowo kręci wskazówkami swojego zegarka. W naturalnym odruchu pyta o godzinę innych współpasażerów. A ich odpowiedzi jedynie pogłębiają poczucie zagubienia w czasie. Bo jeden taki, już przy wyjeździe z Moskwy ustawił sobie godzinę miejsca, w którym będzie wysiadał. Inny pogubił się po pierwszej dobie w pociągu, a jeszcze następny doszedł do wniosku, że szkoda czasu na to całe zamieszanie z przestawianiem zegarków...

 

Kolej transsyberyjska to nie tylko najdłuższa trasa kolejowa świata, miejsce na mapie, z tysiącami kilometrów torów. To całe zjawisko z wieloma elementami. To także wielkie przeżycie i doznanie. Wydawać by się mogło, że nie ma w tym nic ciekawego, bo jedzie się przez kilka dni zamkniętym w pociągu, na trasie, gdzie nie ma w zasadzie nic wspaniałego. Lasy, wioski i miasta przemysłowe. Ale tak nie jest do końca. Na trasie są dziesiątki stacji, na których wspaniale kwietnie życie przydworcowe. Z racji tego, że pociąg jest bardzo długi, liczący naprawdę dużo wagonów, gdy zatrzymuje się w danej miejscowości, rzadko kiedy udaje się dojść do dworca aby zrobić zakupy, bo czasu by brakło. Dlatego też powstała instytucja babuszek. Panie obładowane jedzeniem i piciem same przychodzą pod pociąg, a jako że jest ich wiele, to zawsze wychodząc ze swojego wagonu, trafiało się na przynajmniej kilka babuszek. Nie ma sensu więc przed jazdą koleją robić zapasów, bo wszystko spokojnie można kupić na trasie. Są napoje, jest piwo, słodycze, ciastka, chleb, szynki, sery, owoce, warzywa, są też dania na ciepło, np. pierogi, krokiety czy kotlety. Ale prym wiodą zupki chińskie, występujące w bardzo wielu wersjach. Tanie i pożywne, no i jest to w końcu coś na ciepło. No właśnie, jak na ciepło, ktoś by mógł rzec? Otóż w każdym wagonie jest samowar, w którym za darmo jest dostępna dla każdego gorąca woda. Dzięki temu i zupkę się zrobi, i kawy czy herbaty się człowiek napije. Jest to więc mała namiastka domu. Bo na te kilka dni jazdy twój wagon staje się twoim małym domem z kilkudziesięcioma współlokatorami-pasażerami. Na czele każdego takiego domu stoją zaś dwie panie prowadnice. Gdy jedna śpi, druga pracuje i tak na zmianę na całej trasie. Prowadnice to panie, które zarządzają i dbają o porządek w wagonie. Oto aby było czysto i schludnie, oto aby nikt nie robił awantur czy też imprez alkoholowych (o takiej jednej na trasie Lwów-Moskwa była już mowa wcześniej), one także zbierają i trzymają przez całą drogę nasze bilety. Wydadzą nam je zaś wtedy, kiedy będziemy żegnać się z pociągiem. Mając bilety (które jak wcześniej było wspomniane są zawsze z miejscówkami) prowadnice mają więc listę wszystkich pasażerów i wiedzą który z nich gdzie i o której powinien wysiąść. Prowadnica więc obudzi odpowiednio wcześniej nas gdy mamy wysiadać. Zbierze także pościel, którą wcześniej nam dała gdy rozpoczynaliśmy podróż. U niej także można kupić trochę rzeczy do jedzenia i picia. Można by rzec, że jest to swoiste połączenie konduktorki i naziemnej stewardessy. Prowadnice są więc ważnymi osobami w wagonie, i lepiej z nimi nie zadzierać. Mają one swoje małe pomieszczenie w każdym wagonie zaraz obok samowaru i ubikacji.

Ciekawą rzeczą w klasie trzeciej, czyli plackartnej, jest to, że wagony nie posiadają zamykanych przedziałów, a cały wagon jest niejako „otwarty”. Wagony są jakby przedzielone ścianką na 6-osobowe części, ale wszystko i tak jest połączone długim na cały wagon korytarzem, po którym zawsze ktoś chodzi. Po jednej stronie korytarza prostopadle do niego są dwa łóżka na dole i dwa na górze, zaś po drugiej stronie po jednym na dole i na górze, równolegle do korytarza. Górne łóżka są składane i przez większość dnia właśnie w takiej formie występują. Wtedy to przypisany do niego pasażer siedzi na dole. Dopiero wieczorami rozkłada się górne łóżka i ubiera pościel. Pod dolnymi łóżkami zaś są wielkie pojemniki na bagaż, ten także można składować na samej górze wagonu, nad górnymi łóżkami, gdzie jest do tego odpowiednie miejsce. Wszystko to razem powoduje, że w wagonie jest całkiem przestronnie i nie czuje się zbytnio ciasnoty. Choć oprócz nas, jest zawsze wokół około 50 innych osób. Ci zaś są przyjaźni i chętni do rozmowy, szczególnie gdy jadą obcokrajowcy. W naszym przypadku tak się złożyło, że byliśmy jedynymi obcokrajowcami w całym wagonie, przez co co jakiś czas byliśmy zagadywani miło przez członków naszego „domu na kółkach”. Był z nami były żołnierz Armii Czerwonej który stacjonował kiedyś w Polsce, w okolicach Legnicy, młody malarz artysta-amator który wraz ze swoją koleżanką wracał z tygodniowych wczasów w Egipcie, swoich pierwszych w życiu zagranicą, były całe rodziny z dziećmi jadące na urlop czy też w odwiedziny do rodziny. Dla nich wszystkich kolej transsyberyjska była czymś zwyczajnym, oddartym z magii, środkiem transportu, który tylko i wyłącznie przerzucał z punktu A do punktu B. Dla nas było to coś zupełnie innego...

Z życia wzięte.

- Skąd jesteście?

- Z Polszy.

- Gdzie jedziecie?

- Do Irkucka, nad Bajkał...

- Po co tam jedziecie?

- Zwiedzić, zobaczyć, poznać.

- Ale to macie tam rodzinę?

- Nie.

- Znajomych?

- Nie.

- Jedziecie do pracy?

- Nie.

- No to po co tam jedziecie?

Rosjanie nie są w stanie pojąć tego, że ktoś może wybrać się w podróż na Syberię, z zachwytem na twarzy przemierzać ją pociągiem i co więcej, odnosić z tego przyjemność. Dla nich kilkudniowa jazda koleją transsyberyjską jest przykrą koniecznością, do której ze względu na brak innych alternatyw są przymuszeni. Motywy naszej podróży były dla nich abstrakcją, równie dużą jak malarstwo samego Wasilija Kandinskiego*. "Przecież na Syberii nic nie ma"- mówią z nieukrywanym zdziwieniem wymalowanym na twarzach."

*Wasilij Kanditsky - (1866-1944) rosyjski malarz, ojciec abstrakcji.

 

Kolej transsyberyjska to także świetna okazja, aby ujrzeć cały konglomerat ras, kultur i religii Rosji. Etniczni Rosjanie (ros. Russkije) stanowią bowiem 81 procent wszystkich obywateli kraju (ros. Rossijanie), reszta to dziesiątki różnych mniejszości narodowych. Na Syberii właśnie, na stacjach i w wagonach widać potomków ludów Północy, Tatarów, Tunguzów, Czuwaszy, Ewenków, Jakutów, Buriatów, Ukraińców, Niemców, Koreańczyków, Chińczyków; buddystów, muzułmanów, katolików, prawosławnych i wyznawców szamanizmu.


Na Syberii jest naturalne, że człowiek spytany o narodowość zacznie grzebać w swoich korzeniach, a na koniec stwierdzi, że czuje się Sybirakiem narodowości syberyjskiej.”

Andrzej Meller – National Geographic, nr 55, kwiecień 2004

 

Na zdjeciach przedstawiamy...babuszki i jeszcze raz babuszki:) Przykładowo wybrane życie przydworcowe na stacji kolei transsyberyjskiej.

Barabińsk - 3040 km od Moskwy

  • tłum wybiegł na zakupy
  • kupujemy wędzoną rybkę
  • młodzi też sprzedają
  • futro na Syberii zawsze się przyda, nawet latem
  • wędzoną rybkę może?
  • targ na kółkach
  • dobijamy transakcję
  • lokomotywa serii CS-2 na emeryturze
  • lokomotywa serii CS-2 na emeryturze
  • wysoko na torach ten pociąg
  • kupcie coś proszę
  • sprzedajemy z uśmiechem...
  • ...ale też i bez uśmiechu
  • co tam u ciebie? jak utarg?
  • miejsca w wagonie Transsib-u

Nowosybirsk na mapie

Nocny przystanek w największym mieście Syberii, trzecim co do wielkości w Rosji (po Moskwie i Petersburgu), liczącym 1,5 mln ludzi. Tutaj znajduje się największy dworzec kolejowy na Syberii, wybudowany w 1894 roku, w trakcie gdy budowano kolej transsyberyjską. Niestety nie dane nam było ujrzeć go w pełnej krasie, z racji tego, że przystanek odbył się w nocy. Był to najdłuższy postój w czasie całej trasy do Irkucka, liczył prawie 50 minut. Mimo tego, że jest środek nocy, tłumy ludzi wychodzą zewnątrz. Oglądamy dworzec kolejowy (od wewnątrz robi wrażenie swoją przestronnością i rozmachem), robimy ostatnie większe zakupy i wracamy do pociągu. Teraz można spokojnie kłaść się spać.

 

W trakcie podróży koleją transsyberyjską, przejeżdża się przez tereny trzech największych rzek Syberii i jednocześnie jedne z najdłuższych rzek świata: Ob na zachodzie, centralnie położony Jenisej i na wschodzie Lenę. Wszystkie one płyną na północ zasilając Ocean Arktyczny.

Przez Nowosybirsk przepływa pierwsza wielka rzeka syberyjska, którą można ujrzeć z okien pociągu - Ob. Ma długość 2,962 km. Wraz z rzeką Irtysz ma zaś łączną długość 5,410 km i tym samym jest siódmą najdłuższą rzeką świata.

W Krasnojarsku zaś można ujrzeć drugą z wielkich rzek syberyjskich - Jenisej, liczący 5,539 km wraz z rzekami Angara i Selenga tworząc jeden system rzeczny. Jest to więc piąta najdłuższa rzeka świata.

Trzecią wielką rzeką syberyjską jest Lena, licząca 4,400 km, przez co jest 11 najdłuższą rzeką świata. Niemożna jej jednak ujrzeć na trasie kolei transsyberyjskiej. Jest to jednak możliwe, gdy pojedzie się Koleją Bajkalsko-Amurską, odnogą kolei transsyberyjskiej, która leży na północ od niej i równolegle do niej. Rozgałęzienie jest za miastem Tajszet, a droga prowadzi aż do brzegów Oceanu Spokojnego. Kolej ta, zwana w skrócie BAM zaczęła być budowana w latach 30-tych XX wieku, ale większość prac przeprowadzano w latach 40-tych przez więźniów obozów pracy. Pełne zakończenie jednak budowy miało miejsce dopiero w 1991 roku, w roku upadku Związku Radzieckiego.

Nowosybirsk - 3343 km od Moskwy

  • fontanna przed dworcem kolejowym
  • dworzec kolejowy w Nowosybirsku
  • makieta parowozu "Prowornyj"
Kilka faktów o budowie kolei transsyberyjskiej:

 

  • - decyzję o budowie kolei która połączyłaby europejską część Rosji z Syberią podjął car Aleksander III w 1886 roku

  • - w 1891 roku powołano komitet dla budowy syberyjskich linii kolejowych

  • - finansowanie tego olbrzymiego projektu odbyło się wyłącznie z pieniędzy państwowych

  • - prace budowlane były prowadzone jednocześnie z dwóch stron – od Czelabińska (Linia Zachodniosyberyjska biegnąca do rzeki Ob) i od Władywostoku (Linia Ussuryjska)

  • - 12 maja 1891 roku odbyła się we Władywostoku uroczystość położenia kamienia węgielnego, w której uczestniczył przyszły władca imperium rosyjskiego – Mikołaj II

  • - położony najdalej na zachód odcinek Kolei Zachodniosyberyjskiej został oddany do użytku w październiku 1896 roku po 4 latach prac

  • - odcinek Kolei Ussuryjskiej, czyli położonej najdalej na wschód i łączący Władywostok z Chabarowskiem został ukończony w 1894 roku, po zaledwie 3 latach budowy. Jednak pociągi na tym odcinku kursowały dopiero od roku 1897.

  • - prace nad odcinkiem położonym na wschód od rzeki Ob (Kolej Środkowosyberyjska) rozpoczęto w roku 1893 i ukończono dwa lata później. Połączono tym samym Kolej Zachodniosyberyjską z Irkuckiem niedaleko jeziora Bajkał

  • - odcinek Kolei Zabajkalskiej, czyli położonej na wschód od jeziora Bajkał i łączący go z rzeką Amur rozpoczęto budować w 1895 roku, a skończono w 1901.

  • - budowa odcinka Kolei Amurskiej rozpoczęta została w roku 1908. Zadaniem tego odcinka było połączenie Kolei Zabajkalskiej z miejscowością Chabarowsk.

  • - na początku nie było kolei wzdłuż jeziora Bajkał. Ludzi przewożono dwoma promami po jeziorze, a zimą saniami. Promy zbudowano w Szkocji, i przetransportowano w 1900 roku na Syberię. Tam ochrzczono je jako „Bajkał” i „Angara”.

  • - w związku z powolnym transportem po jeziorze, w latach 1902-1905 wybudowano trasę kolejową wzdłuż południowo-zachodniego brzegu jeziora (Kolej Krugobajkalska). Był to jednocześnie odcinek najbardziej trudny i pracochłonny ze wszystkich odcinków Kolei Transsyberyjskiej. Jego budowa pochłonęła najwięcej zaplanowanego na nią budżetu. Na 1 km torów zużyto około jeden wagon materiałów wybuchowych w celu wykopania tuneli i przeprowadzenia torów przez skalisty brzeg

  • - większość prac wykonywano ręcznie przy pomocy najprymitywniejszych narzędzi – topora, piły, łopaty, kilofa i taczek.

  • - w początkowej fazie robót w roku 1891 zostało zaangażowanych około 9,6 tysiąca osób, a w najintensywniejszym okresie – w latach 1895-96 – pracowało przy budowie około 90 tysięcy chłopów, więźniów, zesłańców i żołnierzy.

  • - budowa przebiegała przez tereny prawie całkowicie bezludne i niezamieszkałe.

  • - dzięki budowie kolei transsyberyjskiej więzienia w Rosji pozwalniały się, więźniowie byli motywowani do pracy skracaniem kary. Liczni więźniowie byli zmuszani do pracy niemalże niewolniczej, aż do skrajnego wyczerpania.

  • - po 14 latach budowy, w październiku 1904 roku, ukończono cały projekt, od Czelabińska do Władywostoku. Tym samym Pacyfik został połączony koleją z Atlantykiem

  • - cała trasa, od Moskwy do Władywostoku liczy 9332 km

  • - średnia prędkość budowy linii wynosiła wówczas około 740 km rocznie.

  • - dane z 1903 roku mówią, że przekopano 100 milionów m3 ziemi, przygotowano i położono ponad 12 milionów podkładów kolejowych, około 1 miliona ton szyn i złącz, wybudowano około 100 km mostów i tuneli.

  • - na terenach budowy wybuchały często epidemie, w związku z czym wielu pracowników zmarło. Roboty utrudniały latem uciążliwe insekty, przed którymi należało chronić twarz specjalnymi przezroczystymi maskami.

  • - dzięki budowie kolei transsyberyjskiej postawiono olbrzymie stalowe mosty na rzekach syberyjskich, w tym największy i najsłynniejszy na rzece Jenisej niedaleko Krasnojarska. Konstruktorem mostu był Ławr Proskurjakow, który za to osiągnięcie zdobył złoty medal na wystawie światowej w Paryżu w 1900 roku, podobnie jak konstruktorzy Wieży Eiffela

  • - po wybudowaniu kolei, władze carskie zdecydowały o wielkie akcji zasiedlania Syberii. W latach 1900-1910 na Syberię przeprowadziło się mniej lub bardziej dobrowolnie około 3 milionów obywateli Rosji, przede wszystkim chłopów.

  • - kolej przebiega przez dwa kontynenty: Europę i Azję. Jako symboliczną granicę przyjęto kilometr 1778 w pobliżu miejscowości Pierwouralsk. W tym miejscu znajduje się pomnik wyznaczający granicę dwóch kontynentów.

  • - cała trasa wiedzie przez 89 miast

  • - na trasie wybudowano mosty na 16 wielkich rzekach. Zaliczamy następujące rzeki: Wołga, Wjatka, Kama, Tobol, Irtysz, Ob, Tom, Czulym, Jenisej, Oka, Selenga, Seja, Bureja, Amur, Chor i Ussuri.

  • - najdłuższym mostem na trasie jest wybudowany w latach 1913-1916 most na rzece Amur, Na Dalekim Wschodzie, wówczas o długości 2568 m. Na jego miejscu powstał w latach 1991-1999 wielki kolejowo-samochodowy most żelazny o długości 2612 m.

  • - tory kładzione na trasie kolei transsyberyjskiej, tak jak w całej Rosji i w krajach byłego ZSRR mają rozstaw 1520 mm. W większości miejsc na świecie występuje rozstaw tzw. standardowy, liczący 1435 mm. Z tego względu jadąc koleją transmongolską lub transmandżurską w kierunku Chin pociąg na dłuższą chwilę (nawet kilka godzin) zatrzymuje się na granicy, gdzie dokonuje się wymiany podwozia na węższe

 

Mapa trasy kolei transsyberyjskiej z wszystkimi odgałęzieniami oraz strefami czasowymi:

LINK

 

Pojęcie kolei transsyberyjskiej (Transsib) nie oznacza tylko i wyłącznie trasy na odcinku Moskwa – Władywostok. W szerszym znaczeniu kolej transsyberyjska to także jej dwie, równie mocno, jak nie bardziej popularne, odnogi:

  • Kolej Transmongolska (od Ułan Ude, przez Ułan Bator i całą Mongolię do Pekinu)

  • Kolej Transmandżurska (od miejscowości Czita, przez Harbin w Chinach do Pekinu)

Oprócz tych dwóch odnóg, z głównej trasy kolei transsyberyjskiej odchodzą także dwie mniej popularne linie:

  • Kolej Turkiestan-Syberia (od Nowosybirska na południe przez Azję Środkową, przez tereny dawnych republik radzieckich, aż do Taszkentu, stolicy Uzbekistanu)

  • Kolej Bajkalsko-Amurska (od miejscowości Tajszet równolegle do głównej linii Transsibu, ale znacznie bardziej na północ, linia biegnie przez Komsomolsk nad Amurem aż do leżącego nad Pacyfikiem miasta Sowieckaja Gawań)

Krasnojarsk - 4105 km od Moskwy

Na zdjęciach poniżej Krasnojarsk z okien pociągu:

  • 1 km most na rzece Jenisej
  • Krasnojarsk z okien pociągu
  • drewno z tajgi syberyjskiej
  • Krasnojarsk z okien pociągu
  • Krasnojarsk z okien pociągu
  • Krasnojarsk z okien pociągu

Irkuck na mapie

Po 3 dobach i 15 godzinach jazdy koleją transsyberyjską, przyjechaliśmy rano do Irkucka.

Zmieniamy czas w zegarkach i teraz dopiero uświadamiamy sobie, jak jesteśmy daleko, plus 7 godzin w stosunku do czasu w Polsce. Gdy my rozpoczynamy nowy dzień, w Polsce zaś stary jeszcze się nie skończył, tam jest dopiero wieczór. Trzeba o tym pamiętać, pisząc smsy do kraju...

Na dworcu kolejowym od razu kupiliśmy bilety na dalszą część trasy kolei transsyberyjskiej do Ułan-Ude, którą zamierzaliśmy podążać po kilku dniach pobytu w Irkucku i nad jeziorem Bajkał. Wpierw jednak chcieliśmy się dostać do hostelu zamówionego wcześniej poprzez stronę hostelworld.com. Kilka dni w podróży, w zasadzie bez prysznica od Lwowa, robi swoje, i człowiek zupełnie inaczej myśli o podstawowych potrzebach... Spod dworca kolejowego pojechaliśmy tramwajem (jadą tam linie 1 oraz 2) do centrum miasta, leżącego po drugiej stronie rzeki Angary, przecinającej miasto. Jadąc zwróciliśmy uwagę na to, że Irkuck, a w zasadzie jego centrum, to wcale nie jest brzydkim i przemysłowym miastem, jakim wydawało się wcześniej przed podróżą. Owszem, jest wielkie, ale nie na tyle, aby się w nim zgubić i zatracić orientację. Ale to dopiero mogliśmy stwierdzić po dłuższym poznaniu, wpierw jednak trochę czasu zajęło nam szukanie naszego hostelu. Gdy w końcu go znaleźliśmy, można było uznać pewien etap podróży za zakończony. Wydawało by się, że po tych kilku dniach, człowiek marzy tylko o odpoczynku... Ale nie w naszym przypadku... Po krótkim pobycie w hostelu, nawet nie wypakowując zbytnio rzeczy z plecaków, nie chcąc tracić dużo czasu, pełni zapału ruszyliśmy zwiedzać miasto, co zajęło nam 2 dni. Irkuck zachęca bowiem sam sobą do zwiedzania.

"Wdzięk i różnorodność architektury, niewielkie rozmiary (niewiele ponad pół miliona mieszkańców) i jakiś nieuchwytny urok tego miejsca przydają mu staroświeckiej intymności. Nazywano je kiedyś "Paryżem Syberii". (...) Może to tylko złudzenie, ale bieda wydaje się tutaj mniej znoszona, ludzie bardziej zżyci, nie aż tak tymczasowi. Nazywają swoje miasto klejnotem Syberii." Colin Thubron - „Po Syberii”

 

Więcej o Irkucku, w tym opis miasta i zdjęcia, znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

Będąc w Irkucku, dokonaliśmy rejestracji swojego pobytu w tym miejscu na najbliższe dni. W Rosji bowiem, nadal istnieje od czasów ZSRR prawo nakazujące rejestrowanie się czy też inaczej zameldowanie się w miejscu swojego pobytu. Można tego dokonać w budynku miejscowej Policji (wówczas jeszcze zwanej Milicją) bądź w biurze pośrednictwa, w którym za dodatkową opłatą załatwiane są wszystkie formalności. W jednym i drugim przypadku trzeba okazać paszport z ważną wizą, z tym że w drugiej sytuacji zostawić należy dokumenty na kilka godzin. I tę drugą właśnie opcję wybraliśmy nie chcąc tracić czasu na spotkanie i rozmowy z milicjantami. Biuro takie znajduje się na ulicy Kijewskaja 7 gdzie szybko i łatwo można załatwić formalności.

 

Wykaz pociągów przyjeżdżających i odjeżdżających z dworca w Irkucku:

LINK

 

Irkuck - 5193 km od Moskwy

 

KOSZTY:

  • rejestracja w Irkucku = 300 RUB = 32,46 zł
  • cena noclegu za osobę w hostelu IF Hostel (ul. Jarosława Gaszeka 2-3) = 410 RUB = 44,36 zł

Listwianka na mapie

Po dwóch dniach spędzonych w Irkucku, mieście, które nas zaskoczyło, i to pozytywnie, nie mogliśmy już jednak doczekać się, aby ujrzeć „Perłę Syberii”, czyli słynne jezioro Bajkał. Po ponad tygodniu czasu spędzonym w podróży, głównie w miastach, miłą odmianą, będzie wypoczynek na łonie natury. I to jakiej! Bajkał zachwycał nas swoim ogromem i dziewiczym pięknem, dlatego był zdecydowanie jednym z najważniejszych punktów całej wyprawy. Późnym popołudniem wsiedliśmy w autobus, jadący z dworca autobusowego w Irkucku do Listwianki. Nie było problemów z dojazdem, gdyż połączeń w ciągu dnia jest wiele, zarówno większych autobusów, jak i mniejszych marszrutek. Obie miejscowości łączy świetna asfaltowa droga, dlatego już po godzinie jazdy byliśmy na miejscu. Wiedzieliśmy, że Listwianka ma szeroką bazę noclegową, od pola biwakowego, przez prywatne kwatery, schronisko aż po wysokiej klasy hotele – każdy więc może wybrać coś dla siebie. W naszym przypadku krótko po wyjściu z autobusu, zostaliśmy zagadani przez mężczyznę, który zajmuje się organizowaniem przejazdów turystów do leżącej na zachód od Bajkału Doliny Tunkińskiej. Choć nie udało mu się namówić nas na poranny wyjazd w te piękne tereny następnego dnia, co bardzo polecał, załatwił nam noclegi u swojej znajomej w drewnianym turystycznym domku na wzgórzach Listwianki.

 

Obiekt z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO (1996 r.)

 

Więcej o Listwiance, w tym opis miejscowości i zdjęcia, znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

KOSZTY:

  • autobus Irkuck - Listwianka (67 km) = 95 RUB = 10,28 zł
  • Muzeum Bajkalskie = 120 RUB = 13 zł
  • cena noclegu za osobę w drewnianym domku = 600 RUB = 64,92 zł

Bolsze Koty na mapie

Obiekt z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO (1996 r.)

Po zwiedzaniu i odpoczynku w Listwiance, głównym turystycznie mieście nad Bajkałem, postanawiamy na drugi dzień wybrać się w bardziej spokojne miejsce. Udaliśmy się do portu w centrum miasta, skąd o godzinie 10:10 wypływa jeden z trzech w ciągu dnia wodolotów do małej nadbajkalskiej wioski o ciekawie brzmiącej nazwie – Bolsze Koty. Jest to jedyny sposób dotarcia tam, gdyż nie ma tam żadnych dróg, a wioska od strony lądu otoczona jest wzgórzami i tajgą.

Wodoloty kursują od końca maja do końca września na trasie Irkuck-Listwianka-Bolsze Koty. Wsiadając w Listwiance płynie się niecałe pół godziny. Wodolot płynie bardzo szybko, więc nie ma szans na robienie zdjęć jeziora i lądu.

Rozkład wodolotów przypływających i odpływających z Bolszych Kotów:

LINK

Więcej o Bolszych Kotach, w tym opis miejscowości i zdjęcia, znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

Po pobycie nad jeziorem Bajkał, wróciliśmy do Irkucka i tym samym wróciliśmy na trasę kolei transsyberyjskiej. Naszym celem było leżące na wschód miasto Ułan-Ude – stolica Buriacji. Pociąg, którym mieliśmy jechać (numer 362) odjeżdżał o 16:50 czasu moskiewskiego (według którego jak wiadomo poruszają się wszystkie pociągi w Rosji) a więc o 21:50 czasu lokalnego. Z jednej strony był to duży plus, gdyż noc można było spędzić w pociągu, nie płacąc za nocleg w Listwiance lub Irkucku. Z drugiej jednak strony był to minus, gdyż całą trasę (prawie osiem i pół godziny) pokonywało się nocą, z czego niecałą połowę wzdłuż południowych brzegów Bajkału, gdzie z jednej strony cały czas widać jezioro, a z drugiej otoczone tajgą Góry Nadmorskie. Czas i pieniądze wygrały jednak nad widokami...

Trasa pociągu nr 362 z Irkucka do Ułan Ude:

LINK

 

KOSZTY:

  • wodolot Listwianka - Bolsze Koty (20 km) = 250 RUB = 27,05 zł
  • autobus Listwianka - Irkuck (67 km) = 95 RUB = 10,28 zł
  • pociąg (w klasie 3) Irkuck - Ułan-Ude (456 km) = 674 RUB = 72,93 zł 

Ułan Ude na mapie

Mongołowie osiedlili się tutaj przed tysiącem lat, wchłaniając miejscowe plemiona; pobratymcy sprzymierzali się czasem z carską Rosją przeciwko surowej władzy Mongołów z południa. Byli zdolnymi metalurgami i hodowcami trzód, liczniejszymi i lepiej zorganizowanymi niż plemiona z dalekiej północy. Ich przodkowie byli wojownikami Czyngis-chana. Na niegościnnych pastwiskach Zabajkala, w które teraz wjeżdżał nasz pociąg, przejęli buddyzm od misjonarzy mongolskich i tybetańskich. Jako jedyni z rodowitych mieszkańców Syberii wykształcili język pisany.”

Tak pisarz i podróżnik Colin Thubron, opisał w swojej książce „Po Syberii” naród Buriatów. Jest to najliczniejsza grupa etniczna na Syberii, poza Rosjanami. W całej Rosji żyje ich ponad 440 tysięcy, głównie w ich rodzinnych stronach w Buriacji, wokół jeziora Bajkał i na wschód od niego w Zabajkale. Na tych terenach utworzono już w początkach istnienia ZSRR Republikę Buriacji, gdzie do dziś żyje najwięcej Buriatów, jednakże napływ ludności słowiańskiej przez dziesiątki lat spowodował, że we własnej republice Buriaci stanowią zaledwie 30% mieszkańców. Mogą zaś swobodnie pisać i mówić w swoim języku, który jest językiem urzędowym Republiki Buriacji (oprócz rosyjskiego). Język, podobnie jak sami Buriaci, jest blisko spokrewniony z ich południowymi sąsiadami – Mongołami. Od nich przejęli wiele zwyczajów i kulturę, w tym także półosiadły tryb życia. Kiedyś ich tradycyjna gospodarka opierała się głównie na hodowli bydła, owiec i koni, a na wschodzie także wielbłądów. Byli najwyżej postawionym cywilizacyjnie narodem na Syberii Wschodniej, najsilniejszym ekonomicznie i wojskowo, jednak nie podołali Cesarstwu Rosyjskiemu, z którym od XVII wieku prowadzili ciągłe wojny. Na terenach podbitych zaś przez Rosję, wybuchały co chwila powstania. Jednym z ważniejszych buriackich powstań było te w rejonie Bracka w 1635 roku, które krwawo zostało stłumione przez Kozaków dowodzonych przez Polaka Mikołaja Radukowskiego. Gdy całe tereny Buriacji znalazły się pod panowaniem rosyjskim pod koniec XVII wieku, Buriaci zostali odcięci od wpływów mongolskich, a z czasem wykształcili własną narodowość i odrębność kulturową. Od początków XX wieku prowadzą już tylko osiadły tryb życia, który wymogły na nich władze carskie. Podobnie jak inne mniejszości narodowe podlegali stopniowej rusyfikacji. Za czasów Stalina zabroniono używać alfabetu mongolskiego, a język buriacki wpierw zapisywano alfabetem łacińskim, a od 1939 roku już tylko cyrylicą. Wierzenia religijne Buriatów także przeszły gwałtowną zmianę wraz z nastaniem komunizmu. Zarówno pierwotny szamanizm jak i przybyły w XVIII wieku buddyzm tybetański (lamaizm), obie religie, które współegzystowały ze sobą, nagle zostały siłą wycięte z życia Buriatów. Lamowie i szamani wspólnie poszli na zesłanie, szamańskie święte miejsca jak tybetańskie buddyjskie świątynie (dacany) w większości zburzono a zwyczaje i praktyki religijne zostały zakazane. Dopiero od upadku Związku Radzickiego, powoli odradza się religijność Buriatów, głównie lamaizm, który jednak przez wieki współistnienia z szamanizmem nasiąkł jego niektórymi elementami. Buriaci coraz częściej wracają do swojej kultury i na nowo ją odkrywają, w tym także religijność. Pojęcia „świadomość narodowa” i „buddyzm” zespoliły się obecnie bardzo mocno, a wielu Buriatów podkreśla swoją przynależność etniczną właśnie przez uczestnictwo w życiu religijnym buddyzmu tybetańskiego.

 

Stolicą Republiki Buriacji jest Ułan Ude, miasto położone przy ujściu rzeki Udy do Selengi, 75 km na wschód od jeziora Bajkał. Choć miasto to jest buriackie, jego korzenie nie mają nic wspólnego z Buriatami. Założone zostało przez Kozaków w trakcie kolonizacji Buriacji w 1666 roku jako twierdza Udinskoje. W 1690 roku otrzymała prawa miejskie. Miasto szybko nabrało na znaczeniu z racji położenia na szlaku herbacianym z Chin, przez Mongolię w kierunku Irkucka i stało się centrum handlowym, wojskowym i administracyjnym Zabajkala. W 1783 roku miasto zostało oficjalnie przemianowane na Wierchnieudińsk. W 1878 roku będąc prawie w całości zbudowane z drewna, miasto przeżyło wielki pożar, po którym zostało odbudowane w nowym rosyjskim stylu już jako murowane. Wierchnieudińsk zyskał na znaczeniu, jak i na gwałtownym wzroście populacji po tym, jak miasto znalazło się na trasie kolei transsyberyjskiej. Pierwszy pociąg przybył tam 15 sierpnia 1899 roku, rozpoczynając tym samym nowy etap rosyjskiej kolonizacji. W 1934 roku po raz kolejny zmieniono nazwę miasta, tym razem na odpowiadające nowej komunistycznej ideologii. Ułan Ude, z języka buriackiego oznacza „czerwona Uda”. Obecnie liczy ponad 400 tysięcy mieszkańców i jest trzecim co do wielkości miastem Syberii Wschodniej.

 

Po nocnej jeździe pociągiem, z samego rana wysiedliśmy w Ułan Ude. Od razu skierowaliśmy się do najtańszego hotelu w mieście „Zołotoj Kołos” leżącego na ulicy Swierdłowa. Jak to w Rosji już bywa, cena nie była adekwatna do standardu, który niestety był bardzo niski mówiąc oględnie... Nie było czasu oraz sił, aby szukać czegoś lepszego, poza tym i tak chcieliśmy zostać tylko na jedną noc. W hotelu jednak za darmo nas zarejestrowano, co było potrzebne z racji tego, iż od czasów poprzedniej rejestracji w Irkucku minęło kilka dni, poza tym byliśmy już administracyjnie w innym podmiocie Federacji Rosyjskiej. Wcześniej idąc z dworca kolejowego do hotelu, widzieliśmy znaczną część centrum miasta. Czytając o nim wcześniej, nie spodziewaliśmy się ładnego i architektonicznie ciekawego miasta i tak też było w trakcie pierwszego poznania. Drugie, po zostawieniu plecaków i wyjściu z hotelu, było podobne. Miasto samo w sobie nie jest ciekawe. Czemu więc przyjechaliśmy do Ułan Ude? Po pierwsze aby udać się do leżącego niedaleko stąd Iwołgińska, gdzie znajduje się najważniejsze w Rosji centrum buddyzmu w postaci wielkiego kompleksu świątynno-klasztornego. Po drugie aby obejrzeć największą na świecie kamienną głowę Lenina. Po trzecie zaś, aby udać się do opery lub na balet buriacki, aby poznać bliżej kulturę tego ciekawego narodu. Trzeci punkt niestety nie został zrealizowany – po wizycie w Buriackim Narodowym Teatrze Opery i Baletu okazało się, że grupa na cały lipiec wyjechała na... tournée po Europie. Był w tym pewien chichot sytuacyjny. Chcąc ujrzeć Buriatów w tradycyjnych strojach, tańczących i śpiewających, z etniczną muzyką, na balecie lub w operze, zamiast jechać do Buriacji, trzeba było zostać w domu – byłoby bliżej aby ujrzeć ich w akcji... Zawiedzeni niepowodzeniem losu postanowiliśmy, że w „bliźniaczym czerwonym mieście” czyli w Ułan Bator spróbujemy raz jeszcze wybrać się na coś podobnego, choć już nie w wersji buriackiej, ale mongolskiej. W Ułan Ude tymczasem pozostałe dwa punkty planu udało się wykonać w pełni. Pierwsza była głowa Lenina.

 

Była wielka jak dom. Gdybym stanął jej na brodzie, być może dosiągłbym czołem nozdrzy. Wyrzeźbiono ją na wystawę w Kanadzie, a ponieważ nikt nie chciał jej potem kupić, do przetargu usłużnie przystąpił Urząd Miasta Ułan Ude. Ikoniczna, bezcielesna, miała sens wyłącznie w koszmarnej perspektywie radzieckiej przeszłości, kiedy człowiek zastąpił bóstwo.” Colin Thubron - „Po Syberii”

 

W centralnym punkcie miasta, na Placu Sowietów, stoi jak gdyby nigdy nic ogromna głowa Lenina. Wysoka na 10 metrów, ważąca 42 tony, jest największym pomnikiem Lenina na świecie. Stoi tak od 1971 roku kiedy świętowano rocznicę urodzin Lenina. Od tego czasu zaprzestano celebrować urodziny wodza rewolucji, sama rewolucja zjadła swoje dzieci, wynaturzyła się i odeszła w zapomnienie, tak jak kolejni pierwsi sekretarze. Komunizm upadł, Związek Radziecki także, a głowa Lenina jak stała, tak nadal stoi w centrum miasta na placu o niezmienionej nazwie – Placu Sowietów. Chcieliśmy ujrzeć to dziwne miejsce, tę „szklarnię komunizmu” w „ogrodzie kapitalizmu” utrzymywaną tak niczym zmumifikowane ciało Lenina w mauzoleum w Moskwie. Lenin patrząc na to, co z nim zrobiono, i co stało się z Rosją, zapewne przewracałby się w grobie, no właśnie, gdyby tylko w nim leżał...

Ułan-Ude - 5649 km od Moskwy

KOSZTY:

  • Muzeum Historii Buriacji = 130 RUB = 14,06 zł
  • cena noclegu za osobę w hotelu „Zołotoj Kołos” (ul. Swierdłowa 34) = 490 RUB = 53 zł

  • 10-metrowa głowa Lenina
  • Głowa Lenina nad Placem Sowietów
  • tablica z okazji 65 rocznicy zakończenia wojny
  • autobus w Ułan Ude
  • autobus w Ułan Ude
  • Buriacki Narodowy Teatr Opery i Baletu
  • Buriatki na ulicy Lenina
  • ulica Lenina w Ułan Ude
  • na ulicy Lenina

Iwołgińsk na mapie

Aby poznać serce rosyjskiego buddyzmu, należy udać się na mały dworzec autobusowy leżący w południowej części centrum miasta, na ulicy Banzarowa. Stamtąd, kilka razy dziennie, odjeżdża autobus do Iwołgińska. Choć jak zostało wcześniej wspomniane, mieliśmy pecha co do hotelu, to jednak był pewien plus dotyczący „Złotego Kłosa”, a mianowicie lokalizacja. Hotel znajdował się dosłownie rzut beretem od ulicy Banzarowa, co mocno poprawiło logistyczną część tej mini-wyprawy.

 

Więcej o Iwołgińsku, w tym opis miejscowości i zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

KOSZTY:

  • autobus Ułan-Ude - klasztor w Iwołgińsku (40 km) = 32 RUB = 3,46 zł

Po spotkaniu głowa w głowę z Leninen i poznaniu bliżej buddyzmu tybetańskiego w wersji rosyjskiej, czas na opuszczenie Rosji i skierowanie się do stolicy Mongolii. Nie jest to takie proste, gdyż cała podróż jest wieloetapowa i zajęła trochę ponad równą dobę. Wpierw z dworca kolejowego w Ułan Ude z rana udaliśmy się pociągiem do Nauszek, na granicy rosyjsko-mongolskiej. Jadąc na południe, tym samym opuściliśmy trasę Kolei Transsyberyjskiej, a od teraz reszta podróży aż do Pekinu wiodła trasą Kolei Transmongolskiej.

Choć trasa Kolei Transmongolskiej zaczęła być budowana już od 1924 roku, to prace szybko przerwano, a wznowiono je dopiero w 1949 roku. Budowa tego odcinka była niezwykle ciężka. Trasa przebiegała przez tereny prawie w ogóle niezamieszkane, a na terenie pustyni Gobi (na południu Mongolii i północy Chin) były to tereny zupełnie bezludne i bardzo suche. Co gorsza brakowało wody pitnej oraz drewna, które trzeba było sprowadzać z Syberii. Budowę Kolei Transmongolskiej ukończono dopiero w 1961 roku, ale szybko doprowadziła do podwyższenia standardu życia i życia gospodarczego na jej trasie, przede wszystkim w Mongolii. Tam jest to jedyna linia kolejowa przecinająca kraj z północy na południe, nie ma na niej dużego ruchu, więc od czasów budowy aż do teraz, jest to linia jednokierunkowa.

Trasę od Ułan Ude do Nauszek pokonaliśmy w ciągu 7 godzin pociągiem klasy czwartej. Tak – czwartej. Choć na wstępie podróży była mowa o tym, że w Rosji są trzy klasy pociągów: Lux, kupe i plackartnyj to na krótkich odcinkach regionalnych (a w warunkach rosyjskich to właśnie takie np. 7 godzin) funkcjonuje też najtańsza, czwarta klasa zwana obszczij. Niezbyt zachęcająca nazwa potęgowała wrażenie, że ta nowa klasa, o której nie mieliśmy pojęcia, będzie czymś w rodzaju połączenia kolei indyjskiej ze starymi i do dzisiaj niekiedy używanymi pociągami PKP. A tu po raz kolejny Rosja nas zaskoczyła! Otóż czwarta klasa to nic innego jak trzecia klasa, z tą różnicą, że brak w niej miejsc leżących, bowiem wszystkie kuszetki są złożone, a płaci się za samą jazdę, bez przydzielonego miejsca. Wagony zaś są dokładnie takie same. Co ciekawe trafił nam się ten sam pociąg, którym jechaliśmy wcześniej z Irkucka do Ułan Ude, nr 362. Tak więc obszczij nie taki straszny jak go malują.

Nauszki na mapie 

W Nauszkach znajduje się jedyne kolejowe przejście graniczne między Rosją a Mongolią. Po przyjeździe trzeba było udać się na dworzec kolejowy, gdzie przechodziło się rosyjską kontrolę paszportową. W okienku obok zaś, można było potem kupić bilet na dalszą część trasy. Granicę w Nauszkch można przekraczać tylko i wyłącznie pociągiem, więc od razu po otrzymaniu pieczątki w paszporcie zakupiliśmy bilety na pociąg do Suche Bator. Czemu tam a nie od razu do Ułan Bator? Taka metoda jest o wiele tańsza. Wystarczy kupić bilet do pierwszej mongolskiej stacji kolejowej, a tam po wyjściu kupić bilet na dalszą część podróży ale już po stawkach krajowych, a nie międzynarodowych. Dzięki temu można zaoszczędzić kilkukrotnie pieniądze. Do Suche Bator jest zaledwie 20 km, ale bilet wcale nie był tani, gdyż jest to bilet międzynarodowy, klasy drugiej. Jak się okazało, ten krótki odcinek graniczny pokonaliśmy za połowę ceny 262 km odcinka z Ułan Ude do Nauszek. Można więc sobie wyobrazić koszt całej 400 km trasy do stolicy Mongolii, Ułan Bator.

Gdy po kilku godzinach czekania można było wsiadać do pociągu, okazało się, że jest to ten sam pociąg, którym przyjechaliśmy, ale pozbawiony najtańszych wagonów, które odjechały już wcześniej. Gdy wsiedliśmy do wagonu drugiej klasy, czyli kupe, widać było różnicę w porównaniu do wszystkich poprzednich wagonów w naszej podróży. Wszystko obite ładnym drewnem, wzdłuż całego korytarza pięknie rozłożony dywanik, w każdym czteroosobowym boksie także dywaniki. Klimat trochę rodem z Orient Ekspresu. A to tylko druga klasa, ciekawe jak wygląda pierwsza? Po pierwszym zaskoczeniu, przyszedł czas na drugie, czyli pasażerów. Jeśli na całej poprzedniej dotychczas trasie byliśmy najprawdopodobniej jedynymi obcokrajowcami, tak tutaj było odwrotnie. W całym wagonie słychać było wiele języków, przede wszystkim angielski, niemiecki i francuski. W naszym boksie z kolei natrafiliśmy na język szwedzki, ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu. Dwie dziewczyny, tak jak większość turystów z różnych zakątków świata, jechało tym pociągiem bezpośrednio z Irkucka, aby dotrzeć do Ułan Bator na najsłynniejsze święto mongolskie - Naadam. My także, ale jak się okazało, innymi metodami i za zupełnie inne pieniądze...

 

Trasa pociągu nr 362, kursującego na trasie Irkuck - Ułan Bator:

LINK

 

KOSZTY:

  • pociąg (w klasie 4) Ułan Ude - Nauszki (262 km) = 460 RUB = 49,77 zł
  • pociąg (w klasie 2) Nauszki - Suche Bator (20 km) = 246 RUB = 26,62 zł
  • w obszcziju
  • dworzec kolejowy Nauszki
  • dworzec kolejowy Nauszki
  • pożegnanie z Rosją
  • pożegnanie z Rosją
  • witaj Mongolio
  • witaj Mongolio
  • witaj Mongolio

Suche Bator na mapie

Po przyjeździe do Suche Bator, do pociągu wchodzą mongolscy pogranicznicy i celnicy. Kontrola przebiegła o dziwo całkiem sprawnie, obyło się także bez sprawdzania bagaży, z czego bardzo się cieszymy. Wizja ponownego pakowania tobołków w plecaku na szczęście odeszła w niepamięć. Wypełniliśmy jedynie deklarację celną, po czym pożegnaliśmy się ze Szwedkami i zeszliśmy na mongolską ziemię. Mało kto wysiadał, ale za to jak później się okazało, wielu wsiadało. Plan był taki – kupić bilety na pierwsze połączenie kolejowe do Ułan Bator w taryfie krajowej. Czasu było mało, bo niecała godzina, a kolejka przed kasą biletową ogromna. Ale wpierw trzeba było zdobyć mongolską walutę, czyli tugriki. Z tym nie było jednak problemu, bo wokół dworca kolejowego, jak i samych pociągów, cinkciarzy było pod dostatkiem. Po spotkaniu z jednym takim osobnikiem, po kilku minutach staliśmy się milionerami, mając w ręku pokaźną kupkę pieniędzy. Ach, szkoda że to nie dolary...nawet nasze poczciwe polskie złote byłyby w porządku... No cóż, można tylko pomarzyć... Bogatsi o walutę której nikt poza Mongolią nie chce nawet widzieć, udaliśmy się na dworzec kolejowy, gdzie po kilkunastu minutach siłowania się w kolejce (tak! siłowania się – Mongołowie bowiem wychodzą z założenia, że pchając się z całych sił w kupie przed okienkiem, doprowadzą do przyspieszenia całej procedury kupowania biletów) udaje się dostać przed oblicze pani z okienka. Tutaj po raz pierwszy natrafiamy na barierę językową, ale na szczęście nie była na tyle duża, aby nie dało jej się sforsować. Niestety biletów w trzeciej klasie już brak, więc musimy zakupić te w klasie wyższej. Szkoda, ale cóż zrobić...Pani z okienka na koniec mówi, że pociąg już czeka. Po wyjściu na zewnątrz okazuje się, że cały czas czeka na nas ten sam stary poczciwy pociąg, którym na raty jedziemy już od rana. Nie wróciliśmy jednak do Szwedek ani reszty pozostałej międzynarodowej ferajny. W czasie godziny postoju w Suche Bator, dostawiono wagony mongolskich kolei państwowych, z których jeden był naszym wagonem. W środku znów powróciliśmy do schematu: my jedyni obcokrajowcy plus reszta autochtonów. Nie było jednak okazji do bliższego poznania się z Mongołami, gdyż po wejściu do środka, szybko większość boksów się zamknęła. Mongołowie powoli przygotowywali się do snu, aby rano być wyspanym po przyjeździe do stolicy. Przed nimi i przed nami było równe 9 godzin jazdy. Pociąg ruszył o 21:05...

 

„Zadziwiające, jak prosto brzmi historia tego kraju. Najpierw był Czyngis-chan, od którego wszystko się zaczęło. Potem było imperium. Imperium upadło i nastali Chińczycy. Upadli Chińczycy i nastali Rosjanie. Rosjanie odeszli i nastała bieda.” Jacek Sypniewski - „Mongolia – konie i grube ryby”

Powyższy przewrotny opis Jacka Sypniewskiego jest jak najbardziej prawdziwy. Naród który pojawił się znikąd, stworzył największe imperium w dziejach, po czym wrócił mielony w kole historii do swego poprzedniego stanu. Historia Mongołów jest niesamowicie burzliwa i wpłynęła na dzieje całej niemal Azji. W swych początkach, była ona nierozerwalnie związana z dziejami Turków.

„Obie grupy językowo-etniczne mogą nawet nie być ze sobą spokrewnione, ale ukształtowały się w tym samym regionie i wchodziły w skład tych samych związków plemiennych – jako poddani, to znowu jako panujący. Po upadku zdominowanego przez element turecki plemiennego imperium Xiongnu nastał czas pramongolskich związków plemiennych Xianbei, Ruanruan i Awarów, po czym hegemonia znów na długo przeszła w ręce ludów tureckich. Sytuacja uległa zmianie z końcem pierwszego tysiąclecia, gdy większość Turków odpłynęła na zachód. Skorzystał z tego pramongolski lud Kitanów i zagarnął wschodnią Mongolię, ułatwiając tym ekspansję swoim słabszym pramongolskim kuzynom. Nawiasem mówiąc, Kitanowie zajęli też część Chin, które od tej pory stały się dla wielu Kitajem. [do dzisiaj np. w języku rosyjskim Chiny nazywają się Kitaj]

Jako pierwsze wspominają o ludzie „Mongoł” źródła chińskie z początku okresu rządów dynastii Tang (618-907). Z początku był to lud trzeciorzędny, pomieszkujący w lasach nad górnym Amurem, z których wyszedł nie wcześniej niż w X stuleciu. W pierwszej połowie XII w. kontrolował już sporą część Zabajkala i być może utworzył jakąś formę państwa, gdyż tradycja tytułuje jego ówczesnych władców chanami. Jeśli to prapaństwo rzeczywiście istniało, to raczej krótko. W czasach, gdy na świat przyszedł Czyngis-chan, w jego kraju znów panowała anarchia” dr Jerzy Tulisow - „Starożytni Mongołowie. Mitologie świata”

W 1167 roku przyszedł na świat Temudżyn, który później jako Czyngis-chan rozsławił imię Mongołów na świecie. To właśnie od czasów Czyngis-chana, osoby i wodza, z którym identyfikuje się cały naród, datuje się początki wielkiej historii Mongołów. Człowiek, przed którym trzęsła się połowa cywilizowanego świata, od początku został objęty kultem, należnym tylko bogom.

„Jak zostać bogiem? Trzeba urodzić się jako syn drugorzędnego watażki, w dzieciństwie przejść twardą szkołę życia, szukać protekcji u znajomych, wojować, kiedy trzeba – uciekać, a nade wszystko skupiać wokół siebie zwolenników, żeby w końcu zostać obwołanym wodzem. Reszta wydaje się już łatwa. Wystarczy tylko zostać wielkim chanem i podbić pół świata, jak Czyngis-chan, pierwszy z wielkiej dynastii budowniczych potęgi mongolskiej.” dr Jerzy Tulisow - „Starożytni Mongołowie. Mitologie świata”

„Dawniej było na świecie luźno i jeśli jakiś naród poczuł nagle, że musi się poszerzyć, to w tym poszerzaniu mógł zajść całkiem daleko. (…) Dzisiaj poszerzanie jest trudne i ryzykowne, z reguły poszerzanie kończy się zwężeniem i dlatego narody muszą kompensować instynkt szerokości poczuciem głębokości, to znaczy sięgać w głąb dziejów, żeby dowodzić swojej siły i znaczenia. Jest to sytuacja, w jakiej znalazły się wszystkie małe narody, którym drogi jest pokój. Na szczęście, jeśli spojrzeć na dzieje ludzkości, okaże się, że każdy naród w tej czy innej epoce miał swój okres rozpierania i poszerzania, przynajmniej jakieś jedno patriotyczne wyładowanie, co pozwala dziś na zachowanie pewnej - co prawda względnej - równowagi psychicznej rodzaju ludzkiego. Albowiem poczucie głębokości pozwala narodom zachować godność bez uruchamiania instynktu szerokości.” Ryszard Kapuściński - „Kirgiz schodzi z konia”

Owo poczucie głębokości jest w Mongołach niesamowicie silne. Tworzy mocne więzi narodowe, zespala w całość lud, rozsiany po tysiącach kilometrów stepów, przypomina o czasach dawnej chwały. Zapoczątkowane przez Czyngis-chana kampanie wojenne spowodowały, że lud ze stepów ruszył na podbój Chin, Tybetu, Persji, Azji Centralnej, Azji Mniejszej, Kaukazu i Rusi.

„Na całą Europę padł blady strach. Czyżby zbliżał się koniec świata i ludy Goga i Magoga stanęły u bram świata? Stąd nazwa Tatar. Z jednej strony maleńkie plemię tatarów, w transkrypcji chińskiej i perskiej zapisane jako „Ta ta” lub „Ta tan”. Z drugiej strony czeluście piekła, najniższego kręgu Hadesu, skąd w niezliczonych hordach wypadają galopem czarni jeźdźcy Tartaru. Wyłonili się nagle z mroków historii, opanowali stepy i przez sto lat byli postrachem wszystkiego, co żyło. Z dziecięcą radością zagarniali coraz to nowe ziemie tylko po to, żeby je przemierzyć na koniach. Niewiele ich obchodziła ziemia pod uprawy, miasta były raczej przeszkodą niż źródłem zysku. Byli tacy, którzy chcieli żyzne tereny rolnicze przemienić w pastwiska dla koni, ludność wymordować, a ziemię przekształcić w step. Pozbyć się niezrozumiałego świata ludzi prowadzących osiadły tryb życia. I wcale nie świadczyło to o patologicznej naturze Mongołów. To było prawo obowiązujące na stepie. Jeżeli twoje plemię przegrało, a ty przeżyłeś razem z całą rodziną i stadami, zostawałeś członkiem plemienia zwycięzcy. Ale co zrobić z ludnością osiadłą, która po opuszczeniu pól i domów przemieszcza się powoli, nie potrafi zadbać o wyżywienie, bo nie ma stad, które by wędrowały razem z nią, i umiera, spowalniając i tak mozolny marsz do przodu? Zabranie ich ze sobą byłoby skazaniem na cięższą śmierć niż ta od miecza. Toteż zabijano wszystkich, którzy nie rokowali nadziei na przetrwanie wędrówki.

Mongołowie, wywodzący się z małej grupki wyrzutków skupionych wokół Temudżyna, podbili w ciągu jednego pokolenia większość znanego świata. Ci, których nie zdążyli jeszcze zwyciężyć, drżeli i wznosili modły do wszystkich bóstw o odwrócenie klęski, która wydawała się nieunikniona. A wojownicy Czyngis-chana podbijali wciąż nowe ziemie. Ci, którzy stali przy nim od początku, teraz dowodzili minganami [oddziałem liczącym tysiąc ludzi]; jego najbliżsi przyjaciele – tümenami [odziałem liczącym 10 minganów, czyli 10 000 ludzi]. Byli setnikami i tysięcznikami. Najlepsi dowodzili korpusami po dziesięć tysięcy konnych. I coraz rzadziej byli Mongołami. Część z nich awansowała i żyła w dostatku. Wielu nie awansowało tak wysoko, żeby polepszyć sobie byt. A ciągle musieli się bić, ciągle byli dostawcami żołnierzy. I spotkał ich taki sam los jak losy wielu wojowniczych narodów: podczas gdy ich najlepsi synowie ginęli gdzieś z dala od domu, ich własnych stad doglądali niewolnicy z całego świata. Mało Mongołów pozostało na rodzinnych stepach; rdzenna Mongolia, surowe i nieurodzajne pustkowie, w ciągu jednego pokolenia stała się światowym imperium i zaraz potem znów peryferyjną częścią świata. Peryferyjną i coraz bardziej pustoszejącą. Dopiero upadek cesarstwa Mongołów w Chinach [dynastia Yuan 1271–1368] zadecydował o powrocie dużej części rdzennych Mongołów w stepy. Szybko podbili świat, ale też strumień krwi, ktorym zasilali siły zbrojne, prędko wysechł. Dziecięca radość z podboju całego świata skończyła się szybko. Pozostały wspomnienia o wielkich przodkach, którzy byli wszędzie, strącali gwiazdy z nieba.” Jacek Sypniewski - „Mongolia – konie i grube ryby”

 

 

Suche Bator – 5922 km od Moskwy

 

KOSZTY:

  • pociąg nr 264 (w klasie 2) Suche Bator - Ułan Bator (382 km) = 18900 MNT = 45,93 zł 

Ułan Bator na mapie

Po 9 godzinach jazdy pociągiem przybyliśmy do Ułan Bator – stolicy Mongolii. Z pociągu wysypały się setki ludzi, zarówno Mongołów jak i turystów, którzy tak jak my przyjechali do stolicy po to, aby móc na drugi dzień uczestniczyć w największym święcie Mongolii – Naadam. Ale to dopiero kolejnego dnia. Na ten zaś przypadła aklimatyzacja w Mongolii oraz załatwienie kilku spraw w mieście. Pierwszym z nich było znalezieniu noclegów na najbliższe dwa dni. W tym celu udaliśmy się do najstarszej dzielnicy miasta, leżącej obok klasztoru Gandan, będącego najważniejszym zabytkiem miasta i zarazem centrum religijnym kraju. Na wzgórzu niedaleko klasztoru mieści się znany wśród podróżników i szeroko polecany guest house prowadzony przez Ganę, czterdziestokilkuletniego, sympatycznego Mongoła, płynnie mówiącego po angielsku. Schronisko Gany, to także jego dom, w którym mieszka z żoną i dziećmi. Choć wynajmuje pokoje w murowanym budynku, to większość turystów wybiera jurty, które na lato rozkładane są na dachu i na placu. Nie jest to jakaś fanaberia Gany czy też atrakcja stworzona dla turystów. W wielkim mieście jakim jest Ułan Bator, widok jurty nie jest niczym nadzwyczajnym. Mongołowie, tak jak ich przodkowie z czasów Czyngis-chana nadal mieszkają w jurtach, nawet jeśli miałaby ona stać w mieście liczącym 1,2 mln ludzi. No cóż, tradycji tak łatwo nie zmieni się... Nie chcemy być gorsi niż Mongołowie i też wzięliśmy noclegi w jurtach, które składają się z 5 takich samych łóżek ustawionych jedno za drugim w kole, a na środku mieszcząc mały stolik. I to wszystko. Nie trzeba nic więcej. Prysznice i ubikacje znajdują się na zewnątrz w specjalnie wydzielonej części schroniska, zaś śniadania (wliczone w cenę noclegu) podaje się albo w jednej z jurt którą można by nazwać jadalnią, albo w murowanym budynku, który jest zarówno hotelem, domem Gany jak i jego biurem. Zostawiliśmy plecaki w swoim nowym pięknym domu z wojłoku, drewna oraz płachty i ruszyliśmy w kierunku samego centrum miasta – placu Suche Batora.

 

Chodząc po mieście, już po kilkunastu minutach można nieomal wszystkimi zmysłami odczuć na sobie klimat tego miasta, które w powszechnej świadomości świata podróżników uważane jest za najbrzydszą stolicę świata. Kolejne godziny spędzone w tym mieście pozwolą w pełni zgodzić się z tym stwierdzeniem, w tym także z poniższymi słowami:

 

„W tej mieszaninie sowieckiej metropolii, amerykańskiego city i azjatyckiej osady koczowniczej nie ma żadnej urbanistycznej logiki ani uroku, zwłaszcza, że na ogół wieje wiatr i sypie kurzem w oczy, a smog osłabia ostrość widzenia. Mimo to Ułan Bator ma w sobie uderzającą pozytywną energię i... niefrasobliwość. Jest to miasto zaskakujące. Ruch w centrum jest ogromny. Kilometrowe korki po dłuższym znieruchomieniu niespodziewanie, gwałtownie i na krótko się odblokowują. Uzbrojeni po zęby w skórzane skorupy motocykliści i skromni rowerzyści przemykają między wielkimi terenowymi pojazdami. Zasady ruchu drogowego stosowane są selektywnie i nie ma zwyczaju zatrzymywania się na czerwonych światłach. Przed pasami oczywiście też nikt nie zwolni, w związku z czym każde przejście przez ulicę jest dla przechodnia gwałtownie podnoszącą ciśnienie przygodą.” Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska - „Wszyscy jesteśmy nomadami”

 

Nie mamy czasu na kontemplację nad (nie)urokami Ułan Bator, będzie jeszcze na to czas później, bowiem przed tym miastem nie da się uciec - jeszcze nie raz będzie się z niego i wyjeżdżać i do niego wracać. Po znalezieniu noclegów kolejną ważną rzeczą do załatwienia w stolicy była wizyta w biurze informacji turystycznej. Nie chodziło tylko o zwyczajne zasięgniecie informacji co warte jest zwiedzania w Ułan Bator ani zdobycie mapki miasta, ale o kupno biletów na festiwal Naadam który rozpoczynał się już następnego dnia. Słyszeliśmy, że mogą być problemy ze zdobyciem tych biletów i tak też niestety było. Bilety w oficjalnej dystrybucji zostały już wyprzedane o czym ze smutkiem poinformowała nas pani z informacji, jednakże zasugerowała, że mogą być dostępne jeszcze te u tzw. „koników”. Skierowała nas główna ulicą miasta (Aleją Pokoju) w kierunku tzw. pałacu wrestlingu, gdzie podobno można kupić bilety. Pełni wdzięczności za tę informację, kupiliśmy mapę miasta, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę w bojowych nastrojach (po Alei Pokoju) aby zdobyć upragnione bilety. Gdy w końcu znaleźliśmy pałac wrestlingu, w środku kolejne rozczarowanie – nie ma żadnych biletów! Wychodzimy na zewnątrz źli i smutni, bo jeden z najważniejszych punktów wyprawy, czyli festiwal Naadam znika z naszego planu... Po chwili obok nas kręci się człowiek, który z pewną nieśmiałością podchodzi do nas i pyta się po angielsku, czy szukamy biletów na festiwal. Radość w sercu zakwitła... Po kilku minutach całej operacji przeprowadzanej na tyłach pałacu wrestlingu, zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami biletów, dzięki którym następnego dnia wraz z dziesiątkami tysięcy Mongołów będziemy mogli świętować ich najważniejszy dzień w roku.

 

Gdy człowiek szczęśliwy jest, to i bardziej mu się chce jeść. Zgodnie z tą konstatacją udaliśmy się na poszukiwanie jakiejś taniej i dobrej knajpki aby poznać mongolską kuchnię. Choć Azja słynie z ciekawej i bogatej kuchni, dobrze przyprawionej, to Mongolia tutaj jest wyjątkiem. Cała kuchnia mongolska jest bardzo prosta i uboga, oparta głównie na mięsie, przede wszystkim baraninie. Warzyw jak i przypraw używa się bardzo mało, co stoi w sprzeczności z tym, jak wygląda sytuacja u ich południowych sąsiadów, Chińczyków. Jest to jednak w pełni zrozumiałe, gdy weźmie się pod uwagę dwa czynniki. Pierwszy to ten, że Mongołowie od pokoleń byli narodem koczowników, utrzymującym się ze swoich stad, nie mającym możliwości zakładania ogródków, nie mówiąc o wielkich farmach. Dla nich najważniejsze były stada zwierząt, głównie owiec, z którymi przemieszczano się z miejsca na miejsce, a które gwarantowały także przeżycie. Drugi z kolei to czynnik klimatyczno-pogodowy bardzo niesprzyjający jakiejkolwiek uprawie ziemi. W Mongolii bowiem panuje rzadko spotykany na świecie klimat wybitnie kontynentalny, cechujący się małą ilością opadów, niewielkim zachmurzeniem oraz srogą, bardzo chłodną i długą zimą.

 

„Mongolia nazywana jest Krainą Błękitnego Nieba, w zimie nad północną częścią terytorium panuje zawsze wyż baryczny, utrzymujący słoneczną, bezwietrzną pogodę i temperatury nawet poniżej -50 stopni Celsjusza. To chłodniej niż na biegunie! Nikłe opady śniegu przyczyniają się do rozwoju wiecznej zmarzliny sięgającej daleko na południe, aż do Gobi. Nigdzie na świecie nie sięga ona tak daleko.

Wiosna to okres cofania się wyżu i silnych wiatrów przekraczających 100 km/godz. To również czas burz pyłowych. Jest to zjawisko fatalne dla gleby, ponieważ wiatry wysuszają ją i zwiewają jej górną warstwę. Szczególnie dotyczy to ziemi uprawnej tkniętej ręką człowieka.

Podczas krótkiego lata nad Mongolią ścierają się masy powietrza polarnego i kontynentalnego, dlatego w krótkim czasie, na przełomie lipca i sierpnia, spada aż 90% rocznych opadów. Trudno się wtedy przemieszczać po grząskiej Gobi, a w północnych regionach jest to okres powodzi, ponieważ woda nie wsiąka w ziemię i gwałtownie spływając po stromych zboczach gór, gromadzi się w rzekach, z godziny na godzinę podnosząc ich poziom.

Najbardziej charakterystyczną cechą klimatu Mongolii są ogromne amplitudy temperatur dobowych (do 30-40 stopni Celsjusza) i rocznych (do 90 stopni Celsjusza) oraz szybkie i gwałtowne zmiany pogody. Zdarza się często, że latem panuje bezwietrzna, słoneczna, upalna pogoda, po czym następuje załamanie, pojawia się coraz silniejszy wiatr, przeradzający się w wichurę, deszcz, ulewę, na koniec pojawia się grad lub nawet śnieżyca. Po kilku godzinach warstwa śniegu zaczyna topnieć w promieniach znowu gorącego słońca. Ziemia paruje i powtórnie nastaje upalne lato. W ciągu kilku godzin pełnia lata zamienia się w zimę i znów w lato, a temperatura waha się o około 40 stopni Celsjusza. Przytrafia się to nawet na Gobi.

Inną ciekawostką klimatu jest zjawisko lokalnych anomalii pogodowych, polegające na tym, że w niewielkiej odległości, nawet kilku kilometrów, pogoda może być diametralnie odmienna.” Bolesław A. Uryn - „Mongolia – wyprawy w tajgę i step”

 

Po przeczytaniu powyższego opisu można zrozumieć, jak trudne warunki do życia istnieją w tym kraju i jak ukształtowały one naród mongolski, jego sposób życia, w tym i jego kuchnię. Jedzenie nie ma być ucztą dla żołądka, ma zaspokoić głód i dać siłę aby przetrwać w trudnych warunkach. Baranina, najłatwiej dostępna i występująca w największej ilości w tym kraju, jest więc podawana na kilka różnych rodzajów, ale prawie zawsze jest to baranina gotowana i rzadko przyprawiana. Baranina z makaronem, placki nadziewane mieloną baraniną, gotowane na parze pierogi z baraniną oraz rosół z kości z dodatkiem makaronu. I to w zasadzie tyle. Trudno znaleźć coś innego w Mongolii. Bogatą kuchnią trudno to nazwać a i podniebienie z czasem znudzi się tymi specjałami. Ale to dopiero później...

 

Pierwszy posiłek mongolski wypadł całkiem dobrze, miło nas zaskakując. Ale to nie był koniec niespodzianek. Otóż siedząc w stołówce podeszła do nas pracująca tam Mongołka, która przywitała się z nami po polsku ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu. Odeszła od pracy i przysiadła się do nas na krótką pogawędkę. Okazało się, że mieszkała kiedyś w Polsce, gdzie sprzedawała ubrania na różnych targowiskach, w tym także na słynnym Stadionie X-lecia w Warszawie. Choć wróciła do Mongolii kilka lat temu i tu próbuje sobie ułożyć życie, to myśli nad ponownym przyjazdem do Polski. Ale od momentu, gdy Polska weszła do Strefy Schengen i potrzeba do wjazdu mieć wizę unijną, jest to dla niej o wiele trudniejsze. Pyta się nas, czy możemy jej pomóc w zdobyciu wizy. Wiemy jednak, że nie będziemy w stanie nic zdziałać, gdyż obowiązują pewne procedury unijne, na które my nie mamy żadnego wpływu... Choć my nie mogliśmy jej pomóc, ona niespodziewanie pomogła nam. Będąc w Ułan Ude w Buriacji chcieliśmy pójść na spektakl taneczno-muzyczny, ale wtedy nam się to nie udało. Teraz będąc w Ułan Bator nie mogliśmy już nie pójść na takie coś. Spytaliśmy się naszej nowej przyjaciółki gdzie i za ile w Ułan Bator można obejrzeć taki spektakl. Ona ku naszemu zaskoczeniu zrobiła sobie przerwę w pracy i zaprowadziła nas do Teatru Opery i Baletu. Tam niestety biletów już nie było na ten dzień, ale zorientowała się, że takie widowisko jest także w innym miejscu, a mianowicie w Mongolskiej Akademii Narodowej Tańca i Muzyki. Dobra dusza poszła tam z nami i kupiła nam bilety na spektakl, który odbywa się tam codziennie o godzinie 18:00 od maja do końca września. Było mało czasu do rozpoczęcia, a chcieliśmy załatwić jeszcze kilka spraw, więc pożegnaliśmy się i umówiliśmy na jutro, że spotkamy się na festiwalu Naadam. Niestety kolejnego dnia musieliśmy się jakoś minąć i nie dane nam było ponownie ujrzeć naszej „polskiej” Mongołki.

 

Więcej o Ułan Bator, w tym opis miejscowości i zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

Ułan-Bator - 6304 km od Moskwy

KOSZTY:

  • Mongolskie Muzeum Historyczne = 2500 MNT = 6,07 zł
  • Muzeum Historii Naturalnej = 2500 MNT = 6,07 zł
  • spektakl tradycyjnego tańca i pieśni = 20000 MNT = 48,60 zł
  • klasztor Gandan = 3500 MNT = 8,50 zł
  • cena noclegu za osobę w jurcie w Gana's Guest House (ul. Gandan Tuulyn 222) = 7000 MNT = 17 zł

Więcej o święcie Naadam w stolicy Mongolii, w tym jego przebieg i zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

KOSZTY:

  • święto Naadam na stadionie narodowym = 12000 MNT = 29,16 zł

Gorchi-Tereldż na mapie

Drugiego dnia święta Naadam opuściliśmy mongolską metropolię i wybraliśmy się na prowincję. Mieliśmy już dość wielkiego miasta (w tym dokuczliwego pyłu i kurzu na ulicach) poza tym chcieliśmy zobaczyć jak świętują Mongołowie poza stolicą. Krótki popołudniowy widok stepu, koni, jurt i ogromnych połaci zieleni dzień wcześniej zrobił nam smaka na więcej takich klimatów. Wyjeżdżamy więc do oddalonego o 66 kilometrów od centrum stolicy Parku Narodowego Gorchi-Tereldż. Mówimy Ganie, że wrócimy za dwa dni, ten zaś pomaga nam zlokalizować miejsce, skąd odjeżdżają tam autobusy. Okazało się, że miejsce to (nie jest to bowiem żaden przystanek czy dworzec) znajduje się kawałek na południe od naszego guest-house'u, zaraz obok hotelu Narantuul. Autobus już czekał na miejscu, gdy tam dotarliśmy, a wraz z nami dziesiątki Mongołów, którzy tak samo jak my, chcieli opuścić Ułan Bator i świętować na łonie natury. Gdy ruszyliśmy, wydawało się, że te 66 kilometrów szybko zleci, ale jednak było inaczej. Co chwila zatrzymywaliśmy się, aby zabrać kolejnych pasażerów, przeładowując autobus do granic możliwości. Całe rodziny z dziećmi, z tobołkami, masą jedzenia i picia, wyjeżdżały aby świętować na prowincji, czyli tam, gdzie Mongołowie czują się najlepiej. Tak jak dnia poprzedniego jadąc na step na obrzeża Ułan Bator, tak i teraz w autobusie, byliśmy niemałą atrakcją dla „tubylców”. Każdy co chwila spoglądał na nas, a szczególnie małe dzieci, które zapewne nigdy nie widziały z bliska białych ludzi. Niestety bariera językowa była na tyle duża, że nie udało nam się nawiązać żadnych kontaktów...

 

Mniej więcej w połowie drogi skończyła się droga asfaltowa i dojechaliśmy do bram parku narodowego. Tutaj pobierana była opłata za wjazd w wysokości 3000 tugrików. Potem autobus kilka razy się zatrzymywał, i kolejne grupki ludzi wysiadały niedaleko turystycznych jurtowisk (ger-campów), których kilkadziesiąt znajduje się w tym parku narodowym. Kilka, czasami kilkanaście białych jurt, postawionych wśród gór, lasów i stepu. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku. Gdy autobus odjechał, zobaczyliśmy zupełnie inną Mongolię niż tą z Ułan Bator. Nawet wypad poza miasto na step dzień wcześniej obfitował w inne widoki. Tutaj w parku narodowym, dominowały góry i lasy, czyli nieczęsty widok w Mongolii. Poza nim, wiele białych punktów na horyzoncie, czyli ger-campów. Wzięliśmy plecaki i udaliśmy się w ich kierunku. Jeden po drugim okazywały się zajęte, ku naszemu wpierw rozczarowaniu, a potem irytacji. Czas leciał, a my zamiast zwiedzać i delektować się widokami, chodzimy z plecakami gdy słońce grzeje. Szybko dotarło do nas, że wybraliśmy zły dzień na przyjazd tutaj – chyba pół stolicy zjechało się do tego położonego najbliżej parku narodowego. Po pewnym czasie jednak znaleźliśmy nocleg, ale nie taki, o jakim marzyliśmy...

 

Przyjechaliśmy z Ułan Bator, ponadmilionowego miasta, w którym zamiast spać w mieszkaniu, spaliśmy w jurcie. Chcieliśmy spać w jurcie, ale nie na betonowym podłożu na dachu w stolicy, ale przede wszystkim na ziemi, na prowincji. I żeby było śmieszniej, w parku narodowym, w którym warunki do spełnienia oczekiwanego przez nas noclegu były idealne, to właśnie tam spaliśmy (dla odmiany) w nowo wybudowanym betonowym domu! Jakby wszystko na odwrót! Ale nie wybrzydzało się a wręcz podziękowało za tą sytuację, bowiem rodzina do której podeszliśmy, zaoferowała, że odstąpi nam parter w ledwo co wybudowanym domu, nawet nie ukończonym, a sami się przeniosą wyżej, na drugie piętro. Gospodyni na przyjęcie nas miło nas zaskoczyła, bowiem zgodnie ze zwyczajem przyniosła nam dwie czarki z ajragiem (zwanym też kumysem) – ulubionym napojem Mongołów. Pije się go na tych ziemiach od setek lat, głównie w lato. Słyszeliśmy o tym legendarnym wręcz napoju, przygotowując się do wyprawy i czytając relacje ludzi, z których wielu Europejczyków miało potem problemy żołądkowe. Nie można jednak odmawiać gospodarzom, byłby to duży brak szacunku dla bardzo starej tradycji i kultury Mongołów, więc wypiliśmy co nam podano. A czymże jest ów ajrag? Otóż jest to sfermentowane mleko klaczy, które produkuje się latem, gdy jest wlewane do skórzanych worków na całą dobę i co jakiś czas ubijane drewnianym ubijakiem. Dzięki temu procesowi ma ten napój około 3% alkoholu, ale mimo tego trudno jest się nim upić, choć Mongołowie piją go dużo i często. Smak kumysu może być różny i zależeć od wielu czynników, ale zawsze jest kwaśny i cierpki zarazem. Nam szczególnie nie przypadł do gustu, ale cóż, mamy przecież zupełnie inne tradycje kulinarne i nie wszystko co popularne, musi dobrze smakować.

 

Zostawiamy plecaki i od razu idziemy zwiedzać okolicę i chłonąć po raz pierwszy od kilku dni super czyste powietrze. Widoki wspaniałe, od czasów Bajkału (ach, kiedy to było) podobnych nie mieliśmy. Trawiaste wzgórza, pofałdowane góry, wiele ciekawych formacji skalnych, niesamowicie zielone doliny i pasące się w nich dziesiątki koni, latające nad głową jastrzębie, zimna i krystalicznie czysta rzeka i wielkie przestrzenie. Co jakiś czas widujemy też Mongołów przejeżdżających obok nas na koniach (rzadziej) lub w samochodach (znacznie częściej) – jedni i drudzy radośnie do nas machają i pozdrawiają. Czy to widok białych turystów czy też radosny nastrój święta Naadam, trudno ocenić, ale tak czy siak, jest miło i pięknie. Tego trzeba nam było po pobycie w Ułan Bator a wcześniej jeszcze długiej jazdy pociągami. W końcu prawdziwa Mongolia!

 

Więcej o Parku Narodowym Gorchi-Tereldż, w tym opis i zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

KOSZTY:

  • autobus Ułan Bator - Gorchi-Tereldż (80 km) = 2300 MNT = 5,59 zł
  • wstęp do parku narodowego = 3000 MNT = 7,29 zł
  • cena noclegu za osobę w domu = 20000 MNT = 48,60 zł

Pobyt w parku narodowym Gorchi-Tereldż uświadomił nam, jak piękna jest Mongolia, jeśli tylko wyjedzie się z Ułan Bator. Ale aby w pełni się o tym przekonać, ponownie musieliśmy wrócić do stolicy. Dziwne to uczucie, gdy wraca się do tego miasta po pobycie na łonie natury – Ułan Bator urasta wtedy do rangi prawdziwej metropolii... Człowiek przeżywa mały szok. Wcześniej widział dziennie raptem kilku ludzi, teraz ich jest cała masa, wcześniej czuł i widział ogromne przestrzenie i czystą naturę, teraz tysiące domków z betonu i smród spalin nieskooktanowej benzyny... Jakby dwie zupełnie różne Mongolie, dwa różne światy...

Karakorum na mapie

Chcieliśmy dostać się do Karakorum, dawnej stolicy Imperium Mongolskiego, a obecnie małego miasta leżącego 360 kilometrów na zachód od stolicy. Kolejny raz więc wróciliśmy do Gany na nocleg, aby rano w pełni sił ruszyć w step. Nocleg był konieczny, gdyż autobus do Karakorum jedzie tylko jeden w ciągu dnia i to rano, podróż zajmuje bowiem około 8 godzin. Wcześnie rano pojechaliśmy autobusem miejskim z centrum miasta na dworzec autobusowy o wdzięcznej nazwie „Dragon” leżący w zachodniej części miasta. Stamtąd odjeżdżają autobusy dalekobieżne w różne zakątki Mongolii. Po chwili siedzieliśmy wygodnie w całkiem niezłym jak na ten kraj autobusie, patrząc przez okna na obrastające obrzeża Ułan Bator tysiące jurt i zbudowane byle jak domki z dykty, drewna i betonu...

 

„Na granicach miasta stoją rogatki ze szlabanami (…). Wyznaczają koniec zabudowań – jurt i niesolidnie skleconych domków – i początek świata dzikiej lub ledwo okiełznanej przyrody. Stada koni, owiec, kóz i włochatych jaków stają się miłym oku elementem krajobrazu. Kilka godzin za miastem przy wyjeżdżonych przez auta ścieżkach zwanych szumnie drogami zaczynają się pojawiać orły, orłosępy i myszołowy. Siedzą na poboczach dróg, nie zwracając zupełnie uwagi na mijające ich w odległości kilku metrów metalowe pudła, próbują łapać wystraszone przez nas gryzonie.” Marcel Kwaśniak - „Traveler” luty/marzec 2009

 

Krótko po opuszczeniu stolicy, świat diametralnie się zmienia. Widzisz na własne oczy to, o czym kiedyś się czytało, to co tak mocno charakteryzuje ten kraj – ogromne przestrzenie. Mijają godziny, przemierzasz kolejne dziesiątki kilometrów, ale ty tego nawet nie czujesz, bo wszystko wydaje się podobne. Niemal płaski step, poprzecinany dolinami, hektary zielonej trawy, będącej pożywieniem milionów koni i bydła, błękit nieba i gdzieniegdzie pojawiające się jurty, niczym białe wysepki na tym zielono-błękitnym morzu...

 

„Nasycić się widokiem rajskich dolin. Norwid napisał, że „przestrzeń jest granicą”. Tu rozumie się to zdanie. Dolina zamknięta horyzontem, który zawsze wzbudza ciekawość: Co się za nim odsłoni? Najczęściej odsłoni się podobna dolina, a ty będziesz myśleć, że jest jeszcze piękniejsza. U wejścia do każdej następnej doliny przywitają cię Möngke Tengri, bóg nieba, i Eke Etügen, bogini ziemi. Roztoczą wszystkie odmiany zieleni traw, wszystkie maści zwierząt i błękitne niebo w dekoracjach rozwichrzonych chmur. Trudno o większą harmonię. I czujesz wtdy, że wszystko mija i wraca, jak mnisi do odradzających się świątyń.” Małgorzata Dzieduszycka-Ziemilska - „Wszyscy jesteśmy nomadami”

 

Po bogatej w widoki podróży, dotarliśmy późnym popołudniem do Karakorum, w dolinie Orchonu. Nie mieliśmy żadnych namiarów na noclegi, pewni, że szybko uda się znaleźć takowe w tak znanym turystycznie mieście, celu wielu wielu podróżniczych pielgrzymek. Szybko okazało się, że mieliśmy rację. Niemal od razu po wyjściu z autobusu, podeszła do nas sympatyczna Mongołka oferująca noclegi w swoim niedawno założonym guest-housie. Kobieta była na tyle przekonująca i miła, a i ceny były bardzo przystępne, więc szybko zdecydowaliśmy się na jej ofertę. Samochodem pojechaliśmy na drugi koniec miasta, gdzie na samym jego skraju stały trzy bialutkie jurty naszej nowej gospodyni. W jednej ona sama mieszkała wraz z małymi dziećmi (męża aktualnie nie było w mieście), pozostałe dwie jurty służyły celom turystycznym. Po omówieniu wszystkich szczegółów pobytu i bliższym zapoznaniu się z naszymi nowymi gospodarzami na najbliższe dni, znaleźliśmy się w naszym nowym domu - prawdziwej mongolskiej jurcie rozłożonej na trawie na stepie. Po niecałym tygodniu pobytu w Mongolii, w końcu się to udało...

 

„Ger (jurta) – jest ucieleśnieniem tego, co wiąże się z pojęciem domu, gniazda rodzinnego, schronienia, o jakim podświadomie marzymy. Kulisty kształt pieczary (ale bez jej chłodu kamieni) i pulchna otoczka wojłoku ze zbitej wełny podobna do futra, w które można się wtulić, stwarzają poczucie bezpiecznej osłony. (…)

Typowa jurta ma średnicę 5 m, co daje powierzchnię około 20 metrów kwadratowych, składa się z pionowych ścian o kształcie walca oraz stożkowego dachu. Obły kształt jurty oraz elastyczna, mocna konstrukcja zapewniają dużą odporność domu na silne, czasami wręcz huraganowe wiatry, występujące wiosną w Mongolii.

Mongołowie zawsze ustawiają jurty otworem wejściowym na południe. Ten odwieczny zwyczaj wynika z warunków klimatycznych – z tej strony wiatry wieją najrzadziej, natomiast słońce świeci i grzeje najdłużej. (…)

Mongołowie nigdy nie wiązali swoich domostw z jednym, określonym miejscem i dlatego wynikiem wielowiekowych doświadczeń mongolskich pasterzy jest jedynie konstrukcja przewoźnej jurty. Zachowała się ona, od czasów chanów – do dzisiaj, w niezmienionej niemal postaci.

Współczesny mongolski ger jest (…) wynikiem wielowiekowych doświadczeń pokoleń Mongołów. Domostwem optymalnie dostosowanym do koczowniczego trybu życia, warunków klimatycznych, rozpiętości temperatur sięgających od +40 do -50 stopni Celsjusza i bardzo silnych wiatrów, dostępnych materiałów budowlanych i tradycji kulturowej. Ten rodzaj domostwa okazał się najbardziej praktyczny, przetrwał do dzisiaj i – co ciekawe – jest chętnie zamieszkiwany nawet w miastach.

Szkielet jurty stanowi drewniana konstrukcja z żerdzi splecionych na planie koła oraz prętów schodzących się u góry wokół okrągłego otworu. Pokrycie ścian i dachu stanowi gruby wojłok (najczęściej biały, nasycony wapnem lub mączką kostną).

Konstrukcję szkieletu ścian stanowi wspomniana kratownica z lekkich listew, zespolonych rodzajem skórzanych nitów, i – pośrodku jurty – dwa słupy nośne. Ściany połączone są żeberkowaniem dachu z drewnianą obręczą, tworzącą otwór w szczycie. Przez ten otwór niegdyś wydostawał się dym z paleniska; współcześnie wysuwa się przezeń rurę żelaznego piecyka. Służy on też do wentylacji i oświetlenia, może więc być odkryty lub zasłonięty szybami albo – najczęściej – czworokątną derką lub płachtą wojłokową przesuwaną za pomocą linek.

Szkielet jurty okrywa się z zewnątrz najpierw odpowiednio dopasowanymi płachtami wojłoku, potem białym płótnem w lecie, a zimą brezentem lub dodatkowym wojłokiem, po czym całość osznurowuje się cienkimi rzemieniami lub powrozami z końskiego włosia. Wełniany wojłok ma doskonałe właściwości izotermiczne, dzięki czemu jurta jest chłodna latem, a ciepła zimą. Nad drzwiami jurty znajduje się nawis z wojłoku, zabezpieczający przed przedostawaniem się wody do środka. Podłogę jurty stanowią deski (często tylko klepisko) zwykle przykryte kilkoma dywanikami lub warstwą wojłoku.” Bolesław A. Uryn - „Mongolia – wyprawy w tajgę i step”

 

Więcej o Karakorum, w tym opis miejscowości i zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

 

W trakcie pobytu w Karakorum, mieliśmy okazję być na lokalnym święcie Naadam – jednym z setek jakie odbywają się w całym kraju. Zupełnie nie wiedzieliśmy, że natrafimy na taką atrakcję, gdyż o takich wydarzeniach wiedzą w zasadzie tylko miejscowi. O tym, że takie święto, a w zasadzie zawody zapaśnicze i jeździectwo będzie w Karakorum, dowiedzieliśmy się od naszej gospodyni. Pokierowała nas na obrzeża miasta, blisko miejsca gdzie mieszkaliśmy. Choć kilka dni wcześniej byliśmy na święcie Naadam w Ułan Bator, to jednak tam nie można było widzieć zapasów z bliska, z kolei na wyścigi konne przybyliśmy na obrzeża stolicy wtedy, gdy właśnie się skończyły. Teraz, zupełnie niespodziewanie, mieliśmy niepowtarzalną okazję widzieć to wszystko od samego początku do końca i z bliska. Jak to w Mongolii (poza stolicą) ludzi nie było dużo, więc można było wyraźnie poczuć atmosferę rywalizacji.

Więcej o Mini-Naadam w Karakorum, w tym opis oraz zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

Obiekt z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO (2004 r.)

 

KOSZTY:

  • autobus Ułan Bator - Karakorum (360 km) = 12000 MNT = 29,16 zł
  • cena noclegu za osobę w jurcie w Suvd Guest House = 8000 MNT = 19,44 zł

  • Krajobraz stepu mongolskiego
  • Droga w Mongolii
  • UAZ 452 Minibus
  • Droga w Mongolii
  • Autobus na trasie Ułan Bator - Karakorum
  • Może kiedyś zostanie koszykarzem...
  • Autobus na trasie Ułan Bator - Karakorum
  • uśmiech
  • konie przy wodopoju
  • konie na stepie
  • jurta
  • kozy i owce - żywy inwentarz mongolskiej rodziny
  • Krajobraz stepu mongolskiego
  • Krajobraz stepu mongolskiego
  • Wszystko, co potrzeba na stepie do życia
  • jurty na stepie
  • konie na stepie
  • błoto i trawa na stepie
  • Krajobraz stepu mongolskiego
  • Krajobraz stepu mongolskiego
  • wnętrze jurty
  • wnętrze jurty
  • jurta z guest-house'u w Karakorum
  • widok z guest-house'u w Karakorum
  • widok z guest-house'u w Karakorum
  • widok z guest-house'u w Karakorum
  • widok z guest-house'u w Karakorum
  • widok z guest-house'u w Karakorum
  • widok z guest-house'u w Karakorum
  • widok z guest-house'u w Karakorum

Po atrakcjach, jakie nam dostarczyło Karakorum, dawna stolica Imperium Mongolskiego, czas było wracać do obecnej stolicy Mongolii – Ułan Bator. Nasza gospodyni za dodatkową symboliczną wręcz opłatą 500 tugrików zakupiła nam bilety na autobus, który odjeżdżał następnego poranka. Jak się potem okazało, nie był to ten sam autobus, jakim tu przyjechaliśmy kilka dni temu. Nie był to w ogóle autobus, ale stary minibus. Choć przestrzeni w nim było mniej więcej o połowę mniej niż w autobusie, to ludzi było prawie tyle samo. Większość w dodatku z najróżniejszymi tobołkami. Pojęcie ciasnoty nabrało zupełnie innego znaczenia... Podróż tak jak poprzednio trwała pół dnia, ale tym razem trasa nie wiodła po asfaltowej drodze, ale po stepie, dostarczając nam dodatkowych atrakcji (jakby jazda pół dnia w małym zapchanym do maksimum minibusie nie wystarczyła...), zarówno wizualnych, jak i motorycznych. Jazdę zaś umilała nam puszczana zwyczajowo w takich minibusach tradycyjna muzyka mongolska, miło nastrajająca pasażerów i świetnie współgrająca z widokami za oknem – mongolskim stepem w najróżniejszych odmianach.

 

Stepy zajmują jedną piątą terytorium Mongolii, czyli tyle, ile obszar całej Polski. Pewnie dlatego, kiedy mówi się o mongolskich miastach, najczęściej pada tylko jedna nazwa: Ułan Bator. Drugim co do wielkości jest Erdenet (…). Jest jeszcze Darchan, nieco ponad 200 kilometrów na północ od Ułan Bator. I to wszystko. Reszta kraju to rozłożyste, malownicze stepy. Mogą by zielono-trawiaste albo suche, surowe, pustynne. Te pierwsze latem wyglądają jak soczyste dywany utkane liliami, sasankami i goździkami. Drugie – budzą respekt. Konsekwentnie minimalistyczne mogłyby być inspiracją dla twórców skandynawskiego designu.” Beata Sadowska - „Voyage” sierpień 2010

 

KOSZTY:

  • autobus Karakorum – Ułan Bator = 12500 MNT = 30,37 zł

  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego
  • krajobraz stepu mongolskiego

Po przyjeździe do Ułan Bator, ponownie zagościliśmy w Gana's Guste House na ostatni już nocleg w stolicy. Na drugi dzień ruszyliśmy na dworzec kolejowy, aby zostawić swoje rzeczy w mieszczącej się zaraz obok przechowalni bagażu. Na dworcu zaś zakupiliśmy bilety na kolejny etap naszej podróży – do miejscowości Sajnszand na pustyni Gobi. Zdecydowana większość turystów będąca w Mongolii która chce ujrzeć Gobi, wybiera środkową jej część, w okolicach miasta Dalandzadgad. Jest to najciekawsza i najpopularniejsza część pustyni Gobi, jednakże podróż tam zajmuje dużo czasu. My nie mieliśmy go aż tyle, gdyż Mongolia nie była jedynym celem naszej wyprawy. Ale z Gobi nie chcieliśmy zrezygnować, więc postanowiliśmy ujrzeć słynną pustynię Gobi w jej mniej odwiedzanej przez turystów części, ale za to o wiele łatwiej dostępnej, gdyż leżącej na trasie Kolei Transmongolskiej. Dzięki temu rozwiązaniu nie trzeba było tracić czasu (i pieniędzy rzecz jasna) na powroty czy też robienie kółek po kraju. Sajnszand bowiem leży na jedynej kolejowej trasie z Ułan Bator do Chin.

Mając bilety na dalszą część podróży po Mongolii, musieliśmy jeszcze w Ułan Bator zapewnić sobie dalszą podróż po Chinach, czyli wizy. Tych nie udało nam się załatwić w Warszawie, w Irkucku nie można było tego zrobić z racji braku chińskiego konsulatu, więc siłą rzeczy trzeba było wizy wyrabiać w stolicy Mongolii. Będąc kilka dni wcześniej w Ułan Bator złożyliśmy wniosek o wizę w chińskiej ambasadzie, leżącej przy Beijing Street na północny-wschód od głównego placu miasta i budynku parlamentu. Teraz przyszliśmy po odbiór wiz, gdzie miło zostaliśmy zaskoczeni ceną. Choć zamawialiśmy wizę w trybie przyspieszonym (3 dni zamiast 7 dni) zapłaciliśmy tylko 50 dolarów, czyli ponad 50 zł mniej, niż wiza w trybie zwykłym wyrabiana w Warszawie. Jak widać, cena wizy jest dostosowana do mieszkańców kraju, w jakim znajduje się ambasada. Mimo tego, cena wizy dla Mongołów jest niższa niż dla obcokrajowców, co jest zrozumiałe, ale co ciekawe, obywatele Stanów Zjednoczonych muszą zapłacić za wizę chińską jeszcze więcej niż normalni obcokrajowcy. Czyżby Chińska Republika Ludowa tak bała się „imperialistów” z USA...?

Po załatwieniu wszystkich formalności, zrobieniu ostatnich większych zakupów (w tym także pamiątek z Mongolii), pożegnaliśmy się z Ułan Bator – najbrzydszą stolicą świata. O godzinie 16:30 ruszyliśmy mongolskim pociągiem na południe kraju, w kierunku słynnej pustyni Gobi, jadąc przez setki kilometrów prawie w ogóle nie zamieszkałego stepu.

 

KOSZTY:

  • pociąg nr 276 (w klasie 3) Ułan Bator – Sajnszand = 16300 MNT = 39,60 zł

  • krajobraz Mongolii z pociągu
  • krajobraz Mongolii z pociągu
  • krajobraz Mongolii z pociągu
  • krajobraz Mongolii z pociągu
  • krajobraz Mongolii z pociągu
  • krajobraz Mongolii z pociągu
  • krajobraz Mongolii z pociągu
  • krajobraz Mongolii z pociągu
  • krajobraz Mongolii z pociągu
  • krajobraz Mongolii z pociągu

Sajnszand na mapie

W pociągu z Ułan Bator do Sajnszand poznajemy młodego Mongoła, który podczas studiów był w Polsce i trochę poznał nasz ojczysty język. Nie jest to niczym zaskakującym w tym kraju, w Mongolii bowiem często można było spotkać ludzi, którzy jakoś byli (lub nadal są) związani z Polską. Studiowali, pracowali, jeździli po towar na handel, bądź nadal handlują z naszym krajem. Często można było ujrzeć polskie produkty spożywcze, choćby keczup czy przyprawy cieszyły się dużą popularnością w Mongolii. Naszemu nowo poznanemu Mongołowi z polską przeszłością powiedzieliśmy o celu naszej jazdy, czyli o Sajnszand. Był tym dosyć zdziwiony, gdyż mało turystów z tzw. Zachodu wybiera się do tego miejsca. Jako że mieliśmy dotrzeć do miasta w środku nocy, obiecał nam pomóc znaleźć jakiś nocleg w mieście. Wykonał jakieś telefony, zaczął rozmawiać z ludźmi w pociągu, po czym po kilkunastu minutach powiedział nam, że znalazł nam hotel w mieście do którego trafimy idąc z małą grupką Mongołów, którzy także się tam wybierają. Poznał nas z nimi i kazał nam się ich trzymać bo inaczej zabłądzimy. Jak się potem okazało miał rację.

Po przyjeździe do Sajnszand przeżywamy pewien szok. Otóż na dworcu kolejowym niczym na jakimś festynie przysiadywało chyba ćwierć miasta. Wielkie tłumy, całe rodziny z dziećmi, siedzące w grupkach i urządzające sobie coś w rodzaju pikniku. Wszędzie mnóstwo jedzenia, ludzie grają w karty i różne inne gry. Będąc w tym samym miejscu 24 godziny później, gdy ruszaliśmy pociągiem w dalszą drogę na południe, sytuacja się powtórzyła. Okazało się, że w Sajnszand, „zegar funkcjonowania miasta” jest niejako przestawiony. Wiąże się to z umiejscowieniem miasta na najważniejszej linii kolejowej Mongolii, Kolei Transmongolskiej, która jest niejako „linią życia” dla kraju, gdyż nią „płynie” większość towarów i ludzi. Pociąg jadący z północy na południe kraju, nr 276, jest jedynym krajowym pociągiem, który zatrzymuje się w tym mieście. A jako, że dzieje się to w środku nocy, gdy pociąg się zbliża, całe miasto jakby budzi się do życia. To właśnie nocą na dworcu kolejowym i wokół niego widać najwięcej ludzi w Sajnszand.

Nie mamy jednak zbyt dużo czasu na kontemplację nad tym przedziwnym zjawiskiem, gdyż po wyjściu z pociągu, musimy wraz z kilkoma poznanymi wcześniej Mongołami dotrzeć do centrum miasta. Okazało się, że nie jest to takie łatwe, gdyż zaraz za dworcem kolejowym wkracza się w zupełną ciemność a droga z dworca do hotelu ma kilka kilometrów. Wszyscy byliśmy zmęczeni podróżą, ale pojawiające się, a raczej wynurzające się z ciemności szczekające psy skutecznie nas wybudziły. W końcu, dzięki niezwykłym umiejętnościom orientacji i poruszania się w terenie Mongołów, dotarliśmy do małego hoteliku o nieznanej nazwie.

Choć Sajnszand liczy około 18 tysięcy mieszkańców i jest stolicą ajmaku (ajmak czyli prowincja) wschodniogobijskiego, zupełnie nie czuć, że jest się w jakimś mieście. Na drugi dzień, już w świetle, okazało się, że jesteśmy prawie że na pustyni, w niemal opustoszałej wiosce, która nazywa się miastem. Wszędzie cicho i pusto. Do południa Sajnszand jest prawie wymarłe (w końcu wszyscy odsypiają nocny jarmark na dworcu kolejowym). Za to wszędzie piasek. No i kolejna rzecz, którą odkryliśmy dopiero w dzień – upał. A wręcz skwar, jaki sączył się z nieba. Lasy Syberii i zielone stepy środowej Mongolii były daleko za nami. Byliśmy już w zupełnie innej strefie klimatycznej...

Nie przyjechaliśmy jednak do Sajnszand, aby go zwiedzić, gdyż miasto to nie przedstawia sobą nic atrakcyjnego. Celem była pustynia Gobi, która rozprzestrzeniała się zaraz za miastem. Przed południem wyruszyliśmy na poszukiwania kogoś, kto by nas tam zawiózł. Okazało się to nie takie łatwe i potwierdziło, że nie jest to miejsce popularne wśród turystów. Jednak po pewnym czasie znaleźliśmy malutki hotelik niedaleko dworca kolejowego (w nocy nie szliśmy do niego, gdyż wiedzieliśmy już, że wszystkie miejsca są tam zajęte), gdzie miła i chętna do pomocy Mongołka zadzwoniła do swojego znajomego, który by nas mógł zawieźć na Gobi swoim samochodem (oczywiście terenowym). Po kilkunastu minutach ułożenia planu wycieczki i negocjacji cenowych (stanęło na 65000 tugrików), byliśmy gotowi na spotkanie ze słynną Gobi, którą Chińczycy nazywają „Nieskończone Morze”.

Sajnszand – 6789 km od Moskwy

 

Więcej o pustyni Gobi, w tym opis i zdjęcia, znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam!

 

KOSZTY:

  • cena noclegu za osobę w hotelu w Sajnszand = 10000 MNT = 24,30 zł

  • cena za osobę wycieczki jeepem na Gobi (~100 km) = 32500 MNT = 78,98 zł
  • Muzeum ajmaku wschodniogobijskiego w Sajnszand = 1000 MNT = 2,43 zł

  • wstęp do Shambala = 500 MNT = 1,21 zł

W nocy wzięliśmy nasze bagaże i opuściliśmy hotelik w Sajnszand, po czym skierowaliśmy się na dworzec kolejowy. Przybyliśmy dużo wcześniej aby kupić bilety na dalszą część podróży do nadgranicznego miasta Dzamyn Üüd, leżącego 218 km od Sajnszand. Choć bilety chcieliśmy kupić już wcześniej, przed południem, to okazało się, że kasy biletowe tak jak całe miasto „śpią” przez większość dnia, a „budzą się” gdy nastaje noc. Tak więc trzeba o tym pamiętać gdy chce się kupować bilet kolejowy w Sajnszand. Po kupnie biletu resztę czasu postanowiliśmy spędzić w poczekalni i w dworcowym barze. Gdy tak siedzieliśmy w środku nocy, walcząc z tym, aby nie zasnąć, nagle skutecznie nas od tego odwidziały robaki, które zaczęły wypełniać dworzec. Co ciekawe, Mongołowie w ogóle nie zauważali ich, a raczej byli niejako pogodzeni z faktem, że takie stworzenia żyją tu i wychodzą nocą na żer. Niestety pociąg się mocno spóźnił, więc z robaczkami trzeba było dłużej współegzystować...

Dzamyn Üüd na mapie

Dzamyn Üüd to miasto liczące około 13 tysięcy mieszkańców. Całość jego funkcjonowania opiera się na życiu z leżącej zaraz obok granicy mongolsko-chińskiej. Miasto od dawna już pełniło taką rolę, gdyż leży na dawnym szlaku handlowym z Pekinu do Ułan Bator, tzw. szlaku herbacianym. Obecnie znajduje się tu najważniejsze i jedyne zresztą kolejowe przejście graniczne pomiędzy Mongolią a Chinami, tędy bowiem trafia najwięcej towarów z Chin do Mongolii.

 

„Jedynym powodem istnienia miasta takiego jak Dzamyn Üüd jest granica. Z każdego pociągu wysypuje się tłum ludzi, którzy […] pędzą na przystanek busów do Chin i na przygranicznym targu kupują, kupują, kupują... Obładowani torbami, kartonami i paczkami przejeżdżają z powrotem przez granicę i wiozą towar do Ułan Bator albo do innych miast. I tak co tydzień...” Jacek Sypniewski - „Mongolia – konie i grube ryby”

 

Po przyjeździe od razu poszliśmy do leżącego wewnątrz dworca kolejowego banku, aby zakupić juany, naszą nową walutę, do której będzie trzeba się przyzwyczaić. Żegnając się z tugrikami przestajemy być milionerami, w zamian mamy walutę, na której banknotach zawsze spogląda na nas ten sam Mao Tse Tung, tylko że w różnych barwach i nominałach. Juany są nam już teraz potrzebne, bo to w tej walucie przyjdzie nam zapłacić za przejazd do chińskiego miasta leżącego po drugiej stronie granicy – Erenhot. Autobusów żadnych nie ma (jeżdżą one zresztą rzadko) więc jedynym realnym sposobem dostania się tam, są jeepy. Te opanowały leżący niedaleko dworca kolejowego plac, na którym także gęsto rozłożone były stoły bilardowe, na których grali mieszkańcy miasta, w tym także kierowcy jeepów oczekujący na klientów. Tych jednak nie brakowało i trzeba było się spieszyć, aby zdobyć miejsce w jeepie. Oprócz nas, z trzema innymi Mongołami ruszyliśmy na drogowe przejście graniczne oddalone o kilka kilometrów od centrum miasta. Tam, jak to w takich miejscach, gigantyczna kolejka, poruszająca się w ślimaczym tempie. Za oknami upał, w końcu nadal jesteśmy na Gobi, wszędzie sucho i żółto.

Przejazd przez tę granicę jest specyficzny. Nie można na tym przejściu przekroczyć jej pieszo, trzeba jeepem, autem lub autobusem. Gdy jeep, podjeżdża do mongolskiego posterunku granicznego, kierowca zbiera paszporty i daje je do sprawdzenia do okienka. Po kilkunastu minutach wraca z ostemplowanymi paszportami i jedzie dalej kilkaset metrów do chińskiego posterunku granicznego. Tam jednak trzeba wyjść na zewnątrz i wejść z bagażami do wielkiego budynku granicznego, gdzie przechodzi się kontrolę paszportową i celną oraz niestety kontrolę bagażu. Zajmuje to dość dużo czasu, ale w końcu udaje się wyjść z budynku po jego drugiej stronie. Tam, na osłodę uciążliwości procedur i czasu w chińskim posterunku granicznym, chińskie władze postawiły wielką metalową kolorową tęczę, którą witają wszystkich przybywających z Mongolii do Chińskiej Republiki Ludowej. Za tęczą, na ulicy, miał czekać na nas nasz jeep, ale okazało się, że Mongołowie odjechali, zostawiając dwójkę polskich turystów pod tęczą w Chinach na pustyni Gobi. Na szczęście, szybko zjawił się jakiś autobus wycieczkowy, którego kierowca zgodził się nas wziąć za drobna opłatą do centrum Erenhot.

 

Dzamyn Üüd – 7026 km od Moskwy

 

KOSZTY:

  • pociąg nr 276 (w klasie 3) Sajnszand - Dzamyn Üüd = 10000 MNT = 24,30 zł
  • przejazd jeepem przez granicę = 50 RMB = 24,83 zł

  • stoły bilardowe
  • stoły bilardowe

Erenhot na mapie

Po kilkunastu minutach jazdy dojechaliśmy do centrum Erenhot (Erlian). Miasto powstało dopiero w latach 50-tych XX wieku w momencie, kiedy budowano Kolej Transmongolską. Chiny potrzebowały bowiem nadgranicznej miejscowości, obsługującej ruch towarowy z Mongolią. I taki też jest charakter Erenhot, co dało się zauważyć od razu po przybyciu tam. Autobus, którym jechaliśmy od granicy, zawiózł nas na tyły dworca autobusowego. Nie mieliśmy zamiaru jechać autobusem w dalszą część podróży, czyli do Pekinu, więc niemal od razu ruszyliśmy w kierunku dworca kolejowego. Oba dworce są jednak od siebie dosyć oddalone, a jako że było południe i skwar lał się z nieba, podróż po mieście nie należała do najprzyjemniejszych. Idąc jednak ulicami Erenhot, mogliśmy w końcu poczuć klimat Chin.

 

Jak nas przywitały Chiny, kraj, o którym tyle kiedyś się słyszało i czytało? Chiny przywitały nas nie tylko ogromną sztuczną tęczą na przejściu granicznym, nie tylko upałem z pustyni Gobi ale także widocznym wszędzie tłumem ludzi i słynnym chińskim alfabetem. Ten ostatni dla Europejczyka jest czarną magią i taki też pozostał dla nas. W Erenhot napisy dodatkowo były z reguły także w drugim alfabecie, ale dla nas także nieprzydatnym – staromongolskim. Erenhot leży w Regionie Autonomicznym Mongolii Wewnętrznej, gdzie dużą część populacji stanowią Mongołowie. W przeciwieństwie do państwa mongolskiego, które wpadło pod wpływ ZSRR i tym samym dla wygody wprowadzono tam cyrylicę, tutaj język mongolski zapisywany jest nadal, tak jak wieki temu, w starym alfabecie mongolskim, który ma rzadko spotykany układ pionowy. W Regionie Autonomicznym Mongolii Wewnętrznej alfabet ten oraz język mają status urzędowy, na równi z chińskim. Co ciekawe, w państwie mongolskim od kilku lat rośnie popularność starego alfabetu, który obecnie jest także nauczany w szkołach. Możliwe więc, że kiedyś Mongolia odejdzie od narzuconej jej cyrylicy i powróci do swego dawnego alfabetu, choć wydaje się, że wzorem państw tureckojęzycznych wybierze alfabet łaciński, najpopularniejszy i najłatwiejszy do prowadzenia kontaktów handlowych. Ale to dopiero daleka przyszłość...

 

Gdy w końcu dotarliśmy na dworzec kolejowy, zaskoczył nas zupełny brak ludzi. Coś tu było nie tak... W końcu to Chiny, w takich miejscach powinny być tłumy... Szybko okazało się, że cała podróż przez miasto w upale pustyni Gobi była nadaremno, gdyż przez resztę dnia, nie będzie żadnego pociągu do Pekinu. Na kolejny, trzeba by było czekać zbyt długo, więc po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną na dworzec autobusowy. Wchodząc już do środka, zastanawiamy się, jak tu się będzie można dogadać z kupnem biletu? Ani rosyjski ani angielski nie są tu znane i popularne a wymowa chińskich słówek idzie nam dosyć opornie. Chiński bowiem jest językiem tonalnym, mandaryński (czyli urzędowy chiński) ma tych tonów 4, co oznacza, że każde słowo może mieć nawet 4 różne znaczenia, w zależności od tego, jak się dane słowo wypowie. Nam Europejczykom się wydaje, że mówimy dobrze, a Chińczycy rozumieją co innego. Od tych dylematów, które mamy w głowie wybawia nas zupełnie nieoczekiwanie spotkany na dworcu autobusowym młody Amerykanin chińskiego pochodzenia. Dwudziestoparolatek pochodził z Nowego Jorku i był dzieckiem Chińczyków z południa Chin, raz na jakiś czas powraca do kraju swoich rodziców i zwiedza go. Tym razem postanowił zwiedzić północne Chny oraz Mongolię. My właśnie wróciliśmy z Mongolii i opowiedzieliśmy mu w skrócie, jaka ta Mongolia jest. On, jako przedstawiciel Zachodu, Nowojorczyk pełną gębą można by rzec, wręcz przecierał oczy ze zdumienia, gdy opowiadaliśmy mu, jakim niezwykłym krajem jest Mongolia, a jednocześnie jak nieucywilizowanym jeszcze. W ramach podziękowań, kupił nam bilety na autobus do Pekinu. Co ciekawe, gdy je nam wręczał stwierdził, że miał duże problemy z dogadaniem się z panią z okienka, bo ona mówiła tylko po mandaryńsku, a on słabo zna chiński urzędowy. Jego rodzice oraz on sam zna kantoński, używany w południowych Chinach, który jednak różni się od mandaryńskiego, m.in. tym, że ma nie 4 tony, ale aż 6. Jak widać więc, nawet Chińczyk z Chińczykiem może mieć problem w Chinach z płynnym dogadaniem się, czym niejako nas podniósł na duchu.

 

Przed wyjazdem, trzeba było jeszcze zrobić jakieś zakupy na podróż autobusem. Obok dworca był sklep spożywczy do którego się wybraliśmy. I tutaj kolejne (jak to w Chinach) zaskoczenie. Otóż, w sklepie oprócz normalnych produktów spożywczych, wiele miejsca na półkach zajmowały kurze łapki. Były białe, brązowe, czerwone. Były np. z ziołami czy z papryką. Małe i duże. Pakowane pojedynczo jak i po kilka sztuk. Cała masa kurzych łapek – do wyboru, do koloru. Mniej popularne, ale także występujące na półkach były inne, wydawałoby się niezbyt jadalne części zwierząt, jak np. głowy ale gościły także takie rarytasy jak zgniłe jaja. To wszystko tzw. szybkie żarcie chińskie, ale na zimno. Chińczycy, jak to później się okazało, uwielbiają to jeść w podróży autobusami czy pociągami. My w Europie np. jemy chipsy wtedy, oni kurze łapki i zgniłe jajka. Każda cywilizacja ma swoje obyczaje... w tym i kulinarne... ale w tym wypadku, postanowiliśmy pozostać każdy przy swoich... Szybko mieliśmy okazję zweryfikować, jak to wygląda w praktyce, gdy ruszyliśmy w drogę do Pekinu, a 1/3 autobusu smacznie zajadała się kurzymi łapkami, a raczej obgryzała – dosłownie - do paznokci...kurzych, czyli szponów. Potem jeszcze nie raz widzieliśmy podobne sceny w autobusach czy pociągach.

 

Kolejna ciekawa rzecz związana z podróżą autobusem to sam autobus. Nie był to zwyczajny autobus, ale specjalny przystosowany zarówno do tras dalekobieżnych jak i przystosowany do... Chińczyków. W kraju prawie 1,5 miliarda ludzi, gdzie wszędzie ciasno a ludzi pełno, jak to zmieścić dziesiątki małych ludzi do autobusu? Ano zamiast siedzieć, postanowiono ich (czyli też i nas) położyć. W autobusie są 3 części (prawa, środkowa i lewa) przedzielone wąskimi korytarzami. W każdej części są łóżka, ciasno ustawione jeden na drugim od samego spodu autobusu po sufit. Na miejsca u góry wchodzi się drabinkami. Nie są to jednak normalne łóżka, w których można się w pełni na płasko położyć, ale takie, w których leży się tylko częściowo. Nogi owszem, ma się prosto, ale tułów już nie, gdyż wznosi się pod kątem, gdyż leży się na ukośnej wypustce, do której poniżej nas wsadza nogi następny pasażer za nami. Ten zaś daje nogi następnemu i tak to się ciągnie. Dzięki temu można upchać wielu Chińczyków do autobusu, dając im namiastkę komfortu. Dla Chińczyków bowiem jest to całkiem wygodne, gdyż są w zdecydowanej większości niewielkich rozmiarów. Problem jest, gdy jest się wysokim Europejczykiem... Wtedy dość trudno się leży (a w zasadzie półleży) a tym bardziej już śpi.

 

Nad ranem mieliśmy być w Pekinie, więc należało by się wyspać przed przyjazdem tam i planowanym całodziennym zwiedzaniu stolicy Chin. Nic jednak z tego nie wyszło. Niewygody leżanek, zapachy dziwnych chińskich przysmaków, kierowca palący dosłownie papierosa za papierosem (gaszone były w wielkim wiadrze obok niego) oraz z każdym kilometrem zbliżania się do Pekinu rosnący poziom wilgotności powietrza, dający się odczuć w postaci uciążliwej ciężkości i duszności powietrza zrobiły swoje. Do Pekinu niewyspani przyjechaliśmy nad ranem, gdy było jeszcze ciemno. Ale tak naprawdę to sami nie wiedzieliśmy, czy to naprawdę Pekin czy nie...

 

KOSZTY:

  • autobus Erenhot - Pekin (~700 km) = 200 RMB = 99,34 zł 
  • w centrum Erenhot
  • rozkład jazdy pociągów w Erenhot

Mongołowie przedostali się przez Wielki Mur, nie tracąc ani jednego jeźdźca, jednakże do zdobycia Pekinu upłynęły cztery długie lata. Z takim miastem jego konnica miała do czynienia po raz pierwszy – ufortyfikowana siedziba setek tysięcy ludzi. Dla nomadów była to nowość, a zarazem oburzająca i bezwstydna uzurpacja, obraźliwa bariera dla rozpędzonych koni: koczownicy nie uznawali prawa własności ziemi, przestrzeń nie należała do nikogo. W 1216 roku Mongołowie z łupami opuścili Pekin, gdyż nie zamierzali prowadzić osiadłego trybu życia, by tam panować.” Jacek Sypniewski - „Mongolia – konie i grube ryby”

 

Po 2 tygodniach spędzonych na podróżach po Mongolii, postanowiliśmy na dłużej osiąść w jednym miejscu, w sercu kraju Smoka – w Pekinie. Od przyjazdu do tego mega miasta rozpoczął się zupełnie inny etap naszej podróży. Nam, w porównaniu do Mongołów zdobycie Pekinu zajęło znacznie krótszy czas, ale tak samo jak u nich, wyjazd tam był bogaty w łupy - cenne doświadczenia, liczne zaskoczenia i bogate obserwacje.

Pekin na mapie

Niewyspani i zmęczeni podróżą, około 4 rano docieramy do Pekinu. Jednak po wyjściu z autobusu nijak nie można było stwierdzić, że to jest właśnie Pekin. Wydawało nam się logiczne, że autobus powinien przyjechać na jakiś dworzec autobusowy. Ale nic tu nie przypomina dworca. Jakiś brudny plac, baraki, domy, bloki, jakieś centra handlowe, szerokie ulice i co jakiś czas przemykające samochody. Gdzie my jesteśmy? To pytanie nurtuje nas przez ponad pół godziny gdy stojąc z mapą próbujemy dowiedzieć się czegoś od kierowcy i innych pasażerów. Nikt jednak nie może nam pomóc i określić tego. Okazuje się (co później jeszcze nie raz zweryfikujemy) że Chińczycy mają duże problemy z posługiwaniem się mapą i orientacji w niej jak i w ogóle w terenie. Tym bardziej w takim mieście molochu; miasto-prowincja Pekin liczy bowiem aż 22 mln ludzi, z czego bardzo duża część to migranci z prowincji, którzy przybyli tu za pracą, ale nawet po kilku latach mieszkania w Pekinie nie orientują się dobrze w mieście. To aż do końca pobytu w Pekinie i okolicach będzie naszą zmorą, gdyż nie raz zapytani o drogę Chińczycy będą nam wskazywać jakieś kierunki, po czym okaże się, że wybrany kierunek był zupełnie błędny. O tym należy pamiętać, podróżując po Pekinie, aby bardziej ufać mapie i przewodnikom, niż zapytanym o drogę Chińczykom. Szkoda tylko, że ta konstatacja nadeszła zbyt późno....

 

„Rozmiar tego miasta budzi w człowieku pokorę połączoną z rezygnacją. Nic chyba, z wyjątkiem metra i obwodnic, nie powstało tu po to, aby jego mieszkańcom żyło się wygodniej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że głównym celem jego dawnych architektów i współczesnych urbanistów było przytłoczenie szarego obywatela oraz uświadomienie mu jego marności w obliczu imponującej stolicy Państwa Środka.” Zuzanna O'Brien - „Voyage” maj 2008

 

Pierwsze problemy logistyczne mamy więc od razu na tzw. dzień dobry po przyjeździe do Pekinu. Jest wcześnie rano, jesteśmy zmęczeni i niewyspani, a musimy się dostać do samego centrum miasta, gdzie mamy rezerwację w wybranym wcześniej hotelu. A tu nijak nie można się dogadać ani rozeznać w terenie. Okazuje się, że podobny dylemat mamy nie tylko my, ale także przybyli z nami turyści chińscy z Kantonu. Jeden z nich wyciągnął telefon komórkowy z mapą Pekinu i zaczął naradzać się z byłymi pasażerami naszego autobusu. Grono z każdą minutą rosło, dyskusja stawała się coraz bardziej ożywiona a my staliśmy obok trzymając kciuki za pomyślne zlokalizowanie nas. W końcu po kilkunastu minutach poznany przez nas Chińczyk z Kantonu, który trochę mówił po angielsku, trzymając swój telefon komórkowy w ręku podszedł do nas i stwierdził, że już wie gdzie jesteśmy. Zabieramy więc nasze bagaże i wraz z nim i jego kompanami idziemy w kierunku ruchliwej ulicy, gdzie po chwili łapiemy samochód.

Naszym celem jest stacja metra, która nie jest daleko, ale nasz kierowca myśli, że my tego nie wiemy, więc „śpiewa” zbyt wysoką ceną. „Nasz” Chińczyk z Kantonu szybko rozwiewa aurę łatwego i dużego zarobku, co kierowca musi przyjąć ze zrozumieniem. Jedziemy w kilka osób, więc cena jest niska a i podróż szybka, bo już po trochę ponad 5 minutach docieramy na upragnioną stację metra. Teraz już na pewno wiemy gdzie jesteśmy. Okazuje się, że to prawie sam kraniec miasta. Można by się więc zastanowić, dlaczego autobus dalekobieżny zatrzymuje się w Pekinie w tak dziwnym miejscu? Nawet dziś, wiedząc więcej o Chinach niż w czasie wyjazdu, trudno jest znaleźć logiczne wyjaśnienie tej sytuacji. No cóż, Chiny potrafią co chwila czymś zaskakiwać.

Po pożegnaniu się z chińskimi towarzyszami podróży, wyszliśmy z metra i oczom naszym okazała się wielka chińska metropolia. Pekin o którym śpiewała Katie Melua, po którym jeździ 9 milionów rowerów, z dawną tradycyjną zabudową, już dawno przeminął, dosłownie zniszczony buldożerami przy okazji przygotowań miasta na organizację Igrzysk Olimpijskich w 2008 roku. Miasto uległo przeobrażeniu na wielką skalę. Teraz to światowa metropolia z prawdziwego zdarzenia. Las wieżowców, nowoczesnych bloków mieszkalnych, centrów handlowych, sklepów i biurowców oraz niezwykle szerokie ulice z wieloma pasami ruchu po których przemykają nie jak kiedyś rowery i motorynki, ale najnowsze samochody światowych marek. Chiny są jednym z nielicznych państw których nie dotknął kryzys finansowy, a gdy branża motoryzacyjna na świecie notuje straty, w Chinach wręcz przeciwnie, z roku na rok liczba sprzedawanych samochodów rośnie, w tym także tych luksusowych. Właśnie w Pekinie i w Szanghaju jest największa na świecie liczba luksusowych samochodów, tam bowiem najszybciej rosną fortuny chińskich kapitalistów.

 

Dzisiejszy Pekin to tłum, chmury spalin i opętańczy pęd w wyścigu do nowoczesności i symboli bogactwa. Nowe wypiera stare ze ślepą determinacją. Miejsc, w których kurzu historii jest wciąż więcej niż pyłu z podpekińskich fabryk, jest coraz mniej.” Zuzanna O'Brien - „Voyage” maj 2008

 

Lekko zdezorientowani i oszołomieni ogromem i nowoczesnością miasta, szukamy naszego hostelu, znajdującego się w dystrykcie Dongcheng niedaleko stacji metra Dongsi. Jest rano. Na ulicach co chwila mijamy samochody czyszczące ulice i chodniki oraz wielu Chińczyków sprzątających miasto. Tak czystego i zadbanego miasta już dawno nie widzieliśmy...

Inna rzecz która wzbudziła nasze zdziwienie, a która od początku pobytu w Pekinie aż do wylotu z Chin, stała się naszym utrapieniem to pogoda. Środek lata w Chinach to zupełnie nie sprzyjająca pogoda dla turystów z Europy, nie z powodu upałów (choć temperatura jest także wysoka), ale z racji bardzo wysokiej wilgotności powietrza. Wysoka temperatura znana nam choćby z Europy potrafi być dokuczliwa latem, ale wysoka temperatura połączona z bardzo wysokim poziomem wilgotności powietrza potrafi totalnie zmęczyć człowieka, nawet bez zbytniego wysiłku fizycznego. Przez cały dzień chce się non stop pić, a wszystko co wypijemy paruje nam przez skórę, więc człowiek wypoci się za wszystkie czasy. Jest z tego jeden mały plus – nie trzeba zbytnio korzystać z toalety chodząc po całym dniu po mieście. Jednak zbyt często w ciągu dnia myśli się tylko o tym, aby wejść gdzieś, gdzie jest klimatyzacja. Jednym z takich miejsc jest metro, i je polubiliśmy bardzo szybko właśnie za to, poza tym, że jest łatwym, szybkim i tanim środkiem transportu po metropolii. To ciężkie powietrze, które niejako oblepia człowieka od stóp do głów, występuje tam cały czas, bez względu na porę dnia. Kwestia pojawienia się słońca i tak jest tam dosyć względna, gdyż słońca i tak się nie ujrzy w ciągu dnia. Jest ono wiecznie zasnute czymś w rodzaju połączenia mgły i smogu. To powoduje, że można zapomnieć o niebieskim niebie, czymś, do czego tak mocno przyzwyczailiśmy się w Mongolii - Krainie Błękitnego Nieba. Tutaj w północnych Chinach pogoda jest totalnie inna i niestety trzeba było się do niej przyzwyczaić, czy nam się to podobało czy nie. Jednak jeśli jeszcze kiedykolwiek mielibyśmy wrócić do Chin, to zdecydowanie nigdy już środkiem lata.

W końcu docieramy do naszego hostelu, gdzie po raz kolejny zostajemy zaskoczeni. Podwójnie! Pierwsze zaskoczenie to wygląd hostelu. Decydując się w Polsce jeszcze na ten hostel braliśmy pod uwagę dwie rzeczy: niską cenę i bliskość centrum. Oba kryteria zostały w pełni zaspokojone ale nie sądziliśmy, że będzie tam tak czysto, ładnie i stylowo. Jesteśmy więc bardzo pozytywnie zaskoczeni! Ale w tym momencie przychodzi czas na drugie zaskoczenie, z gatunku tych mniej przyjemnych. Okazuje się, że nasza rezerwacja przepadła, w sumie z naszej winy, gdyż mieliśmy dotrzeć do Pekinu dzień wcześniej tak jak potwierdzaliśmy w e-mailu wysyłanym z Ułan Bator. My nie mogliśmy jednak wyjechać wtedy, gdyż oczekiwaliśmy na chińską wizę, która była wyrabiana w stolicy Mongolii. Liczyliśmy także, że szybciej przekroczymy granicę i od razu przyjedziemy do Pekinu. Tak się jednak nie stało (jak to zresztą jest w długiej podróży, wielu rzeczy się nie przewidzi, albo źle przewidzi) i do Pekinu dotarliśmy później niż zakładaliśmy. Nie mamy więc żadnych pretensji, że nasz pokój został odsprzedany komuś innemu, więc jedyne co, to grzecznie prosimy i liczymy na to, że może jakiś inny pokój będzie dostępny. Na całe szczęście znajduje się, a perspektywa chodzenia po Pekinie i szukania nowego miejsca zakwaterowania, po nieprzespanej nocy, odchodzi tak szybko, jak się pojawiła. Jest tylko jeden problem... Pokój będzie dostępny dopiero o godzinie 12:00. Jest po 6 rano, więc pół dnia trzeba by było czekać. Marzymy o tym, aby dostać już klucze do ręki, wypakować się, wykąpać, chwilę odpocząć, przebrać w mniej znoszone i spocone ubrania i napić się kawy. Ale to pozostaje tylko marzeniem.... Postanawiamy, że nie ma co marzyć i nie ma co także siedzieć w hostelu pół dnia czekając na zwolnienie się pokoju i decydujemy się wyruszyć na miasto. Zostawiamy nasze bagaże w recepcji i z przewodnikami i aparatami w ręku ruszamy do samego centrum Pekinu, rozpoczynając pierwszy dzień zwiedzania tego wielkiego miasta.

 

Obiekty z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO:

- Pałac cesarski dynastii Ming i Qing w Zakazanym Mieście (1987 r.)

- Grobowce cesarskie dynastii Ming (2003 r.)

 

Więcej o Pekinie, w tym opis oraz zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

Rozkład metra w Pekinie:

http://www.travelchinaguide.com/images/map/beijing/beijing-subway.gif

 

KOSZTY:

  • cena biletu na metro (bez względu na liczbę przystanków czy przesiadek) = 2 RMB = 0,99 zł

  • cena noclegu za osobę w No.161 Hostel w Pekinie (ul. Lishi Hutong) = 69 RMB = 34,27 zł

  • Zakazane Miasto = 70 RMB = 34,76 zł

  • Park Jingshan = 10 RMB = 4,96 zł

  • Muzeum Historii Pekinu w Bramie Przedniej (Qian Men) = 20 RMB = 9,93 zł

  • Świątynia Konfucjusza = 20 RMB = 9,93 zł

  • ZOO w Pekinie = 40 RMB = 19,86 zł

  • wstęp Grobowce Dynastii Ming - grobowiec Changling = 45 RMB = 22,35 zł

Pekin, jako ogromna metropolia, kryje wiele ciekawych miejsc do ujrzenia. Każdego dnia bedąc w tym mieście, zwiedzamy coś nowego, egzotycznego i ciekawego, a czasami nawet pięknego. Miejscem, spełniającym wszystkie te kryteria, jest Pałac Letni, bez którego nie może obejść się wycieczka do Pekinu. Jako że obecnie stolica Chin jest bardzo nowoczesnym, uprzemysłowionym i zurbanizowanym miastem, rzadko kiedy teraz można znaleźć tam miejsca, gdzie czas się zatrzymał i gdzie można ujrzeć Chiny takie, jak z naszych wyobrażeń: piękne, baśniowe, egzotyczne, orientalne i kolorowe. W celu ujrzenia takiego miejsca, jedziemy z rana metrem (linią nr 4) na połnocny-zachód miasta, do słynnego Pałacu Letniego, gdzie spędzamy ponad pół dnia. Jak się potem okazało, na ten ogromny kompleks pałacowo-parkowy, potrzeba więcej czasu, ale i tak to, co zobaczyliśmy, zrobiło na nas wrażenie. Jak na razie największe podczas pobytu w Chinach.

 

Więcej o Pałacu Letnim Pekinie, w tym opis oraz zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

Obiekt z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO (1998 r.)

 

KOSZTY:

  • Pałac Letni = 60 RMB = 29,80 zł

Mutianyu na mapie

Jednym z głównych powodów, a w zasadzie celów naszej wyprawy, było ujrzenie oraz przejście po Wielkim Murze Chińskim. Jedna z największych atrakcji Chin oraz niesamowite dzieło ludzkich rąk, było w zasięgu ręki od momentu przybycia do Pekinu. Trzeciego dnia pobytu, po zaklimatyzowaniu się w tym mieście jak i chińskiej rzeczywistości, wybraliśmy się w podróż aby zdobyć Mur Chiński. Podróż, bowiem dojazd do interesującego nas fragmentu muru nie jest taka prosta i łatwa jak by mogło się wydawać. Zdecydowana większość turystów będąca w Pekinie (obojętnie czy w zorganizowanej wycieczce czy indywidualnie) jedzie do Badaling – fragmentu muru leżącego najbliżej centrum miasta, a jednocześnie fragmentu muru z najbardziej rozbudowaną infrastrukturą turystyczną. Przygotowując się do wyjazdu oglądaliśmy w różnych relacjach ludzi istne tłumy turystów w Badaling, więc już wtedy powstał pomysł, aby wybrać się na Mur Chiński, ale w bardziej ustronne miejsce. Wybór padł na Mutianyu, leżące zaledwie 20 km dalej od Badaling, ale pozbawione całego tego turystycznego amoku, jaki opanowuje Chiny w najbardziej prominentnych miejscach. Miejsce to jednak nie jest jakąś ruiną czy też dziczą, zostało przystosowane dla turystów i tam też zajeżdżają czasem niektóre zorganizowane wycieczki – ale jest to zupełnie inna skala. Ogólnie więc rewelacja! Jest tylko jeden minus – a mianowicie dojazd.

 

Mutianyu leży w dystrykcie Huairou, najbardziej na północ wysuniętym w Pekinie. Nie ma tam jednak bezpośredniego dojazdu komunikacją publiczną, więc nasza podróż była dwuetapowa. Wpierw autobusem do centrum Huairou, skąd dopiero taksówką pod sam mur. Już w trakcie jazdy taksówką podziwialiśmy widoki zalesionych wzgórz na północy Pekinu. Choć byliśmy nadal w Pekinie, to jednak czuło się, jakby było się bardzo daleko od metropolii i tego wszystkiego co widzieliśmy w centru Pekinu: wieżowców, przemysłu, milionów ludzi i samochodów. Tutaj zaś był zupełnie inny klimat – nawet powietrze było trochę bardziej znośne i mniej ciężkie niż to z jakim obcowaliśmy w centrum miasta. Od razu mieliśmy skojarzenia z Ułan Bator i naszym wyjazdem stamtąd na prowincję...

 

Po przyjeździe na miejsce okazało się, że jednak infrastruktura turystyczna jest tam całkiem niezła. Do budki biletowej, gdzie trzeba zakupić bilet aby móc wejść na Mur Chiński, prowadzi długa alejka z masą sklepików. Jako że przyjechaliśmy tam popołudniu, turystów nie było wielu, a tych białych to już bardzo mało, więc na nasz widok sprzedawcy od razu zareagowali w iście arabskim czy tureckim stylu. Tylko jak im tam wytłumaczyć, że my tu nie po pamiątki przyjeżdżamy, ale po to, aby pochodzić po murze, więc nie w głowie nam „cuda” sprzedawane przez głodnych pieniądza chińskich sprzedawców. Gdy w końcu przedarliśmy się przez alejkę sprzedawców, zjedliśmy posiłek w restauracji, aby mieć siły na zdobywanie muru. Choć wielu turystów wybiera opcję dla wygodnych, czyli wyciąg krzesełkowy, którym można bardzo szybko dostać się wzgórze i od razu wejść na mur, my postanawiamy się wspinać. Nie jest to może trudne, ale wyczerpujące doświadczenie, biorąc pod uwagę porę roku w której byliśmy w Chinach – środek lata, a więc wspominana przeze mnie wysoka temperatura połączona z bardzo wysoką wilgotnością powietrza. A więc jedna wielka sauna... My, choć nie przyzwyczajeni do takich warunków, wchodzimy na sam szczyt, idąc po ścieżkach w lesie na wzgórzach. A gdy w końcu weszliśmy na szczyt – widok, który dosłownie zapiera dech w piersiach! Wszystkie zdjęcia, teksty, programy telewizyjne i filmy o Wielkim Murze miały rację – to prawdziwy cud! Mur, niczym żmija wije się po zakolach i wzniesieniach pięknych zalesionych wzgórz Mutianyu! Teraz jesteśmy pewni, że wybór tego odcinka to był strzał w dziesiątkę – ludzi prawie brak, zorganizowane wycieczki już dawno pojechały, a większość indywidualnych turystów schodziła już na dół lub (częściej) zjeżdżała na dół wyciągiem krzesełkowym. Po pewnym czasie, mówiąc górnolotnie, mieliśmy słynny Wielki Mur Chiński tylko dla siebie:) Można było w spokoju delektować się widokami, a te zrobiły na nas duże wrażenie. Zarówno wzgórza, jak i sam mur, oba ginące gdzieś tam w oddali zachodzącego słońca (którego oczywiście jak to latem w Chinach w ogóle nie widać). Hen daleko nie widać muru, ale wierzymy że jest i biegnie tysiącami kilometrów aż na zachodnie krańce Chin, do Jiayuguan. Z drugiej strony zaś, po kilkuset kilometrach, mur dosłownie wchodzi do morza w miejscu zwanym Głowa Starego Smoka. Po jednej stronie muru „cywilizacja”, czyli Chiny, po drugiej zaś „barbarzyńcy”, czyli stepy i pustynie Mongolii. Tak widzieli świat cesarze, którzy kazali wybudować tę największą budowlę w historii świata. Po naszych doświadczeniach z Mongolią, poznawaniu jej historii i kultury wiemy, że ten czarno-biały wizerunek świata nie miał nic wspólnego z rzeczywistością, ale był bardziej – jakbyśmy to dziś powiedzieli dziełem chińskiego PR-u. Stojąc na Wielkim Murze człowiek wie, że Chińczycy nie tylko zdolnymi PR-owcami byli, ale budowniczymi jeszcze bardziej. Czuć potęgę i wielkość tego państwa, które kiedyś zbudowało coś tak niesamowitego, teraz zaś rodząc się z popiołów niczym feniks, w XXI wieku także może zrobić wszystko i być zdolne do wszystkiego. Bowiem Wielki naród musi mieć swój Wielki Mur:)

 

Więcej o Wielkim Murze Chińskim, w tym opis oraz zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

Obiekt z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO (1987 r.)

 

KOSZTY:

  • autobus Pekin centrum - Pekin Huairou = 14 RMB = 6,95 zł
  • taxi Pekin Huairou - Mutaniyu = ?
  • wstęp na Wielki Mur Chiński w Mutaniyu = 40 RMB = 19,86 zł
  • mapa Pekinu

Shanhaiguan na mapie

 

Po zwiedzeniu atrakcji Pekinu, zarówno w centrum, jak i na jego obrzeżach, na ostatni nasz pełny dzień w Chinach, wybraliśmy się daleko poza Pekin, nad Morze Żółte. Celem naszym jest Shanhaiguan, dzielnica miasta Qinhuangdao, gdzie znajduje się kraniec Wielkiego Muru Chińskiego. Miejsce symboliczne, gdyż tam, ten słynny mur, największe dzieło materialne ludzkości, kończy (bądź też zaczyna) swój bieg i dosłownie wchodzi w morze. Nigdy wcześniej, w żadnej z relacji dotyczącej wypraw do Chin, nie spotkaliśmy się z tym, aby jacyś polscy turyści tam dotarli. Choć na kilku anglojęzycznych stronach były informacje oraz relacje z tym miejscem związane, to jednak Shanhaiguan pozostawało w cieniu. My postanowiliśmy zajrzeć do tego cienia i zobaczyć na własne oczy, gdzie leży początek (lub też koniec ) Wielkiego Muru Chińskiego.

 

Dostać się do Shanhaiguan najlepiej jest pociągiem, który przejeżdża przez miejscowość kilka razy dziennie. Dużym ułatwieniem jest to, że stacja kolejowa jest niemal w centrum Shanhaiguan. Dzień wcześniej zakupiliśmy bilety w kasie na dworcu w Pekinie. Warto mieć ze sobą przewodnik lub napisać na kartce (po chińsku) nazwę miejscowości, co znacznie przyspieszy proces kupna. Na drugi dzień z biletami w ręku, z samego rana taksówką podjechaliśmy pod dworzec kolejowy i od razu wsiedliśmy do pociągu. A tu od razu zaskoczenie. Z głośników przez niemal całą drogę słychać muzykę, ale nie żadne tam radio, ale muzykę klasyczną! Cóż za kultura, można by rzec! No właśnie, można, bo z tym spotkaniem z kulturą wysoką wiąże się także spotkanie z kulturą bardziej przyziemną. Otóż w pociągu, podobnie jak to było w autobusie który z granicy przywiózł nas do Pekinu, ludzie zajadają się swoimi ulubionymi chińskimi przysmakami: kurzymi łapkami w najróżniejszych odmianach, zgniłymi jajkami oraz całą plejadą innych „smakołyków”. Jest więc ciekawie! No cóż, jedziemy w klasie 3, więc nie narzekamy. 350 kilometrów pokonujemy w kilka godzin i to za bardzo niskie pieniądze a standard pociągu zbliżony do naszych polskich kolei w klasie 2. Oczywiście, jak to już było często w naszej długiej podroży, tak i tutaj jesteśmy jedynymi białymi osobnikami z tzw. Zachodu, a zapewne także w ogóle spoza Chin. Stanowimy więc nie lada atrakcję dla Chińczyków, którzy co chwila patrzą się na nas, z zaciekawieniem ale i przychylnością. W podróży pociągiem nieodłącznym elementem jest przyglądanie się krajobrazowi za oknem. Tutaj jednak to co najciekawsze, było wewnątrz pociągu, a nie poza nim. Za oknami bowiem na całej długości trasy w zdecydowanej większości było widać zgubne efekty bardzo dynamicznego wzrostu gospodarczego Chin: przemysł, albo tereny poprzemysłowe, skażona przyroda, kominy, dym itd. Klimat rodem z GOP-u (Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego) sprzed jakiś 30 lat. Na szczęście nie przyzwyczajamy się do tych widoków.

 

W Shanhaiguan okazuje się, że turystów jest pełno, ale wszyscy to chińscy turyści. Choć wydarliśmy się z ujęć molocha Pekinu, to nawet w małym Shanhaiguan Chińczyków wszędzie pełno. Turyści zorganizowani, jak i indywidualni, duże grupy jak i małe, wszyscy oni tak samo jak my, postanowili ujrzeć kraniec Wielkiego Muru Chińskiego. Choć niedawno widzieliśmy tą niesamowitą budowę, to warto było przyjechać tutaj, aby ujrzeć ją w zupełnie innej scenerii. Scenerii morskiej. Wspaniałe doświadczenie! Przy samym murze zaś plaża i słynne Morze Żółte. Nazwą swą bierze od rzeki Żółtej, która płynąc zabiera ze sobą brunatny muł i na taki właśnie żółto-brunatny kolor zabarwia morze. Jak się okazało, nazwa w 100% adekwatna. Krajobrazowo nas to nie zachwyca, jednak różne europejskie morza są znacznie bardziej malownicze. Ale mimo tego i tak jesteśmy zachwyceni, bo miejsce ma walory symboliczne. Uświadamiamy sobie, że jesteśmy na krańcu Chin. Dalej za morzem, już tylko kraina biedy i terroru, czyli Korea Północna... My jednak wówczas myślimy bardziej o tym, że tu jest właśnie symboliczny koniec naszej długiej wyprawy. Na tej plaży pod Wielkim Murem Chińskim jest najdalej na wschód wysunięty punkt nie tylko całej wyprawy, ale także w naszym całym życiu. Nigdy nie byliśmy tak daleko od domu!

 

Po zwiedzeniu Shanhaiguan, w planach mieliśmy także największą miejscowość wypoczynkową na północy Chin, czyli Beidahe. Ona również stanowi część miasta Qinhuangdao, ale leżąca na jego drugim krańcu. Bezpośrednio nie można było się tam dostać z Shanhaiguan, więc wpierw autobusem pojechaliśmy do centrum miasta, a stamtąd – z uwagi na brak autobusu i goniącego nas czasu – taksówką do Beidahe. Miejsce to jest chińskim kurortem wczasowym z promenadą, knajpkami z menu głównie rybnym i owocami morza, długimi plażami i wszystkimi innymi typowymi atrakcjami znanymi z niemal każdej szerokosci i długoci geograficznej w podobnych miejscowościach nadmorskich. Niestety czas nas gonił, więc za długo tam nie pobyliśmy. Po kilku godzinach trzeba było pożegnać się z nadmorskimi Chinami i udać się na dworzec kolejowy w Beidahe. Nie mieliśmy kupionego biletu do Pekinu, więc trzeba było tam kupić takowy. Niestety nie było już biletów w klasie 3, więc za krótszy o około 50 kilometrów odcinek powrotny płacimy w klasie ponad dwa razy tyle. Standard jednak jest zdecydowanie lepszy (coś jak nasz Express Intercity) a i prędkość pociągu wyższa i tym samym czas jazdy znacznie krótszy. Wieczorem, pełni wrażeń z dnia nad chińskim morze, dojechaliśmy do Pekinu. To był nasz ostatni pełny dzień w Chinach.

Więcej o Shanhaiguan, w tym opis oraz zdjęcia znajduje się w tej części:

LINK

Polecam i zapraszam:)

 

Obiekt z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO (1987 r.)

 

KOSZTY:

  • taxi hotel-dworzec kolejowy w Pekinie = 12 RMB = 5,96 zł
  • pociąg (w klasie 3) Pekin - Shanhaiguan (~350 km) = 41 RMB = 20,36 zł
  • autobusem Shanhaiguan - Qinhuangdao (20 km) = ?
  • taxi Qinhuangdao - Beidahe (20 km) = ?
  • pociąg (w klasie 2) Beidahe - Pekin (~300 km) = 103 RMB = 51,16 zł
  • wstęp Shanhaiguan – Pierwsze Przejście Pod Niebem = 40 RMB = 19,86 zł
  • wstęp Shanhaiguan – Głowa Starego Smoka = 50 RMB = 24,83 zł

Wczesnym rankiem, półprzytomni i niedospani, wymeldowujemy się z naszego hostelu i taksówką mkniemy na północ Pekinu, na olbrzymi terminal międzynarodowy stołecznego lotniska. Tam, w poczekalni odlotów naszego samolotu, widzimy po raz pierwszy od dawien dawna dużą grupę białoskórych ludzi. To Ukraińcy i nasi współpasażerowie. Wracamy bowiem do Europy samolotem ukraińskich linii Aerosvit. Lecimy do Kijowa na lotnisko Borispol. Tak oto kończy się nasza wielka podróż kolejowa przez Europą Wschodnią i Azję. Pełni emocji i wrażeń, wspaniałych przygód, bogatsi o nowe doświadczenia, z kartami pamięci wypchanymi tysiącami zdjęć, opuszczamy Azję i wracamy do znanej nam Europy. Da swidanija! Bajartaj! Zàijiàn!*

 

* „do widzenia” w trzech językach: rosyjskim, mongolskim i chińskim

 

KOSZTY:

taxi hotel w centrum Pekinu - lotnisko =  110 RMB = 54,63 zł

 

DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM ZA ODWIEDZINY W TEJ PODRÓŻY, ZA PLUSY I MIŁE SŁOWA:) NAJMOCNIEJ JEDNAK DZIĘKUJĘ TEMU MAŁEMU GRONU OSÓB, KTÓRE PRZECZYTAŁY CAŁY TEKST, A TYM SAMYM W PEŁNI ZAPOZNAŁY SIĘ Z PRZEBIEGIEM TEJ PODRÓŻY:)

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. ye2bnik
    ye2bnik (10.03.2015 16:36)
    Hej. Wiadomości z Kolumbera wysłać jakoś się nie da, może spróbuję tędy. Potrzebuję się z Tobą skontaktować w temacie Mongolii. Jeśli to przeczytasz, odezwij się proszę na [email protected]

    Dzięki, pozdrówka!
  2. marger22
    marger22 (27.04.2013 21:39) +2
    Wpiszę się jeszcze raz w tym miejscu. Wielkie dzięki za tak wspaniałą podróż. Bartek ujął to idealnie: CZAPKI Z GŁÓW i owacje na stojąco. Tak wspaniałej wyprawy zazdroszczę a gratuluję relacji. BRAWO.
  3. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (13.04.2013 12:47) +4
    Na razie jestem po lekturze tekstu.... (z czasem zgłębię także inne części)... Cóż, w zasadzie wszystko już zostało powiedziane. Mimo wszystko, ryzykując powtórzenia powiem, że CZAPKA Z GŁOWY, za tak fantastyczną i detalicznie opisaną podróż. Myślałem o czymś podobnym, ale teraz wiem, że jeśli w którymś momencie będę zmierzał do realizacji, Twój opis będzie moim przewodnikiem. FANTASTYCZNE!
    Teraz przechodzę do zdjęć :)
    Pzdr/bARtek
  4. pan_hons
    pan_hons (01.04.2013 12:34) +3
    A co do przewodnika... W sumie to jest relacja z podróży z wątkami reportażu podróżniczego. Przewodnik byłby inaczej napisany...
  5. pan_hons
    pan_hons (01.04.2013 12:30) +3
    Będzie jeszcze ostatni fragment (zarówno tutaj jak i w osobnej galerii zdjęć), czyli wielki finał nam Morzem Żółtym:) Dziękuję wszystkim (szczególnie tym nielicznym, którzy przeczytali tekst) za odwiedziny i za miłe słowa:)
  6. alefur
    alefur (01.04.2013 12:26) +4
    Dziękuję za przybliżenie, kolejnego etapu. Przewodnik uzupełniony ... Naprawdę, wspaniałą pracę w to włożyłeś.
  7. s.wawelski
    s.wawelski (08.03.2013 22:31) +4
    Marcin, dziekuje za przypomnienie! :-) Teraz z czystym sumieniem moge powiedziec, ze zapoznalem sie z Twoim dzielem w calosci. Faktycznie jakis czas temu przegladnalem zdjecia ale doczytalem tylko do polowy. Malo kto (co nie znacz, ze nikt :-) ) tak powaznie traktuje swą powinnosc przekazania innym informacji tak szczegolowych a jednoczesnie uczynienia tego w sposob jakze lekki, przystepny i barwny. Co u Ciebie bardzo cenie, to to, ze gdy wybierasz sie w swiat, to wpierw zglebiasz wiedze o miejscu, ktore wkrotce poznasz a nastepnie zaglebiasz sie jeszcze bardziej we wszelkie aspekty zwiazane z odwiedzanymi przez Ciebie miejscami. Gdy zapoznawalem sie z kolejnymi etapami Twojej wielkiej podrozy, to caraz bardziej sobie uswiadamialem, jak malo o tychmiejscach do tej pory wiedzialem, i jak bardzo moglem te wiedze dzieki Tobie zglebic.

    Nie wiem czy kiedykolwiek mi bedzie dane odbyc podobnie wielka podroz przez srodkowa Azje, ale jesli nie, to dzieki Tobie odbylem jej chociaz namiastke :-)
  8. voyager747
    voyager747 (05.03.2013 19:25) +2
    a ja zdjeć szukałem nowych :)
  9. pan_hons
    pan_hons (05.03.2013 18:20) +4
    Zdjęć nie dodałem, tylko trochę tekstu.
  10. voyager747
    voyager747 (27.02.2013 17:35) +3
    wszystko widziałem już, coś dodałeś nowego ?
  11. marek55
    marek55 (06.02.2013 3:04) +4
    Epic journey man! W zasadzie gdy znalezlismy sie z Hooltayka w Bangkoku, to podroz podobna do Twojej, lecz w odwrotnym kierunku byla jedna z 2 opcji. Pierwsza byly Chiny i dalej do granicy z Kazachstanem i przejazd przez dawne republiki radzieckie Centralnej Azji. Tu sie okazalo, ze zdobycie wic trwaloby z miesiac i musilibysmy w zasadzie caly ten czas spedzic w Bangkoku, ktorego nie znosze. Druga opcja byla wlasnie podroz transsyberian, ale tu okazalo sie, ze o rosyjskie wizy mozna wystepowac wylacznie w kraju zamieszkania. Na necie czytalismy, ze w BKK uzyskanie takiej jest zasadniczo niemozliwe :( Stad tez wybralismy opcje z Iranem.
    Na razie przeczytalem tylko fragment, ale z pewnoscia wroce i poczytam dalej.
    pozdrawiam!
  12. hooltayka
    hooltayka (03.02.2013 11:18) +4
    Wczoraj przeczytałam,obejrzałam i jestem zachwycona.
    Bardzo profesjonalna robota.Świetnie się czyta i ogląda.
    Jestem pod ogromnym wrazeniem Twojej podróży.
    Wielki plus!!!
    Serdecznie pozdrawiam-)
  13. wojpok
    wojpok (25.01.2013 17:38) +3
    Marcinie, na razie stawiam plus. Niedługo znowu wracam do czytania
  14. eli_ko
    eli_ko (24.01.2013 15:56) +2
    Marcinie podróżując z Tobą do Pekinu prawie spóźniłam się do pracy :)),
    Twoja podróż trwała miesiąc ja czytałam o niej dwa dni i z pewnością będę do niej wracać żeby rozszerzyć poszczególne jej etapy.
    Jestem pod ogromnym wrażeniem waszej odwagi i umiejętności logistycznych przygotowania tak ogromnego przedsięwzięcia jakim niewątpliwie była ta podróż.
    Napisałeś super przewodnik dla tych dla których taka podróż jeszcze przed nimi.
    Wspaniała przygoda z pewnością do pozazdroszczenia..........Najgorszy chyba był brak prysznica :)) ale widac że i to da się przeżyć :))
    Wszystkie plusy postawione w twojej relacji nie oddadzą tego jaki ogromny plus Wam się nalezy i Tobie za to jak wspaniale nam przedstawiłeś.
    Pozdrawiam :)
  15. ye2bnik
    ye2bnik (07.01.2013 11:21) +2
    Jeszcze raz - świetna i pożyteczna lektura. Na deser zostawiłem sobie zdjęcia. Niecierpliwie czekam aż ciąg dalszy nastąpi :)
  16. katarzyna
    katarzyna (06.01.2013 14:03) +3
    Podróż niezwykła i pasjonująca. Niejeden z nas chciałby się w taką wybrać. Jak widać z opisu Marcina wszystko jest realne i do zrobienia. Ten spis podróży to nie tylko ciekawy opis, ale także ukazanie ludzi, kultury i specyfiki danych miejsc. Czyta się całość z zaciekawieniem, nie odrywa się wzroku, chce się więcej.

    Podoba mi się sposób przedstawienia informacji, są praktyczne i konkretne. Wiem co ile kosztowało i jak wyglądała krok po kroku podróż, na co powinnam zwrócić uwagę a czego się wystrzegać.

    Zachęciłeś mnie by tam jechać i zwiedzić kolejno miejsca widziane przez Ciebie.

    W jednej z książek Olgi Tokarczuk przeczytamy " ludzkie ciało żyje obrazami" i Ty je pokazałeś. Zdjęcia są bardzo ciekawe. Każdy z nas czytając tą podróż ma szansę wsiąść do tego pociągu i pojechać tam razem z Tobą, gdyż opisałeś to bardzo dokładnie. Jestem w stanie sobie to wyobrazić.

  17. avill
    avill (04.01.2013 23:04) +4
    A ile w sumie trwała cała Twoja podróż?
  18. avill
    avill (04.01.2013 23:04) +5
    Dotarłam do moich upragnionych Chin :)
    Podziwiam za podróż, podziwiam za relację i podziwiam za dopracowanie szczegółów. Wielkie gratulacje.
    Nie będę ukrywać, zresztą to chyba już wiesz, że to nie moje klimaty, ale mimo wszystko przeczytałam i obejrzałam z wielką ciekawością. Może kiedyś zmienią mi się preferencje i wybiorę się w tamte strony i wtedy przewodnik z wieloma przydatnymi informacjami gotowy.
    Czekam na ciąg dalszy, czyli Chiny. Pozdrawiam :)
  19. pan_hons
    pan_hons (04.01.2013 14:49) +3
    To nie tylko kompendium wiedzy, to także zapis relacji z podróży, jak się pokonywało poszczególne etapy, jakich ludzi się spotykało, opis najróżniejszych obserwacji i wrażeń.
    A informacje o których piszesz były czerpane z dziesiątek książek, czasopism, przewodników, stron internetowych (polskich i zagranicznych), przywiezionych z wyprawy folderów jak i własnych zapamiętanych informacji z wyprawy.
    A zfiesza obudzić, no no, nie spodziewałem się, to prawie tak jak smoka Wawelskiego;)
  20. ye2bnik
    ye2bnik (04.01.2013 14:35) +5
    No proszę, nawet zwiesza swoją relacją obudziłeś z hibernacji! :))

    Super opis, góra informacji. Kompendium wiedzy lepsze od niejednego przewodnika.
  21. zfiesz
    zfiesz (03.01.2013 22:07) +4
    wkurzasz mnie chłopaku, bo prawie zmusiłeś mnie, żebym się zalogował! :P czytałem na wyrywki, ale wrócę, bo podobną wycieczkę planujemy od przynajmniej czterech lat, a informacji tu masa. póki co silnie zazdroszczę podróży i gratuluję relacji. jak już w końcu znudzą mi się dąsy na kolumbera poczepiam się trochę, powytykam, itp. big szacun! :)
  22. alefur
    alefur (03.01.2013 20:41) +3
    Wspaniałe kompendium wiedzy, jeśli kiedyś ruszę w tamtą stronę, pozwolę sobie skorzystać z Twoich wskazówek. Czekam na ostatnie fragmenty. I podsumowanie. Na pewno będzie jeszcze sporo wrażeń. :)
  23. czadnik
    czadnik (02.01.2013 10:45) +4
    Uff - trzeba po kawałku, ale i tak wspaniała sprawa. GRATULACJE!!! świetna robota.
  24. sangha
    sangha (01.01.2013 20:02) +4
    Dotarłam Twoim tropem do Pekinu. Wciągnęła mnie lektura tej podróży.
    Z jednej strony ciekawe opisy miejsc, które po drodze odwiedzałeś.
    Z drugiej strony moja ciekawość, jaki to pomysł miałeś na pokonanie kolejnego odcinka drogi, jaką sobie wytyczyłeś do Pekinu.:))
    linki "odrobiłam" już wcześniej.
    Teraz przyjdzie mi czekać na Twoje opowieści o Chinach :))
    Należy się Tobie nagroda (hm nie wiem w jakiej to postaci) za szerzenie wśród Kolumberowiczów wiedzy o regionach Azji, które odwiedziłeś.
    pozdrawiam serdecznie :))
  25. treize
    treize (30.12.2012 20:45) +4
    Marcinie, czytam w odcinkach relację z Twojej podróży.Dech mi zapiera! :) Zdjęcia obejrzę dokładnie w wolnej chwili.
  26. marger22
    marger22 (30.12.2012 0:38) +6
    Dotarłem do końca tej części ukończonej... Cóż można powiedzieć. .. Nie spotkałem jeszcze takiej relacji na Kolumberze. Zbierając wszystko w całość to co jest i co jeszcze będzie to wyjdzie całkiem gruby przewodnik. Przewodnik ciekawie napisany, pełen map, konkretnych wskazówek, cen... Do tego te wszystkie ciekawe przygody fajnie opisane... No i setki świetnych zdjęć... Rewelacja ! Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy jaką wykonałeś i profesjonalizmu. Gratuluję. A odnośnie samej podróży, to chyba podróż marzenie, taka podróż życia... Są podróże które zasługują na więcej niż jeden plus ale Twojej podróży nie sposób przeliczyć na plusy... Zasługuje ona na jakieś szczególne wyróżnienie. Brawo!
  27. tykuspl
    tykuspl (29.12.2012 19:16) +6
    Doceniam Twoją monumentalną pracę, czyta się ciekawie i ogląda też.
  28. slawannka
    slawannka (29.12.2012 14:40) +6
    Fantastyczna opowieść!!!
  29. s.wawelski
    s.wawelski (27.12.2012 22:46) +4
    Zaczalem czytac. Twoj tekst jest nie tylko ciekawym zapisem wspomnien, ale rowniez prawdziwa skarbnica wiedzy o tym rejonie swiata. Bede wracal...
  30. sangha
    sangha (27.12.2012 20:59) +3
    Marcinie miałeś rację:)) To jest lektura na parę wieczorów.Dzisiaj dotarłam do Ułan Ude. Jak i poprzednio podziwiam Cię za język w jakim spisałeś relację.
    Bardzo mi się podoba początkowy cytat z Ryszarda Kapuścińskiego.

    Dla osób, które planowałyby wyłącznie podróż nad J.Bajkał chcę podpowiedzieć, że do tej pory kursowały wagony relacji Brześć- Irkuck.Myślę, że to jest prostsza wersja dostania się w te rejony.

    Co do kosztów przejazdu pociągiem nie mogę się wypowiedzieć. To dłuższa historia i nie na forum.

    Zazdroszczę wrażeń z podróży w plackartnyj.
    Do naszego babskiego przedziału ( byłyśmy w 3) dosiadali się co rusz jacyś faceci.Też wszyscy w kamandirowkie. Ale to nie takie wspomnienia jak w Twoim przypadku.

    Jak zwykle bardzo wiele dowiedziałam się z opisów pod Twoimi zdjęciami.
    Jutro poświęcę czas na kolejny odcinek Twojej podróży.
    pozdrawiam:))
  31. przedpole
    przedpole (27.12.2012 7:37) +7
    Odbyłeś podróż kolejową ,o której marzy każdy z nas.Pozdrawiam
  32. iwonka55h
    iwonka55h (26.12.2012 19:30) +3
    Marcinie, szczena to mi leży na kolanach, pod takim jestem wrażeniem relacji z podróży.
    Czytanie zajęło mi całe popołudnie albo i więcej, ale nie tylko nie żałuję ale jeszcze czuję niedosyt. Czytałam etap po etapie, wracając do wcześniejszych podróży, bezcenne informacje praktyczne i uwagi, ciekawy tekst i piękna dokumentacja zdjęciami.
    Dotychczas mistrzem relacji był dla mnie Leszek, teraz Ty dołączyłeś do niego.
    Podsumowując: zazdraszczam wyprawy i pełen szacun dla relacji.
    pozdrawiam
  33. lmichorowski
    lmichorowski (25.12.2012 23:09) +5
    Fantastyczna wyprawa. Zazdroszczę zwłaszcza Bajkału i Mongolii. Opis i zdjęcia super!!! Pozdrawiam.
  34. marger22
    marger22 (24.12.2012 12:27) +6
    no w święta to ja się nie uporam... co najmniej do Nowego Roku...
    jestem pod ogromnym wrażeniem relacji, świetnie opisane przygody do tego masa przydatnych informacji praktycznych, no i piękne zdjęcia... tu powinna by możliwośc dawania więcej niż jednego plusa!
    dotarłem na razie do Moskwy... podróż pociągiem przez Ukrainę przy tonicu... rewelacja! co mnie czeka dalej ?! przecież na Syberii 5%alk to nawet nie tonic... to nawet pragnienia nie gasi...
  35. iwonka55h
    iwonka55h (23.12.2012 17:21) +3
    no, to Święta mamy z głowy...
    później poczytam...
  36. marger22
    marger22 (14.11.2012 14:44) +5
    już się pojawił opis i zdjęcia, ale raczej nie zdążę przed przerwą,
    do zobaczenia na nowym serwerze
  37. marger22
    marger22 (14.11.2012 13:23) +6
    nie ma jeszcze zdjęć ani opisów, pewnie przez te przenosiny kolumbera, ale daję plusa już za sam program, bo wygląda niesamowicie, szkoda, że kilka dni trzeba czekać by móc obejrzeć,
    pozdrawiam