Zawsze marzyłam o podróży do Australii. Może to się zaczęło, gdy w szkole podstawowej przygotowywałam album na zaliczenie z biologii (pewnie pamiętacie takie albumy, brało się kilka kartek bristolu, wklejało trochę zdjęć z wybranej dziedziny, malowało się stwora czy krzaczek, pisało jakieś teksty, po czym mocowało kartki wstążeczką na krótszym boku i oddawało do sali biologicznej, gdzie moc takich albumów podpierało już ściany i szklane gablotki). W każdym razie zrobiłam taki album o australijskiej faunie i czytając różne książki na temat Australii zainteresowałam się tym krajem.A może to było wcześniej, po przeczytaniu książki „Tomek w krainie kangurów”, gdy słusznie i platonicznie kochałam się w Tomku i zazdrościłam Sally tego, że niósł ją na rękach, a przy okazji niechcący przyswajałam wiedzę podawaną w przypisach...Hmm... na pewno fascynacja Australią zaczęła się wcześniej, niż w siódmej klasie podstawówki, kiedy to zdecydowałam się na wzięcie udziału w międzyszkolnym konkursie geograficznym, który każdego roku obejmował wiedzę z innego kontynentu. Ja oczywiście liczyłam na konkurs wiedzy o Australii, słusznie zakładając, że nikt w okolicy nie wie o Australii więcej, niż ja. Niestety, trafiła się Afryka, co spowodowało głębokie moje rozczarowanie i marny koniec kariery konkursowicza – bo po co się uczyć o Kilimandżaro, skoro Uluru w duszy gra... Koniec końców przeszłam do II etapu, tylko dzięki temu, że pytania opierały się o znajomość liczby kopyt u antylop.Sama nie wiem, kiedy to się zaczęło, fakt faktem – to była moja zdecydowanie PIERWSZA MIŁOŚĆ.Długo czekałam na okazję odwiedzenia tego z pewnością pięknego kraju. Naczytałam się i naoglądałam sporo, w międzyczasie zakochałam się w misiach koala i wchłonęłam wszelkie możliwe informacje na ich temat, włącznie z aborygeńskimi legendami. Do tej pory w niektórych kręgach mam przezwisko „koala”, a nadal dzielnie bronię misiów, gdy ktoś ośmieli się urazić ich dumę, zarzucając im pijaństwo lub narkomaństwo.W końcu stwierdziliśmy, że "jak nie teraz, to kiedy" – i zaczęliśmy zbierać pieniądze na wyprawę.Od początku założyliśmy, że nie jedziemy na żadną wycieczkę zorganizowaną, gdyż chcemy zobaczyć Australię po swojemu, we własnym tempie. Na początku myśleliśmy o trzech tygodniach, ale szybko doszliśmy do wniosku, że miesiąc to absolutne minimum, a i to przy okrojonej trasie.Przyznaję, rzuciliśmy okiem w kierunku wycieczek zorganizowanych. Byliśmy między innymi w biurze podróży, gdzie w folderze przeczytałam opisy wypraw do Australii, które prześladują mnie aż do dziś przy wpisaniu w Google hasła „wycieczka do Australii”. Bo ile razy można czytać ofertę kolejnego biura piszącego o „leżeniu płaskim” lub „spontanicznych, bezwiednie wydawanych okrzykach zachwytu”?Wycieczka zorganizowana byłaby fajna, gdyby nie: cena, trasa wycieczki, obejmująca niektóre miejsca, na których nam nie zależy tak bardzo, kosztem tych moich prywatnych „must see” no i wizja tego, iż tak droga wycieczka ma miejsce tylko wtedy, kiedy potwierdzi się wielkość grupy. Nie, nie, nie!Po ustaleniu, kiedy lecimy (połowa października 2007) zaczęliśmy się powoli przygotowywać. Ponownie wspomnę: więcej zdjęć chętni znajdą na www.calanaprzod.net .
W skrócie, bo to w końcu nie Australia:

- czysto
- wysiadamy w terminalu 1, trzeba przejść do terminalu 2. Z mapki wynika, że to daleko i trzeba brać shuttle bus. Pan zapytany, co i jak, uśmiecha się (a w myślach "ach ci turyści") i mówi, że można spacerkiem. I rzeczywiście można - przez tzw. MAC, czyli Munich Airport Centre - jest bardzo blisko, przyjemnie i można zobaczyć niemieckie lotniskowe korytarze ;)

Na miejscu mała konsternacja, bo lot za 2,5 godziny, a kolejka do checkinu już spora - ale dajemy radę. Niestety miejsca w samym środku środkowego rzędu samolotu.

Niemieccy celnicy na bramce bardzo mili. Jak we wszystkich krajach, które zwiedziliśmy - prócz Polski niestety.

Czy już wspominaliśmy, że samolot z Monachium okazał się jedną z kilku puszek na sardynki, jakimi przyszło nam podróżować?

Ps Nie kupujcie nic w tamtejszej strefie wolnocłowej. Potem ląduje się np. w Dubaju, gdzie ceny są takie same, ale w tańszych dolarach hamerykańskich.
  • Specjalnie dla Voyagera :)
  • Specjalnie dla Voyagera :)
  • Specjalnie dla Voyagera :)
  • Specjalnie dla Voyagera :)
  • Specjalnie dla Voyagera :)
  • Specjalnie dla Voyagera :)
  • Specjalnie dla Voyagera :)
  • Specjalnie dla Voyagera :)
  • Specjalnie dla Voyagera :)
  • Specjalnie dla Voyagera :)
No po prostu musimy coś o tym Dubaju napisać.

Nie dość, że w samolocie flagowych linii Emirates obsługują nas prawdziwe Dubajki vel Dupajki (naprawdę niezłe lasencje!), nie dość że na pokładzie wciąż karmią nas jedzeniem zróżnicowanym jak menu szejka (przez chwilę myślimy, że oni nas tuczą na foie gras), to jeszcze lotnisko jest czymś doprawdy kosmicznym. Ale po kolei.

1. "Du-b/p-ajki"
Lot Munich-Dubai obsługiwany jest przez armię arabsko wyglądających pań, z których każda wygląda jak z bajki. Wyjątkiem, ale też uroczym, jest młoda koreanka oraz przepiękna muzina.
Lot Dubai - Singapore - Brisbane obsługiwany jest przez obsługę mieszaną - nie dość, że dochodzą australijscy stewardzi, chłopcy jak śmietana, to nacja australijska ma poczesne miejsce wśród żeńskiej części załogi. Gosia z Brisbane nam potem wspomina, że podobno linie Emirates mają dość wysokie wymagania urodowe - jestem za tą teorią, bo sprawdziła się w praktyce :)

Szkoda, że samoloty niewygodne. Wygoda jest tylko psychiczna w świetle dostępu do różnych filmów i gierek; co do tej fizycznej - masakra. Ale można przynajmniej rozprostować nogi, co okaże się raczej trudne w powrotnym locie Airbusem A340.

2. Jedzenie
Karmią nas jak u cioci na imieninach - a może ciasteczko, a może piweczko, a tu śniadanie, ale jedz szybko bo zaraz lunczyk... Wysiadamy z samolotu tak objedzeni egzotycznym jedzeniem którego musieliśmy spróbować ze względu na egzotykę, że chyba TOCZYMY się przez lotnisko. W Polsce jemy dziennie ze 3 razy mniej, niż tam w górze, w przestrzeni międzynarodowej.
Jedzonko chwilami dobre, chwilami nieco gorsze, ale zjadliwe, ale już poezją smaku i aromatu są te deserki do każdego lunchu - wykwintne musy waniliowe i inne tego rodzaju delicje. Od dziś hasłem tych linii powinno być: Emirates tuczą!

3. Lotnisko
Ropa skończy się niedługo. Na dodatek szejk Dubaju jest mądrzejszy, niż co poniektórzy w kraju Polan i wie, że trzeba szukać alternatyw, by obywatelom wiodło się dobrze (a przynajmniej części obywateli). Dlatego postawili na turystykę. Stąd te oszałamiające budowle typu hotel Burj-al-Arab w kształcie żaglowca, sztuczne wyspy w kształcie palmy czy kontynentów. Stąd na tych wyspach tyle willi i rezydencji, których deweloperzy reklamują się na kilkudziesięciu stronach emirackiej gazetki w samolocie.
I stąd wreszcie lotnisko.

Z jednej strony elegancja-Francja (a raczej -Dubaj), bo zegary lotniskowe to Roleksy, na podłogach w hali mięciutkie dywany, strefa duty-free najlepsza na świecie (tłum o 6 rano jak w Poznaniu w centrum w godzinach szczytu), kible czystsze, niż sterylna izolatka, do tego obsługa, która wręcz kłania się, byś coś tam kupił/a. Terminal jest ogromny, bramek z 80, z samolotu do terminalu jedzie się autobusem dobry kwadrans, a po drodze ciągle przepraszają za utrudnienia, bo terminal się rozbudowuje.

Z drugiej strony wiemy, że wielu obywateli tego kraju nie żyje tak, jak w folderach reklamowych. Oni te cuda dla bogaczy budują za marne grosze i lotnisko oglądają z perspektywy sprzątacza.

Z ciekawostek - widzieliśmy tam wycieczkę z kraju a la Nepal - gromada panów w średnim i starszym wieku, wyglądających jak mały budda, wszyscy w identycznych ubraniach - takich chałatach, z czapeczkami, wszyscy mający identyczne plecaczki, wszyscy siedzący karnie na dywanie w holu. Metafizyka.
  • Trochę statystyki... :)
  • Niekończące się korytarze w Dubaju
  • Strefa wolnocłowa w Dubaju o 6-tej rano
  • Lotnisko w Dubaju. To nie mgła, to normalne powietrze...

No i jestesmy na lotnisku Changi w Singapurze. Klima dziala az za dobrze, jestesmy nieco polamani - kto powiedzial, ze Emirates Airlines ma wygodne siedzenia, temu w paszcze!
No, ale - jak pamiętamy - obsluga i jedzonko swietne.

W Singapurze trzeba bylo wysiasc i sie ponownie odprawic.

Dziewczyny i chlopcy, kosmetyki w duty free w Dubaju sa tanie jak barszcz. Dolar polecial na ryjek i kupilismy co nieco za cene ruskich podrob.

Sprzet drozszy, niz w Polsce w sklepie dla idiotow.


Wszyscy Arabi sie na mnie gapia, bom blondie :)))
Trzeba mnie pilnowac, by mnie jaki za wielblada nie uwiodl.


Bardzo serdecznie pozdrawiamy z okolic rownika i wracamy do samolotu, zwanego też puszką na sardynki.

Pisze to juz wykapana i nieco rozciagnieta po całodobowej podróży. Zalogowaliśmy sie u znajomych znajomego - odebrali nas z lotniska i przywiezli do siebie, bo w hostelu można się zameldowac dopiero popoludniu.
Wnioski i wrazenia na goraco: 1) Na lotnisku w Bris jest tak skrupulatna kontrola bagażu, że szok. Po raz pierwszy podczas tej podróży ktoś nam do walizki zaglądnął ;) Poza tym chodzą tam takie ludziki celne z wytrenowanymi psami - szukają jedzenia, ale podejrzewam, ze innych ciekawostek też. Urocze, niewielkie, łaciate, piękne. Mialam przyjemność podziwiać takiego jednego, jak znalazł cos w czyims plecaku - wystawil bezbłędnie, niemal ocierajac się o plecak i pokazujac łapką. Piekne! Na tym lotnisku dostaliśmy tez pierwszą pieczatkę do paszportu - z wizą australijską.
2) Jeszcze na lotnisku zaczepila mnie pani Airport Ambassador (!) z pytaniem, czy w czyms nie pomoc, i czy ktos mnie odbiera, bo stalam tak ni w pe, ni w o, na srodku (Krzyś stał na zewnątrz). Byla bardzo mila i w ogole wszyscy tu sa jakos usmiechnieci, za wyjatkiem przybyszow z Europy, ktorym to usmiechniecie dopiero sie udziela.
3) Po wyjsciu z lotniska zaskoczylo mnie megaswieze powietrze - fakt, byla ósma rano, powietrze bylo rzeskie, przyjemne, zachecajace do spaceru. Moja choroba lokomocyjna odezwala sie o zgrozo dopiero przy podchodzeniu do ladowania w Brisbane (co za ironia, tak mnie wita moj ukochany kraj), wiec spacer nie byl opcja.
4) Wszystko tu jest wieksze - auta na 4-litrowe silniki, drogi, mosty, no wszystko. Moze tylko ludzie sa tacy mniej wiecej normalnych rozmiarow.
5) Jazda po lewej stronie to naprawde jazda - jak jechaliśmy tu do dzielnicy Carina, to tysiac razy stwierdzilam, ze ja gdzies wjechalabym na prawo. Ech...
6) Powietrze obecnie jest nieco bardziej duszne, ale i tak przyjemne. Wszystko pachnie zupelnie inaczej. Za domem las, w ktorym slychac kłócace sie papugi, przy domie basen. Znajomy - Krzys twierdzi, ze ich dzielnica jest taka srednia - no wiec domki sa bardzo ladne (zamiescimy zdjecia przy okazji), przy domku jest ogrodek i basen. Stwierdzilam, ze skoro on to nazywa slumsami, to ja chce zobaczyc nieslumsy.

Znajomy Krzysiek opowiedzial nam co nieco o zwyczajach drogowych Australijczykow - potwierdzimy w trakcie pobytu. Przejechalismy miedzy innymi przez bramke z oplata za przejazd mostem - skaner sczytuje numer rejestracyjny auta i sciaga oplate z bramki. Zadnego czekania i kolejki. Kiedy tak będzie w PL?

Update, godz. 21:20

Siedzimy w ZiBar. Na dole jest kultowy Down Under Bar, w którym jest piekielnie głośno i tłoczno, bo dziś ma tańczyć jakiś original male exotic dancer - więc tłum nastolatek (także mentalnych) opanował to miejsce. Na górze spokojnie zaszylismy sie w kacie, ktory z pewnoscia przezyl niejedno :), bo z zewnatrz nic prawie nie widac. Pijemy piwo po 6$ sztuka, innego w okolicy na razie nie przyuważylismy.

Co ciekawe, w pobliskich marketach nie ma alkoholu (Coles, Woolsworth). Później dowiemy sie od znajomych, ze tu w Oz jest takie prawo, ze nie mozna w jednym miejscu sprzedawac produktow spozywczych i alkoholu. Sprawia to, ze osobno sa grocery shopy i osobno bottle shopy. Znajdujemy jeden w centrum (CellarBrations), ale jest czynny tylko do 19tej...

Dodatkowe wrazenia z dzisiaj:
- City w Brisbane jest piekne! Wspaniale oswietlone i pelne zycia. Aczkolwiek sami Australijczycy chodza spac raczej wczesnie. Na szczęście są turyści :)- piesi przez skrzyzowanie ida na skos (najpierw pala sie swiatla dla samochodow, a potem dla wszystkich pieszych). Wyglada to przekomicznie.
- do hostelu Gosia nas podwiozła droga bardzo okrezna - przez ulice Quay St i Oxford St. Sa tam piekne kolonialne, a takze nowoczesne domki, o ktorych mozna napisac osobny reportaz - obfotografowac kazdy i rozwodzic sie nad detalami architektonicznymi. W miedzyczasie zrobilo sie naprawde GORACO.
- internet w hostelu sie nie oplaca! W naszym oplaca sie go karta Global Gossip, co kosztuje 5$ za 10 minut, i logujesz sie do systemu, ktory po prostu liczy ci impulsy. Niedaleko hostelu jest chociazby kafejka Ted's, w ktorej za 40 minut surfowania zaplacilismy 2,40$
- Sam hostel Palace Backpackers to osobna historia. Nie maja znizek na YHA card, tylko na VIP backpackers card. Winda otwierana jest przez 2 pary drzwi, w tym jedna w formie harmonijkowej kraty, i trzeba ja obslugiwac przez 2 osoby. Hostel to taki ladny budynek, slynny na cale Brisbane z racji atmosfery i lokalizacji, natomiast w pokoju (double) nie ma nawet najmniejszej szafeczki, jest tylko lozko, kosz na smieci, wieszak i lusterko. Gniazdka sa zaraz przy podlodze, wiec na wstepie polamala sie jedna przejsciowka, bo byla za duza, jak sie okazalo. Czystosc i jakosc prysznicow dla facetow pozostawiaja nieco do zyczenia, natomiast te dla dziewczyn sa w miare porzadne.
Jedna niezaprzeczalna zaleta - rzeczywiscie jest BLISKO wszedzie!
- panowie w recepcji hostelu to takze osobna historia. Przykladowy cytat z ich konwersacji puszczanej przez glosniki na wszystkie pietra: "jesli jestes kobieta lub chcesz nia byc, zapraszamy do Down Under Bar na Ladies Night". Wyluzowani, usmiechnieci, gadajacy tak, ze zrozumiesz co trzecie slowo.
- sklepy z piamiatkami australijskimi to dosc spore sklepiska z przeogromnym wyborem. Dosc drogo. Głównie chińszczyzna.
- do Polski z budki dzwoni sie tak: 0011 48 (kod miasta) (nr telefonu). Impulsy znikaja megaszybko. Sa podobno karty np. Voice, z ktorych polaczenia sa tanie, ale jeszcze ich nie testowalismy. Mamy juz za to komorke w australijskiej sieci :)
- karta Inteligo mimo szumnych zapowiedzi banku NIE DZIAŁA w transakcjach bezgotowkowych. Nie da sie nia zaplacic za piwo w bottle shop ani za mleko w grocery, wiec wszedzie placimy kredytowka. - Tourist Centre w Brisbane (lokalizacja: Queen St) jest megasuperwypas, mile panie odpowiedza na kazde pytanie i to wyraznie po angielsku. I milion ulotek.
- jak kto chce tu popracowac i ma na to pozwolenie w postaci odpowiedniej wizy, to pracy jest mnóstwo. Rąk do pracy brakuje bardzo, wszędzie ogłoszenia.

Po pierwszym dniu nie mamy wątpliwości, ze w tym miescie mozna niechcaco zostac na dluzej, bo czas plynie tu wyjatkowo milo.
  • Brisbane nocą
  • Brisbane - trasa na palach wzdłuż rzeki
  • Queenslander - typowy, tradycyjny domek
  • Centrum Brisbane i jeden z najstarszych budynków
  • Kasyno w Brisbane
  • Park przy rzece i uniwersytecie
  • Brisbane wieczorem
  • Kulki przed kasynem
  • Brisbane
Byliśmy dzisiaj w rezerwacie Lone Pina Koala Sanctuary (www.koala.net). Najbardziej adekwatnym podsumowaniem jest: POLECAMY!
Wbrew nazwie nie jest to miejsce, gdzie mozna zobaczyc tylko koalki. Jest to takze dom wielu kangurow, wombatow, papug i innych stworzen. Jaszczurki wielkie na 30 cm chodza normalnie po chodnikach (a to akurat zauwazylismy juz w kilku miejscach), oprocz tego luzem biegaja sobie ptaki typu ibisy. Jest tam po prostu przepieknie. Rano o godz. 10 odplywa z centrum Brissie prom Mirimar, ktorym przez poltora godziny plynie sie rzeka Brisbane, ogladajac po drodze nadrzeczne wille (kazda ze swoim jetty, czyli minipomostem do zacumowania lodki czy skutera), stare domki kolonialne czy lasy mangrowe. Jest po prostu pieknie, stateczek daje poczucie wyluzowania no i na szczescie nie buja. Lone Pine jest najstarszym i najwiekszym australijskim (a więc i swiatowym) rezerwatem koalek. Zwierzetami zajmuja sie tu naprawde profesjonalni i zakochani w nich ludzie. Mozna z nimi normalnie porozmawiac i o wszystko zapytac. Same misie - po prostu brak slow. Wypiliśmy cos tam w takim miejscu, gdzie mozna usiasc przy stoliczku, a dookola stoja drzewka z koalami. Mielismy okazje ogladac pore karmienia, a takze misie w wielu sytuacjach - od spania, przez spanie, az do spania ;) A serio to po drodze cos tam jadly, klocily sie, drapaly i gadaly ze soba. I leniwie obserwowaly ludzi. Spędziliśmy tam tyle czasu, że właściwie powinniśmy byli przybyć ze śpiworkiem.Dzis jedlismy takze stek z kangura. W sklepach nie ma kefiru. Sa za to polskie alkohole (DROGIE). W zwiazku z rozwinieta kultura BBQ (grillowania po prostu) Aussie mają takie pozyteczne wynalazki jak np. oliwa w sprayu. Chleb maja mocno sredni, aczkolwiek znalezlismy buleczki smakujace prawie jak w Polsce.

Kilka slow o Australijczykach - wszyscy sa PRZEmili, zagaduja nas na ulicy czy w sklepach, pytaja, skad jestesmy i sluza wszelka pomoca. Niestety jako prosty narod nie przyjmuja do wiadomosci prostego faktu. Uwazaja mianowicie, ze jestesmy nieco glusi, a nasze "sorry?" oznaczajace prosbe o powtorzenie oznacza, ze nie doslyszelismy. Powtarzaja wiec to samo, ale ani wolniej, ani wyraźniej - po prostu glosniej :) Juz w kilku miejscach sie z tym spotkalismy.
Ponadto najczesciej uzywanym tu zwrotem jest NO WORRIES, bedace reakcja na wszelakie mogace sie pojawic problemy (np. karta  nie dzialajaca w sklepie). To "no worries" jest kwintesencja tutejszego stylu zycia - wszyscy sa raczej wyluzowani, bardziej spontaniczni i usmiechnieci. Nawet, gdy slonce za chmurami.

Swiadomosc EKO jest tu w Brisbane spora i wszedzie widoczna:
- akcje typu GO GREEN w sklepach,
- informacje na elektronicznych znakach drogowych zachecajace do oszczedzania wody, np. FIX LEAKS QUICKLY obok znaku ograniczenia predkosci,
- tabliczki przed domami "rainwater in use", "tankwater in use",
- male mierniki kapieli - proste klepsydry mierzace 4 minuty, jakie powinien tu trwac prysznic. Mierniki byly dawane przez rzad, bo co jakis czas jest tu susza i trzeba oszczedzac wode,
- wszedzie, takze w hostelu, widac ostrzezenia "save water".

Troszke takze o zwyczajach drogowych Aussies:
- jazda lewa strona jest do opanowania, aczkolwiek wydaje nam sie to chinszczyzna,
- Aussies maja specyficzne upodobania motoryzacyjne - lubia takie pickupy, ale zrobione z samochodow osobowych - tzw. ute (czyt.: jut),
- oprocz tego sa prosci (cytując znajomego - żeby nie było) i najlepsze auto dla nich to duzy silnik, duza moc, by mozna bylo szybko jechac do przodu. Oczywiscie autem posiadajacym duzy silnik powinien byc ute ;)
- na niektorych drogach maja nawet po 4 pasy w jedna strone, ale nie oznacza to, ze ktores sa szybsze, a ktores wolniejsze,
- wszedzie sa fotoradary i zawsze mozna zostac zatrzymanym przez policje, wiec warto uwazac nawet bardziej, niz w Polsce,
- jak maja pierwszenstwo, to jada, nie patrzac na boki, co przypomina mi jazde po Brukseli,
- jest wiele dziwnych znakow drogowych, w tym wiele tekstowych - jak nie wiesz na przyklad, co oznacza "blind curves, prepare to stop", to mozesz to sobie czasem opacznie zrozumiec ;)
  • Misie w Lone Pine Koala Sanctuary
  • Nad Brisbane River
  • środek komunikacji miejskiej w Brisbane
  • Nad Brisbane River
  • tytuł niepotrzebny
  • Przed wejściem do Lone Pine
  • W Lone Pine...
  • Pierwszy miś, jakiego ujrzeliśmy
  • Nasza misia - Lone Pine
  • Na wybiegu z kangurami
  • Na wybiegu z kangurami
  • Na wybiegu z kangurami
  • Emu - Lone Pine
  • Śpiący michu
  • Lone Pine to nie tylko misie koala :)
  • Ten też się objadł i spał
  • Portret pamięciowy
  • Gdzie jest drzewko??
  • Ten miś strzelił focha
  • Bliskie spotkania w Lone Pine
  • Pan i władca - Lone Pine
  • Misia trzeba było uspokoić :)
  • Misiu!
  • W trakcie posiłku
  • Wombats, koalas, toilets
  • Jaszczur przeciął nam drogę
  • Na Brisbane River
  • Nad Brisbane River
  • Na wybiegu z kangurami
  • Misie się najadły i poszły spać
  • Tu można wypić kawę i popatrzeć na misie
  • Już prawie śpię...
  • Ja już od dawna śpię
  • Wiedzieliście, że misie świetnie skaczą?
  • Tak, skaczą :)
Bylismy w Dreamworld - czyli w jednym z kilku Theme parks w Australii. Zdecydowaliśmy sie na te megadrogie bilety wstępu (64$ za osobe!) ze względu na to, że można tam zobaczyć fajne tygryski na tzw. Tiger Island. Generalnie park jest duży i jest tam mnóstwo atrakcji, głównie dla dzieciaków, ale uznaliśmy po wyjsciu, że byłoby szkoda wydanej kasy, gdyby nie tygrysy. Bylo ich kilka, w tym dwa maluchy, które strasznie rozrabiały i już po 5 sekundach nasze serca zostały im całkowicie sprzedane :) Przejechaliśmy się także zabójczym wprost rollercoasterem, który nas po prostu powalił na kolana i wyszliśmy z niego na miękkich nóżkach. Co ciekawe, mimo tak drogiego wstępu kilka atrakcji jest dodatkowo platnych.
Wrażenia dodatkowe: - jechaliśmy tam pociągiem z Central Station, który to dworzec jest naprzeciwko hostelu w Brisbane. Stacja jest dość przejrzysta, natomiast cieszymy się, że dzien wcześniej byliśmy w tourist info centre. Tam zostaliśmy poinformowani, że: aby dostać się do Dreamworld, trzeba jechać do stacji Coomera, potem wsiąść w autobus TX5, który jest w cenie biletu pociągowego, czyli 13,40$ w obie strony za osobę. Pani na stacji probowala nam wcisnąć, że raz, że trzeba jechać stację dalej, do Helensvale, dwa, że za autobus trzeba dodatkowo dopłacić. Okazało się, że pani z tourist info miała jednak rację. Całość podróży megasprawna, pociągi estetyczne, czyste i przyjemne, z wykładzina i miękkimi siedzeniami. - z powrotem jechaliśmy oczywiście takim samym pociągiem, nieco tylko zapchanym, bo w Surfers Paradise, z którego jedzie ten pociąg, zaczął sie tego dnia Indy Car (mega wyscigi samochodowe). Na Central Station zjedliśmy obiad (MacOz) w McDonaldzie - kanapka była mniej tłusta, niż w Polsce, obsłużył nas pół-Polak (ale nie gadający po polsku), natomiast siedzący na sąsiedniej ławeczce chłopak w pewnym momencie wstał, zostawił swój bagaż oraz rower i udał się do jakiegoś okienka, bo coś tam widocznie zapomniał. Nikt tego bagażu od razu nie ukradł. Nasz znajomy dziwi się, że nikt go także nie pogonił, bo podobno nie można tu zostawiać samopas żadnej torby. Wiadomo, terrorysci. Wieczorem byliśmy także ze znajomymi na punktach widokowych: Mt Coot-tha, Kangaroo Point Cliffs, Wilson Outlook. Polecamy widok nocą - centrum Brissie podświetlone tysiącem kolorów robi niesamowite wrażenie!
  • Brisbane z punktu widokowego
  • Brisbane z punktu widokowego
  • nasz Hostel
  • Dreamworld - wieża strachu
  • Dreamworld
  • naturalna szczotka do butelek :)
  • Dreamworld - misia z maleństwem
  • Dreamworld - wybieg kangurów
  • Dreamworld
  • Dreamworld
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • Dreamworld - wyspa tygrysków
  • niedaleko Dreamworld - kłódka :)
  • Brisbane z Mt Coot-tha
Dziś wymeldowaliśmy się z hostelu. Zjedliśmy śniadanko, pogadaliśmy z panią w hostelowym punkcie informacji turystycznej, która chciala nam już rezerwować i ukladać cała podróż po Australii, po czym udaliśmy się z Krzysiem, Gosią i Maya (znajomymi i ich śliczną córeczką) w trasę. Najpierw byliśmy w okolicach Mt Tamborine, która jest pięknym punktem widokowym i świetnym miejscem do rozpoczecia przygody z lotnią. Tam po raz pierwszy zobaczyliśmy naprawdę CZERWONĄ ziemię. Niesamowite uczucie.Udaliśmy się także do knajpki prowadzonej przez Polaków, a dokładniej przez Polkę i jej meża Australijczyka. Pani ta jest w Oz juz od 30 lat i stworzyła naprawdę przepiękne miejsce. Jest przepięknie położona panoramiczna knajpka, jest polska galeria, jest polskie jedzenie, a także mnóstwo papużek, które lubią cukier i jedzenie, więc w pewnym momencie przyfruwają na stolik, kradną cukier w torebeczkach, piją z naszych filiżanek. Odwiedził nas także olbrzymi zimorodek kookaburra. Czuliśmy się tam przecudownie, pogadaliśmy z właścicielami, pogłaskaliśmy ich jamniczki i pojechaliśmy dalej. Jeśli mielibyśmy mieszkać w Australii i gościć kogos z Polski, to zawieźlibyśmy go właśnie tam. Następnie widokową drogą (wliczając serpentyny) pojechaliśmy do Lamington N.P., gdzie przeszliśmy się przez las deszczowy, w tym odcinek trasy byl przez czubki wyyyyyyyyyysokich drzew lasu deszczowego. O rany!!!! I te liany, i drzewa jedno zjadające drugie, tego po prostu nie da się opisac.

Na koniec pojechaliśmy do słynnego Surfers Paradise - niestety był to koniec dnia, wiec i surferów nie za wielu. Plaża piękna, zaraz przy plaży są apartamentowce i luksusowe hotele, natomiast sama miejscowość nie jest w naszym typie. Za dużo ludzi, za dużo także tzw. happy people, którzy napruci w trąbkę przechodzą przez drogę WSZEDZIE. Trafiliśmy dodatkowo na wyścigi Indy Car, które ściągają wszystkich fascynatów motoryzacji z Australii, co sprawia, że robi się tam naprawde ciężko.
W ciągu dnia chodzą tam podobno dziewczyny w bikini, ale bez górnej części - na co się nie załapaliśmy. Załapaliśmy się za to na pyszne fish and chips, które tu jest do kupienia niemal wszędzie.
  • Rozelle - Park Narodowy Lamington
  • Mt Tamborine i nasz kapelusz
  • Polish Place na Mt Tamborine
  • Polish Place na Mt Tamborine
  • kawka z lorysami
  • Cwaniak
  • Lorysa na pasie startowym
  • Stary, masz coś jeszcze?
  • ?
  • Józio i Henio debatują nad kawą
  • Przepiękna rozella w Lamington NP
  • las w Lamington NP
  • las w Lamington NP
  • las w Lamington NP
  • Idziemy po czubkach drzew - Lamington NP
  • Idziemy po czubkach drzew - Lamington NP
  • Idziemy po czubkach drzew - Lamington NP
  • las w Lamington NP
  • Plaża w Surfers Paradise
  • Plaża w Surfers Paradise
  • Q1, najwyższy budynek mieszkalny na świecie
  • Surfers Paradise
  • Surfers Paradise
  • Pierwsza czerwona ziemia
  • Polish Place - Mt Tamborine
  • Jak starzy kumple :)
  • Przy czubkach drzew...
  • Australijski Indiana :)
  • Jesteśmy w Lamington NP
  • Stary, trochę w prawo...
  • Transakcja wiązana
Dzis z samego rana wyjechalismy ze znajomymi na polnoc. Stacja docelowa - Hervey Bay, skąd my ruszamy na Fraser Island, zas oni wracaja powoli do Brisbane. Na poczatku wyjechalismy z Brisbane w kierunku Sunshine Coast (określenie wybrzeża ciągnącego się na północ od Brisbane; to na południe od Brisbane to z kolei Gold Coast) i rzeczywiscie, sloneczko pieknie swiecilo, papuzki cwierkaly, itepede. Na autostradzie (a raczej takiej ich drodze krajowej, co nazywa sie autostrada) zauwazylismy rzecz charakterystyczna dla Australii - specjalny, dodatkowy pas do wyprzedzania. Porzadny Aussie raczej nie wyprzedza (chyba ze ktos sie wlecze jak slimak), tylko czeka na ten pas do wyprzedzania. Wyjatkiem sa tak zwani mistrzowie prostej, co maja megamocny silnik, juta (Ute - Utility car, to juz wiemy, wyglada jak skrzyzowanie osobowki z pickupem) i w ogole megawypasni sa ;)))

Potem pojechalismy do gor Glass House Mountains, skladajacych sie z  dosc wysokich pagorow o dziwnych ksztaltach, co wyglada jakby ktos takie dziwne cosie poustawial w morzu eukaliptusow.

Potem siedzielismy grzecznie w aucie az do Maryborough, gdzie zjedlismy pizze (uwaga - tu zwykle nie ma punktow z pizza do zjedzenia na miejscu - takich typowych pizzerii jak w PL, tylko punkty z pizza i jednym ministoliczkiem, albo nawet bez stoliczka). Zrobilismy zakupy i zalogowalismy sie w hostelu YHA. Hostel na wypasie - dostalismy cabin, czyli domek z wlasna lazienka, kuchnia (wyposazona), dwoma sypialniami. Dodatkowo tutejszy standard, czyli moskitiery w kazdym oknie, oraz klimatyzacja - STAAAARY klimatyzator, wygladajacy jak wielgachne radio.

Po przyjeździe wybralismy się jeszcze na przejażdżkę po Hervey, w trakcie której załatwilismy formalności w biurze Aussie Trax (dlaczego wstajemy jutro o 6 rano?), przejechalismy się promenadą oraz zahaczylismy o molo, po którym kiedyś jeździł pociąg towarowy. Teraz szyn już nie ma, ale molo robi wrażenie.
  • Molo w Hervey Bay
  • Glass House Mountains
  • Widok z punktu widokowego - Glass House Mountains
  • Punkt widokowy - Glass House Mountains
  • Nasz ulubiony znak :)
No i poczulismy w koncu prawdziwa AUSTRALIE!

Rano odebralismy z Aussie Trax malutkie Suzuki Samurai (po ichniemu to Suzuki Sierra) i ruszylismy w strone promu majacego nas zawiezc na najwieksza piaszczysta wyspe na swiecie - Fraser Island. Jest to park narodowy i miejsce z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO, wjazd jest dozwolony tylko na podstawie pozwolenia - no i wjechac moga tylko samochody 4x4. I motocykle 2x2 ;) Widzielismy tez ciezarowke 6x6 ;)

Barka wypchana niemal na maksa, terenowki rozmaitego ksztaltu i rodzaju, no i wsrod nich nasze malenstwo, ktorym dojechalismy do promu tylko dzieki temu, ze bylo malo Aussies na drogach o 7 rano w niedziele. Inaczej byloby z nami kiepsko, bo tutejszy ruch lewostronny jest początkowo niemożliwy do opanowania.

Wyspa jest PRZEPIEKNA i polecimy ja kazdemu bedacemu w okolicy. Mozna ja zwiedzac, jak to w Australii, na wiele sposobow i z kilkudziesiecioma opcjami: od wjazdu wlasna terenowka, poprzez wynajem terenowki, poprzez wynajem terenowki w pakiecie, czyli z noclegami, poprzez wycieczke zorganizowana przez hostel (wynajmuja terenowki dla kilku osob, takie wielkie bydlaki typu 8-osobowy Landcruiser), az po wycieczki zorganizowane i obwozace gosci autobusami zrobionymi na bazie ciezarowki - boski widok.  Wyspa charakteryzuje sie tym, ze jest cala na piachu.  Nie ma tam drog utwardzonych, niektore odcinki drog sa naprawde ekstremalne. Przed wyjazdem dostalismy instruktaz, co w przypadku zepsucia/zakopania/innych. Na poczatku bylismy nastawieni sceptycznie, bo to niby uturystycznione miejsce i co moze sie stac. Po wszystkim mozemy powiedziec, ze widzielismy ze 3-4 wielkie terenowy, ktore albo sie zepsuly, albo opony przebily, albo cus. Poza tym olbrzymia frajda jest jazda terenowa po plazy. Jest to prawdopodobnie jedyna plaza na swiecie (prosze mnie w razie czego poprawic), na ktorej mozna grzac 80 km/h. Jest dostepna w okreslonych godzinach ze wzgledu na przyplywy i mowiac szczerze tego pierwszego dnia doslownie zwiewalismy przed oceanem, nieco z dusza w okolicach ramion, ze nie zdazymy. Za jazde po slonej wodzie sa slone kary w firmach wynajmujacych auta ze wzgledu na zniszczenia silnikow.

Pierwszy dzien byl nieco pochmurny, za to hostel, w ktorym wyladowalismy, to jeden z nielicznych budynkow w takiej malej wioseczce Happy Valley - jest sklep, straz pozarna i kilka domkow - osrodkow. Pogotowia brak, jest tylko w okreslonych miesiacach, pozostale okresy roku to wyłącznie patrole ambulansów powietrznych, tylko w przypadku naglych zdarzen.

Wyspa jest takze patrolowana przez rangerow/policje ze wzgledu na glupie zachowania niektorych. My ze 2 razy bylismy spychani do oceanu przez megamadrych turystow, ktorzy zamiast jechac jak czlowiek lewa strona, pchali sie na prawo.

Na wyspie można też spotkać najprawdziwszego psa dingo. Wszędzie wywieszone są ostrzeżenia, by np. nie przebywać na brzegu jeziora samotnie i w dodatku z posiłkiem, bo można samemu stać się posiłkiem :) Ma to związek z przypadkami pogryzienia turystów przez dzikie dingo.
  • Lotnisko tudzież plaża - Fraser Island
  • Po całej Fraser Island jeździ się po piachu
  • Jest tu i łączność ze światem :)
  • Na plaży z małą żabą Suzuki Sierra
  • plażę przecinają strumyczki
  • Skrzyżowanie w Happy Valley
  • Zjazd do plaży - Happy Valley
  • drogowskazy typowe dla Australii
  • Tu mieszkaliśmy
  • Nasza plaża na Fraser Island
  • Na plaży kilku wędkarzy
  • jedno z kilku jeziorek wewnątrz Fraser Island
  • pajączek w kuchni hostelu
  • Nasze ulubione piwo w Oz
  • Fraser Island
  • Fraser Island
  • Droga na Fraser Island
  • Przy plaży - Fraser Island
Przenocowalismy w miłym hosteliku, w którego otwartej kuchni przywitał nas pająk siedzący pod sufitem. Był za daleko, by kogokolwiek ugryźć, a i nie wyglądał na szczególnie agresywnego lub takiego, który skacze na ludzi dla rozrywki. Na wszelki wypadek zdjęcie zostało jednak zrobione z daleka ;) Po szybkim śniadaniu (i tak wyjeżdżaliśmy przedostatni, w końcu jesteśmy na wakacjach), wyruszyliśmy na plażę. Pogoda bez porównania. Wczoraj lało. Dzisiaj żywe słońce, stopniowo przejaśniające się niebo (pod koniec była już typowa australijska "lampa") i przepiękne fale. Aż żal, że mapa jasno wskazywała, że w tych pięknych falach czają się tabuny rekinów...

Pojechaliśmy plażą (niezły tłok się zrobił, tak przy okazji) do wraku statku Maheno, który kiedyś rozbił się u wybrzeży Fraser Island i od tej pory dokonuje żywota totalnie przerdzewiały i omywany słonymi falami. Budzi szacunek i wywołuje zadumę nad ulotnością życia. A propos - wrak  umiera, ale  w wodze go  opływającej  tego życia jest dużo - meduzy, ślimaki i inne morskie żyjątka, których nazwać nie zdołamy. Po drodze zaliczyliśmy lądowanie samolotu (Cessna type) na plaży, jak też i jego start. W pewnym momencie kołował prosto na nas, co spowodowało nieco nerwową reakcję i chęć odwrotu taktycznego :))) W końcu udało nam się rozwinąć prędkość dozwoloną na tej plaży, czyli 80 km/h. Jechało się naprawdę bosko. Zatrzymaliśmy się na przerwę przy największym strumieniu wypływającym z głębi wyspy do morza, zwanym Eli Creek. Atmosfera istnie piknikowa - ręczniki, dzieci grające w piłkę, panowie pijący lekkie piwo i ogólnie wieczny weekend. Poszliśmy tym strumieniem nieco wgłąb wyspy (PRZEJRZYSTA woda po kolana) i poczuliśmy się jak w filmie przyrodniczym - busz, prześwitujące przez gałęzie promienie słońca, ciepła woda i roślinność jak z bajki. Słońce naprawdę paliło - mimo smarowania się filtrami, pod koniec dnia wyglądaliśmy jak krewetki królewskie. Od pewnego momentu zakrywaliśmy ręce i szyję, ale nie zawsze pomagało.Wracając zahaczyliśmy o jezioro McKenzie i... pożałowaliśmy, że nie mieliśmy więcej czasu, bo trzeba było zdążyć na barkę odpływającą z drugiej strony wyspy. Jezioro jest przepiękne, biały piasek, ciepła woda, na której widać co najmniej 3 odcienie niebieskiego i przede wszystkim cisza, mimo małego tłumku ludzi okupujących plażę. Następnym razem tam na pewno zostaniemy dłużej...

Na sam koniec należy się DUŻA pochwała dla firmy Aussie Trax. Oczywiście za typowo australijską uprzejmość i pomocną dłoń - wydrukowali nam bilet na autokar, przechowali wszystkie bagaże, i byli naprawdę przesympatyczni.  Końcówka dnia zafundowała nam małą porcję stresu, gdyż przepakowując się na dworcu autobusowym (w Hervey Bay dworzec vel terminal = kilka ławek na dworze przed centrum handlowym. Ale tu przecież zawsze ciepło, więc w sumie i fajnie) nie mogłam znaleźć paszportu. Z wizją magicznego telefonu do ambasady przetrząsałam walizki i o dziwo znalazł się na samym dnie, schowany w boczną kieszonkę torebki, którą miałam w Brisbane. Od tej pory ZAWSZE już uważaliśmy, gdzie mamy paszport/inne ważne dokumenty.

Podsumowując - wyspę Fraser Island polecamy z całego serca, gdyż tu poczuliśmy prawdziwą wolność, mieliśmy niesamowity kontakt z australijską przyrodą i przeżyliśmy małą nirwanę w wydaniu miłośników tego kraju - poczucie, że jest się w takiej "prawdziwej", pierwotnej Australii i przeżywa się w związku z tym kilka uczuć, których do tej pory nam nieco brakowało. Wśród uczuć znalazł się stres, że nie zdąży się zjechać z plaży, mały strach, gdy czytało się ostrzeżenia, jak postępować w przypadku spotkania gromadki dingo, czy też ból po wystawieniu ramion na 10 minut na słońce. Ale przede wszystkim nieprzebrany ZACHWYT. I tylko misiów koala brakowało.
  • Na plaży - Fraser Island
  • Na plaży - Fraser Island
  • Na plaży - Fraser Island
  • Img 3785Na plaży - Fraser Island
  • Na plaży - Fraser Island
  • Autostrada - Fraser Island
  • Wrak Maheno
  • Wrak Maheno
  • Wrak Maheno
  • Wrak Maheno
  • Wrak Maheno
  • Kolorowe "skałki"
  • Pas startowy
  • Na Fraser można dostać się m.in. awionetką
  • Kolorowe "skałki" przy plaży
  • Podróż przez plażę
  • Piknik nad Eli Creek
  • Autobusy na ciężarówkach
  • Piknik nad Eli Creek
  • Drzewo papierowe nad Eli Creek
  • Drzewo papierowe nad Eli Creek
  • Eli Creek
  • Eli Creek
  • Na plaży - Fraser Island
  • Nasz prom z Kingfisher Bay
  • Trochę się spiekliśmy :)
  • Piękna plaża i dużo słońca :)
  • Ciągle nas ktoś gonił :)
  • Na Fraser jak najbardziej obowiązują znaki
  • Jezioro McKenzie
  • Jezioro McKenzie
  • molo w Kingfisher Bay
Z Hervey Bay przejechaliśmy całą noc autokarem Greyhound. Było to nasze pierwsze spotkanie z australijskimi przewoźnikami dalekobieżnymi - i jakże miłe! Kierowca (uśmiechnięty, a co!) wpakował wszystkie bagaże do luku, spisując, który gdzie jedzie (zgodnie z logiką, te najdalsze powędrowały pod ścianę luku, a nie na wierzch...), po drodze tłumaczył, gdzie będziemy się zatrzymywać i za ile godzin. Droga sama w sobie interesująca i bardzo chętnie przejechalibyśmy ją własnym autem i własnym tempem. Jechaliśmy między innymi przez Bundaberg (bardzo duszno, nawet w środku nocy, wszędzie specyficzny zapach. Cóż, jest to stolica australijskiego rumu - słynny Bundy - i stolica produkcji cukru z trzciny cukrowej). Były też miejscowości takie, jak:
- Gin Gin (nie uwierzyliśmy w nazwę, póki nie spojrzeliśmy na mapę)
- Rockhampton (w okolicach tego miasta biegnie Zwrotnik Koziorożca)
- Mackay (leniwe maksymalnie i uśpione, typowo tropikalne - przynajmniej takie wrażenie odnieśliśmy z autokaru i krótkiej wizyty na stacji benzynowej)

W Airlie przywitało nas nieco duszne, poranne powietrze, przepiękne słońce, palmy, przez które prześwitywała plaża i ogólne wrażenie totalnego lenistwa. Z hostelu Koala przyjechał po nas busik (taka normalka w tym kraju) i przewiózł nas przez miasteczko. Poszliśmy zjeść śniadanie - o dziwo fish & chips (i tak już zostało od tej pory) i przeszliśmy się przez główną ulicę. Hostel to poezja sama w sobie - jest to po prostu mini miasteczko z basenem, miejscem na barbecue (oczywiście!), wieloma alejkami i knajpą zaraz obok (oczywiście reklamującą się jako najlepsza w Airlie). Airlie to baza wypadowa na wyspy Whitsunday Islands, zaczynające się praktycznie u brzegów Airlie. Przez znawców żeglowania to miejsce uchodzi za jedno z najlepszych na świecie. Stąd mnóstwo ofert wynajmu jachtów, jak również cała, związana z tym kultura "urlopu nad oceanem". Po przejrzeniu przy kawce tudzież soczku różnych ofert spędzenia czasu w okolicy zdecydowaliśmy się na 3 atrakcje: wycieczkę statkiem z lunchem na jednej z najpiękniejszych plaż na świecie - Whitehaven Beach oraz snorkelowaniem, następnie pobyt 2 dni na wyspie, a następnie lot nad rafą. Jednym słowem - przedłużyliśmy planowany wcześniej czas pobytu w okolicy o jakieś 2 dni. Tu przypomniał nam się wpis Kasi i Marka Tomalik z książki "Australia moja miłość" (polecamy!), z którego wynikało, że także przedłużyli swój pobyt na wyspach Whitsunday. Doskonale ich rozumiemy - okolica wygląda tak, jakby Pan Bóg szczególnie się do niej przyłożył (może zaplanował to miejsce na swoje wakacje). Wyspy opiszemy w następnej kolejności.

Samo Airlie jest leniwą stolicą panienek paradujących po ulicach w bikini oraz wszelkiej rasy i postury ludzi paradujących albo z, albo dopiero na plażę. Z racji letniego zagrożenia meduzami czającymi się u brzegów oceanu, kąpiele w tymże nie są polecane w okresie listopad - marzec. Dlatego też miasteczko postawiło się oceanowi i zbudowało publiczną lagunę - z plażą, błękitną wodą i ratownikami. Mniam! W miasteczku namierzyliśmy kilka sklepów typowo plażowych, sprzedających ciuchy opalająco - surferskie. I to jest właśnie to oblicze Australii, które także nam się podoba - wszyscy noszą tutaj ciuchy Roxy czy Quicksilver (tudzież Billabong, Chillies, Havaianas, Kustom, O'Neill, Crocs, i wiele innych, które w Polsce mają nienormalne ceny). Tutaj nie jest to "elitarne" - to po prostu normalka, wywodząca się chyba z tego, że cała Australia mocno osadzona jest w kulturze surfingu i interakcji z oceanem. No i ceny normalniejsze.

Wieczór należy do imprezowiczów - wszędzie wystrojone laseczki i nieco mniej wystrojeni panowie. Kultura raczej klubowa.

Od razu wiedzieliśmy, że tu wypoczniemy po Fraser.
  • Airlie Beach
  • Airlie Beach - w stronę plaży
  • Airlie Beach
  • Airlie Beach - plaża
  • Airlie Beach - laguna
  • Airlie Beach - nasz hostel (POLECAMY!)
  • Airlie Beach
  • Airlie Beach - tablica przy plaży
  • Nasza jadłodajnia w Airlie Beach
  • Plaża w Airlie Beach
Dzisiaj liznęliśmy raju. Tak tylko można nazwać miejsce, w którym byliśmy. Whitehaven Xpress to jednodniowy rejs, można by powiedzieć, "objazdowy", ale stosowniej byłoby "opływający". Biznes rodzinny, z hostelu odbierała nas, na oko patrząc, mama. Łódką dowodził ojciec z synem, była jeszcze /chyba/ córka. I było fajnie. Wprawdzie nie było słychać tego, co pan starszy opowiadał o wyspach, przy których przepływaliśmy, ale prawdę mówiąc i tak go nie słuchaliśmy. Było za pięknie. Na początek popłynęliśmy do Tongue Bay na wyspie Whitsunday, skąd przespacerowaliśmy się na punkt widokowy. A widok z tego punktu... nieziemski. Tak, jakby ktoś postawił przed nami najpiękniejsze zdjęcie z folderu turystycznego, podkręcił je dziesięciokrotnie i zaczarował.
Widać plażę Whitehaven Beach. Słusznie uważaną za jedną z najpiękniejszych na świecie. Widać wodę omywającą olśniewająco biały piasek, która jest tak przezroczysta, że odsłania podwodne wydmy z tegoż piasku. Całość przyozdobiona bezchmurnym niebem, zielenią drzew na wyspie oraz odrobiną magii.

Kiedy  wydawało się,  że już  nic  piękniejszego dziś  nie zobaczymy, udaliśmy się z towarzyszami łodzią na tę właśnie plażę. Wrażenie, jakie towarzyszy podpływaniu do niej, to kolejna mała nirwana przez nas przeżyta. Na plaży dostaliśmy ok. godzinę czasu wolnego, która zleciała jak 5 minut. Trochę popływaliśmy, pogrzaliśmy się na słońcu, pogrzebaliśmy w białym piachu, popluskaliśmy w przezroczystej wodzie, poobserwowaliśmy jakieś jaszczurki i już trzeba było iść na lunch. Lunch na plaży przygotowany został w cenie wycieczki i był po prostu PYSZNY. W takiej scenerii pewnie i drewniany kołek smakowałby jak carpaccio, ale to jedzenie stanowczo kołkiem nie było. Kiedy niestety trzeba było się zwijać, z łezką w oku załadowaliśmy się na motorówkę dowożącą do łodzi. Zostałam przez Krzysia sprowadzona nieco na ziemię (snuliśmy już wizję biwakowania pod namiotem na tej plaży, co jest możliwe!) informacją, że w ubikacji był taaaaaki pająk. Z perspektywy czasu, świadoma zasady, iż w Australii "im mniejszy potwór, tym groźniejszy", myślę, że tamten wystraszyłby się mnie bardziej, niż ja jego. Ale w tamtej chwili to stwierdzenie pozwoliło mi wrócić na łódź bez błagania o jeszcze godzinę ;)

Na sam koniec popłynęliśmy do pięknej zatoczki, w której po raz pierwszy zakosztowaliśmy snorkelowania. I, szczerze mówiąc... w tamtym miejscu nam się ten sport nie spodobał. Oczekiwaliśmy miłości od pierwszego wejrzenia, oszołomienia i czaru, podczas gdy rafa w tamtym miejscu była tak dziwna, iż albo unosiliśmy się nad 100-metrową głębiną, albo dosłownie ocieraliśmy się o kawałki rafy. Nieco stresu temu towarzyszyło, a co za tym idzie, byliśmy rozczarowani. Pomijając oczywistą przyjemność popluskania się w wodzie.

Jak czas pokaże (a dokładniej jedna wyprawa z Cairns), snorkelling okazał się naszą miłością od drugiego wejrzenia. Ale za to jaką...
  • Whitehaven Beach
  • Whitsunday Islands
  • Whitsunday Islands
  • Whitsunday Island
  • Whitsunday Islands
  • Whitehaven Beach
  • Snorklujemy :)
  • Whitsunday Islands
  • Whitehaven Beach
A wiecie, jak się nazywa zatoczka, przy której położony jest ośrodek Long Island Resort? HAPPY BAY. I naprawdę wszyscy są tam happy (z wyjątkiem chwili powrotu do domu, ale tej chwili z kolei towarzyszy silne postanowienie powrotu).

Tego dnia popłynęliśmy promem na wyspę. Mamy wykupiony nocleg z pełnym wyżywieniem. Na promie spotkaliśmy m.in. rodzinkę, którą poznaliśmy już podczas wyprawy na Whitehaven - młodą parę Australijczyków, którzy zwiedzają swój kraj z małą córeczką. Na wyspie czekała na nas minikolejka przez długi pomost i powitanie w ośrodku. Zaszaleliśmy i kupiliśmy nocleg w pokoju z bezpośrednim  wyjściem na plażę oraz widokiem na zatokę.  Nie  potrafię  nawet  opisać tego uczucia, gdy patrzy się przez okno i widzi się hamaczek, a za nim palmy i lazurową wodę! Wszystkim gorąco polecamy, krótki pobyt wychodzi naprawdę niedrogo (na dłuższą metę to tam byśmy zresztą nie wytrzymali, w końcu tyle innych miejsc do zobaczenia). Ośrodek ma wszystko, co potrzeba do rodzinnego wypoczynku (tylko misiów koala nie ma). Można snorkelować na rafie (która jest zaraz przy plaży), można popływać superpopularnym w Oz skuterem wodnym, można sobie wypożyczyć kajak, połazić po wyspie, poprażyć się na słońcu, popluskać w basenie z barem (drinki serwowane od 17tej prosto w spragnione łapki grających w piłkę wodną, nie trzeba z basenu wychodzić). Można wykupić jeden z kilku 1-dniowych tourów, np. lot panoramiczny nad rafą. Można zrobić sobie profesjonalną sesję zdjęciową, wziąć ślub na plaży, pograć w krykieta plażowego, bądź wziąć udział w jednej z kilku codziennych aktywności przygotowanych przez ośrodek - np. karmieniu rybek prosto z łódki, karmieniu papug, zbieraniu orzechów kokosowych. Powiemy Wam, że było to miejsce, gdzie naprawdę wypoczęliśmy. Nawet przez duże "W". Po ośrodku chodzą wolno małe kangury (chyba już wallabies - wg Aussies wszystko, co mniejsze niż typowy kangur, to nie kangur tylko walabia). Walabie mieszkają na wyspie, razem z dzikimi indykami oraz wieloma rodzajami ptaków. Oczywiście ponownie napotkaliśmy tu nasze przyjaciółki mewy.

Wieczorem poszlajaliśmy się po ośrodku, posłuchaliśmy jakiegoś koncertu i padliśmy jak nieżywi.
  • Long Island - alejka na potrzeby ślubów
  • Mewa na parasolu nad nami :)
  • Nie trzeba wychodzić z basenu, by się napić
  • Nasz widok z plaży
  • Można tak do wieczora :)
  • Można tu też przylecieć awionetką
  • Albo helikopterem...
  • Long Island resort wieczorem
Chlip chlip
Dzisiaj żegnamy się z Club Croc (bo tak też inaczej zowie się Long Island Resort). Od rana polegiwaliśmy pod parasolem, wybraliśmy się też przy odpływie na obserwację małych ślimaczków. Cudowny widok: patrząc z plaży woda jest hen, hen daleko, a przed oczami ciągnie się pustynia, przeryta małymi strumyczkami, po której chodzą różne ptaki, szukając pożywienia (co nie jest trudne).

Po parogodzinnej przygodzie z piłką w basenie odpoczęliśmy na plaży. Pozbieraliśmy trochę muszelek, i  tu uwaga! Już z polskiej  perspektywy  musimy Was ostrzec przed zbieraniem muszli oraz skamieniałych kawałków rafy z plaży. Australijscy celnicy nie mają z tym problemu, tak jak nie mają też z oficjalnymi, pamiątkowymi przedmiotami typu skórzane kapelusze. Ale polscy/unijni już mają. Nasze prawo zakazuje wwożenia do Polandii wszystkiego, co jest, było lub mogło być rafą czy większą muszlą. Bardzo mądrze, bo wiem, że turyści lubią niszczyć rafę i ją ZRYWAĆ (tfu tfu!). Ale czasem już przesadzają. Do nas doczepili się na lotnisku w Poznaniu. Niby standardowa kontrola, ale gdy wspomnieliśmy naiwnie, że mamy jakieś kamyczki i muszelki, od razu postawili uszy. Temat rozwiniemy w powrotnym wpisie, ale już teraz ostrzegamy, byście pięć(dziesiąt) razy się zastanowili, zanim coś przywieziecie z podróży.

Taka nas jeszcze refleksja dopadła - wszędzie nas o wiele bardziej sprawdzano przy wjeździe (także w Australii). Przy wyjeździe olewano...

W każdym razie wieczornym promem wróciliśmy do Airlie Beach, zalogowaliśmy się ponownie w Koala, po czym, o wspaniała Australio! obejrzeliśmy wielki pokaz fajerwerków, postawiony przez miasto Airlie Beach z okazji lokalnej uroczystości. Krzyś do dziś twierdzi że to na naszą cześć, z okazji powrotu i takie tam ...
Pokaz lepszy, niż większość wielkich oficjalnych w Polonii. Tylko nietoperze się bały, bo latały od drzewa do drzewa.
  • Widok z plaży...
  • I widok na plażę :)
  • I jeszcze widok z naszego okna
  • Nasza kumpela w Long Island
Dzisiejszy dzień obfitował, jak zwykle, we wrażenia.

Zaczęło się od wymeldowania z hostelu i zostawienia bagaży w przechowalni. Następnie wsiedliśmy do autobusu jadącego do Shute Harbour (taka miejscowość obok Airlie Beach). Po drodze jest małe lotnisko, z którego odlatywał nasz mały samolocik. Wybraliśmy się na lot panoramiczny nad rafą, proszę Państwa! W autobusie zapytaliśmy pana kierowcę (w nieśmiertelnych podkolanówkach, tam chyba wszyscy kierowcy autobusów noszą podkolanówki), czy autobus ten zatrzymuje się na przystanku niedaleko lotniska. Pan przytaknął, więc usiedliśmy i obserwowaliśmy krajobraz. W pewnym momencie autobus zjechał i zatrzymał się. Kierowca powiedział, że tu jest lotnisko i możemy wysiąść. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że nie wysadził nas na przystanku, tylko prosto pod lotniskiem :) Było to niesamowite, ale stanowiło jeden z miliona przykładów legendarnego australijskiego podejścia do drugiego człowieka, jak to się mówi.

Lotnisko okazało się kilkoma niewielkimi budynkami i pasem z trawy. Wyglądało dość niepozornie, ale za to ujrzeliśmy kilka bardzo fajnych, niedużych samolotów. Wyobraziliśmy sobie, że takimi pewnie latają Flying Doctors, i od razu zrobiło nam się przyjemnie. Na lotnisku zebrała się całkiem spora drużyna, ale wszyscy pomieściliśmy się w małym samolociku. Przemiły pilot opowiedział nam pokrótce, co i jak, po czym rozpoczął się lot. Nasze pierwsze wrażenie: ależ trrrrrrrzzzzęsło przy starcie! Szybko wylecieliśmy nad ocean - i zaczęło się! Widoki były istnie nieziemskie - rafa widziana z góry wygląda magicznie, woda utkana jest najpierw wyspami, a potem już tylko atolami koralowymi. Zaparło nam dech, dosłownie nie wierzyliśmy własnym oczom, bo widok przebił wszystkie zdjęcia, jakie widzieliśmy. Obejrzeliśmy słynną Heart Reef (którą pokazuje się na 80% pocztówek z tego rejonu), okazała się  bardzo  malutka  i musieliśmy  mocno zniżyć lot, by była dobrze wyeksponowana do robienia zdjęć. Lądowaliśmy także na wodzie między rafami i tu poczuliśmy lekki dreszczyk emocji :) Zerknęliśmy jeszcze na plażę Whitehaven Beach (tak, znowu :) ). Cała okolica widziana z góry wydaje się jeszcze piękniejsza. Lot trwał godzinę, ale jak w wielu przypadkach w Australii, mieliśmy wrażenie, że było to zaledwie 5 minut. I oto stoimy, już po wylądowaniu, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie z pilotem. Oczarowani, mówimy mu, że musi uwielbiać swoją pracę, na co on z uśmieszkiem: "well, it's not so bad" :) Wyobrażacie sobie - być pilotem, latać codziennie, ciągle poznawać nowych ludzi i jeszcze oglądać tak często te niesamowite cuda? My tak chcemy...

Przemaszerowaliśmy na przystanek i oczekując na autobus, wymieniliśmy się wrażeniami z dwiema Aussie. W pewnym momencie zauważyłam czarnego pająka łażącego po przystanku prosto nad ławką, na której siedzieliśmy. Na wszelki wypadek (aby go lepiej obejrzeć, nie to żebyśmy się bali ;)) ) wstaliśmy. Pająk polował na mrówki, których było tam sporo. Zwróciliśmy uwagę dziewczyn na tego paskuda, zapytaliśmy się ich, czy może on być jadowity. Jedna z Aussie obejrzała się tylko za siebie (ciągle siedząc), przyjrzała się pajączkowi i stwierdziła z wielkim luzem: "nieeeee wiem, chyba nieeeee".
Wymiękliśmy.

Jeszcze tylko pożegnalne fish and chips (tym razem rybą dnia była dew fish, najlepsza ze wszystkich do tej pory zjedzonych) i już siedzimy w autokarze, który w nocy przewiezie nas do Cairns.
  • Nad Rafą
  • Whitsunday Islands
  • Whitsunday Islands
  • Whitsunday Islands
  • Whitsunday Islands
  • Nad Wielką Rafą Koralową
  • Nad Wielką Rafą Koralową
  • Nad Wielką Rafą Koralową
  • Nad Wielką Rafą Koralową
  • Nad Wielką Rafą Koralową
  • Nad Wielką Rafą Koralową
  • Heart Reef
  • Nad Wielką Rafą Koralową
  • Whitsunday Islands
  • Whitsunday Islands
  • Hill Inlet
  • Hill Inlet
  • Whitehaven Beach
  • Whitehaven Beach
  • Whitsunday Islands
  • Whitsunday Islands
  • Whitsunday Islands
  • Nasza awionetka
  • W awionetce z pilotem Mikiem
  • Nad Wielką Rafą Koralową
Samo powitanie nie było może najfajniejsze.
W trakcie jazdy z Airlie Beach okazało się, że na autostradzie był wypadek i trzeba jechać dróżkami. W rezultacie dojechaliśmy sporo później, niż w planie, bus z hostelu dawno odjechał i grzaliśmy na piechotę przez miasto z wielkimi walizami. Ale z drugiej strony nie było tak źle - do hostelu nie było daleko, zaliczyliśmy efektowną wycofkę wielkiego autokaru na autostradzie, a przy okazji rozprostowaliśmy kości po całej nocy.

Ale właściwie to należałoby zacząć od tego, że w autobusie kierowca postawił sobie za cel ochłodzić pasażerów (bo przecież tak gorąco na zewnątrz) i podkręcił klimę na maksa. Do pierwszego przystanku wszyscy byli już pozakrywani wszystkim, co mieli (ja miałam spodnie od piżamy wokół szyi.. bezcenne!). Na przystanku poprosiliśmy pana prowadzącego o skręcenie klimy choć trochę, więc skręcił... choć trochę. Było nieco mniej zimno po prostu ;) Na następnym przystanku poprosiliśmy więc bez użycia wyrażenia "a bit" i podziałało ;) Po drodze przejeżdżaliśmy przez miasteczko Townsville, które tylko na mapie wydaje się takie spokojne, hehe. Ok. godziny 2-giej w nocy było tam tak tłoczno, że praktycznie nie dało się przejechać! Na ulicach tłumy młodszych i starszych, idących z/na imprezę, siedzących na ławkach, siedzących przed knajpami i ogólnie świetnie się bawiących. Trochę żałowaliśmy, że nie zostajemy tam dłużej, a jednocześnie się zastanawialiśmy, czy ten widok oznacza, że do północy jest tam zbyt gorąco, by się bawić? :D Polecamy to miejsce każdemu, kto chce przeżyć całonocną zabawę na ulicy i poznać milion ludzi jednej nocy. Potem dojechaliśmy do miejsca wypadku, zawróciliśmy i pojechaliśmy bocznymi drogami. Po dotarciu do hostelu trochę się umyliśmy, zostawiliśmy standardowo bagaż w przechowalni i ruszyliśmy w poszukiwaniu śniadania. Nic nam jakoś nie podchodziło, a subway dysponował jedną bułką z wczoraj, zlądowaliśmy więc w McDonaldzie. I tu miłe zaskoczenie - australijskie Maccies rzeczywiście mają śniadania - niedrogie i nawet dające się czasem zjeść :)  W Polsce wtedy jeszcze nie było takich śniadań. Skusiliśmy się na jakieś placuszki z masłem i syropem klonowym - i nieźle się zapchaliśmy w cenie 6,75 dolców porcja.

Znaleźliśmy tez biuro sprzedające wyprawy na rafę z firmą SEASTAR (zależało nam na tej akurat firmie po relacji znajomego). Biuro okazało się dziurą w remontowanym budynku, pozostało nam więc wejść do jakiegokolwiek najbliższego. I wiecie, co się okazało? Że siedziała tam pani sprzedająca Seastara - tak się złożyło, że akurat tam się przeniosła ;) Wykupiliśmy więc wycieczkę na dzień kolejny, zarezerwowaliśmy też małą wyprawę do Kurandy (o tym potem) i miło pogawędziliśmy z panią. Zdecydowaliśmy się na wypożyczenie cyfrówki do zdjęć podwodnych - pani wykonała jeden telefon i po 15 minutach w biurze zjawił się wesoły Romek z pomarańczową skrzyneczką. Pan bardzo obrazowo opowiedział nam, dlaczego warto i w ogóle o co chodzi i w ciągu kwadransa byliśmy już przyjaciółmi.

Skoro formalności załatwione, pozostało nam pozwiedzać Cairns. Co też uczyniliśmy. W międzyczasie zrobiło się bardzo gorąco, ciężko było więc  łazić cały dzień. W hostelu Koala czekała na nas miła niespodzianka. Pokój okazał się być wielgachnym mieszkaniem, gdzie jedno pomieszczenie stanowiła kuchnia oraz kanapa z telewizorem, drugie było łazienką, trzecie zaś wielką sypialnią z szafą wnękową. Naprawdę poczuliśmy się tam świetnie i niniejszym jeszcze raz polecamy sieć hosteli KOALA. Hostel ten ma dodatkowo basen (pomoczyliśmy stópki) oraz grill-bar, gdzie codziennie sprzedawane są bardzo niedrogie obiadki dla gości. Niedaleko hostelu stoją wielgachne, rozłożyste drzewa, w których gnieżdżą się kolonie nietoperzy owocowych. Pod drzewami widać informacje, że zdarza się, iż mały nietoperek wypadnie z korony drzewa - wówczas trzeba go zgarnąć delikatnie i zadzwonić, gdzie trzeba. Bardzo sympatyczne, na szczęście na żadnego malucha się nie natknęliśmy.

Spać? Spać, jutro dzień na wodzie!
  • "Chlebki" w centrum Cairns
  • Cairns
  • Cairns - laguna miejska
  • Cairns - laguna miejska
Z samego rana meldujemy się na wybrzeżu Cairns. Jest upiornie gorąco, a na niebie ani chmurki. Jak to dobrze, że wzięliśmy dużo kremu z filtrem :) Logujemy się na stateczku Seastar. Na oko jest ok. 20 osób, w tym jacyś Niemcy z młodziutkimi, rosyjskimi kochankami (tak wywnioskowaliśmy, goście są w średnim wieku, zaobrączkowani i gadają między sobą w języku Goethego, z czego jeden BARDZO przypomina Christophera Walkena. Laski zaś są młodziutkie, gadają po rosyjsku i smarują się najdroższymi kosmetykami). Oprócz tego są dwie przesympatyczne starsze panie, z których jedna także ma wypożyczony aparat do zdjęć podwodnych i pyta nas, czy wiemy, jak to obsługiwać. Pokazujemy tyle, co mówił nasz friend od sprzętu (czyli - nic nie ruszaj, nic nie ustawiaj, tylko zoomuj i pstrykaj) i pani wygląda na zadowoloną.

Jest prześliczna pogoda, mkniemy w stronę rafy, a Ania perfekcyjnym australijskim robi wstęp. Opowiada o tym, co będziemy robić, o rybkach, jakie możemy spotkać i cała jej opowieść okraszona jest sporą dawką humoru. Dopływamy do Michaelmas Cay. Cay to w tutejszym rozumieniu taka mała wysepka, cała stworzona z rafy koralowej. Nie ma tam lądu w tradycyjnym znaczeniu, nie ma skał ani lasów. Michaelmas to malusia, prześliczna laguna otoczona rafą. Obecnie tylko kilka firm ma pozwolenie na snorkelowanie przy Michaelmas. I bardzo dobrze - większość wysepki to teren zastrzeżony dla ptaków, ludzie mogą poruszać się tylko po wąziutkim skrawku plaży. Jest bajkowo!
Dopływamy wpław ze statku do tej plaży, tam ubieramy cały sprzęt i płyniemy z Anią na rozpoznawanie rybek. Rafa jest tu zupełnie inna, niż ta, której doświadczyliśmy kilka dni temu. O wiele bardziej kolorowa, więcej rybek i przede wszystkim totalny spokój. Niby trochę nas jest, ale bardzo często czujemy się, jakbyśmy byli tam sami. No i mamy chyba o wiele lepsze rurki (acz prostsze). Chłoniemy piękno podwodnego świata i już wiemy, że nas "trafiło". Pływa się leciutko, rafa jest o wiele piękniejsza niż na jakichkolwiek zdjęciach. Oglądamy rybkę Nemo w naturalnym środowisku, uśmiechamy się do strzykw. Żal wracać na łódkę, ale przecież przed nami jeszcze tyyyyle wrażeń! Dopływamy do łodzi, czekając na resztę pasażerów pływam sobie w jej okolicach i widzę olbrzymie ławice olbrzymich ryb zaraz pod statkiem. Wrażenie niesamowite...

Na statku dostajemy lunch i zakochujemy się w smaku świeżych krewetek królewskich. Ile straciliśmy przez całe dotychczasowe życie ;) Mają się nijak do tych krewetek, które zwykle je się w knajpach w Polsce - nie ma to jak świeże mięsko! Razem z sałatkami i owocami to zestaw, którym najadamy się i jest nam rozkosznie :)

Smarujemy ponownie ręce, nogi i twarz. Dopływamy do Hastings Reef - kawałka tzw. rafy zewnętrznej. Wielka Rafa Koralowa dzieli się właśnie na rafę zewnętrzną - czyli tę od strony reszty oceanu, oraz wewnętrzną - tę od strony lądu. Na zewnętrznej jest o wiele więcej ryb i innych stworzeń, bywają także rekiny (ale rzadko). Pływamy w środku ławic dziwnych rybek, podziwiamy ich świat i wsłuchujemy się - gdy nie pluskamy wodą, słychać, jak ryba odgryza kawałek rafy. Takie charakterystyczne chrupanie :) Pływamy tyle, ile się da, oglądamy wielgachną, dwumetrową rybę, której na początku trochę się boimy. Zgodnie z opowiadaniami Anki ryba ta jest bardzo przyjacielska i ciekawska, więc podpływa bliżej, by sprawdzić, co to za stwory. I rzeczywiście, początkowe uczucie strachu mija.

W pewnym momencie robi mi się niedobrze, wskakuję na łódź i siadam zawinięta w ręczniki, popijając coś zimnego. Podejrzewam, że to od nadmiaru słońca. Dopiero po chwili zaczynają mnie piec uda oraz plecy. Co się okazało - nie wysmarowałam sobie nóg - nie wiem dlaczego pomyślałam (głupio!), że będę miała je całe pod wodą i nie poświęciłam im uwagi. Pamiętajcie - przed snorkelowaniem posmarujcie się filtrem (wodoodpornym i jak najwyższym) CALI!

W drodze powrotnej gawędzimy z Anką - mówi, że dorastała w Niemczech, przyjechała do Australii i miała w niej zostać tylko 2 miesiące. Siedzi już półtora roku... Jakoś wcale jej się nie dziwimy. Gdy dopływamy do Cairns, dociera do mnie, że czeka nas trudny wieczór z piekącą skórą. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z ekipą Seastara i lecimy do domu. Już wcześniej wymyśliliśmy sobie, że ponieważ mamy za dużo bagażu, wyślemy niepotrzebne rzeczy do domu. W pokoju wrzucamy wszystko naprędce do wcześniej kupionego kartonu (poczta zamyka się za 20 minut) i lecimy z tym kartonem przez Cairns. A wszystko coraz mocniej boli. Docieramy do poczty dosłownie 3 minuty przed zamknięciem, tu szybko wypisujemy deklarację celną i przekazujemy panu karton. Pan oczywiście (Australia!) pomaga nam bezproblemowo przebrnąć przez wysyłkę. Wychodzimy z poczty z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, po czym idziemy spontanicznie na nasze pierwsze sushi.

Jest to kolejne nasze odkrycie w Australii! Nigdy nie przypuszczaliśmy, że sushi jest takie dobre!

Wleczemy się (i to dosłownie) do pokoju. Ledwo dajemy radę położyć się na łóżku. Przed nami ciężka noc, a rano trzeba wcześnie wstać, bo przecież jedziemy do Kurandy... Nogi mnie bolą tak bardzo, że nie jestem w stanie się na nich utrzymać. Dochodzą do tego chyba jakieś zakwasy po paru godzinach machania płetwami, w każdym razie - czuję się koszmarnie.
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Michaelmas Cay
  • Michaelmas Cay
  • Nasz stateczek
  • Z ekipą Seastar
  • Marina w Cairns
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Lepiej się nie zbliżać...
  • A pod naszym stateczkiem...
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Pod statkiem rafa i ciekawskie ryby
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
  • Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej
Rano ledwo zwlekamy się z łóżka. Wszystko nadal piecze, nadal mam skurcze nóg, ale tylko przez sekundę pojawia się myśl, by zostać w pokoju i nigdzie nie jechać. Szybko mija, przecież nie spędzimy całego dnia w hostelu tylko dlatego, że coś mnie boli :D

Wleczemy się więc na dół, zamieniamy dwa słowa z przemiłymi dziewczynami na recepcji (uśmiechają się znacząco widząc, jak kuśtykamy) i czekamy na transport z firmy obsługującej przejazd do Kurandy. W końcu przyjeżdża pan, który zabiera nas i informuje, że pociąg odjeżdża za kwadrans, ale dworzec niedaleko. Niestety, krążymy po centrum Cairns szukając jeszcze dwójki ludzi, więc na dworcu zjawiamy się 5 minut przed odjazdem. Pociąg do Kurandy wygląda prześlicznie - jest to odrestaurowany, stary pociąg, w którym jest pełno starych, klimatycznych zdjęć, na ścianach są ekraniki z animacjami i prezentacjami, a siedzenia są... z jakiegoś koszmarnego skaju, który w trymiga przykleja mi się do nóg. Dodam, że ubrałam się w długie (acz przewiewne) spodnie, na ramionach mam chustę, a głowę chroni kapelusz. Moja skóra nie zniosłaby kolejnej dawki słońca. Dostaliśmy od tego pana małą, żółtą naklejkę, którą mamy nakleić sobie na ubranie z przodu, by widział, kogo ma odebrać w drodze powrotnej. Sprytne :)

W pociągu siada obok nas para ludzi w średnim wieku. I co się okazuje? Kobieta to Polka, która skończyła tę samą uczelnię, co ja, wyszła za mąż za Francuza i mieszkają razem we Francji. Jak miło nam się robi, gdy z nimi (a właściwie bardziej z nią) rozmawiamy. Bardzo współczuje, widząc moją gimnastykę, gdy próbuję podnieść się z siedzenia. Podróż mija bardzo szybko. Jedziemy najpierw przez równinę, by następnie zacząć mozolną wspinaczkę na płaskowyż Atherton. Po drodze mijamy plantacje, pojedyncze domostwa, po czym wjeżdżamy w las deszczowy. Po drodze zatrzymujemy się na stacyjce Barron Falls, gdzie robimy zdjęcia przepięknemu wodospadowi. Okolica jest prześliczna, zaś cała podróż to coś, co naprawdę warto w Australii przeżyć. Pociąg chowa się w tunelach, wolno mija plantacje ananasów, przejeżdża przez wielki, stalowy most, a człowiek czuje się, jakby podróżował w czasie. Dojeżdżamy do Kurandy. Tutaj mamy trochę czasu wolnego na połażenie. Zabieramy się więc darmowym busem, który podwozi nas do centrum. Plan jest prosty - zwiedzić motylarnię i ptaszarnię, a przede wszystkim Koala Gardens. Okazuje się, że bardziej opłaca się kupić jeden bilet łączony na te trzy atrakcje, niż korzystać z innych voucherów i zniżek.
Motylarnia to niewielkie pomieszczenie z naturalną roślinnością i tryliardami motyli latających dokoła. Motyle są ogrrromne, przysiadają czasem i wówczas można podziwiać ich tęczowe kolory. Chodzimy zachwyceni, pstrykamy zdjęcia, naklejam moją żółtą naklejkę na kapelusz i w rezultacie po chwili mam na nim kilka motylków. Jeden siada mi także na ręku. Moglibyśmy stamtąd nie wychodzić, ale przecież tyle jeszcze do zobaczenia! Idziemy więc do ptaszarni, gdzie podziwiamy prześliczne papugi, ale także inne gatunki, których nazw już nie wspomnimy. Na końcu nadchodzi pora na Koala Gardens. Spotykamy tam ludzi, którzy kochają pracę z misiami i to widać. Dłuuuugo stoimy przed stanowiskiem z misiami, robimy sobie także z nimi zdjęcia. Mam szczęście - moje zdjęcie na początku wychodzi nieostre, trzymam więc misia nieco dłużej. Misia kochana zaczyna mnie obwąchiwać, kręcić się, przejeżdża mi pazurami po buzi, ale co tam! Wrażenie do końca życia. Rozmawiamy też z panią, która wygląda jak koalowa mama. Misie garną się do niej, chcą być przez nią noszone na rękach i widać, że są u niej szczęśliwe.

Wychodząc, przechodzimy przez stanowiska z gadżetami dla turystów. Wielu przyjeżdża tu właśnie na zakupy i to jest główne turystyczne przesłanie Kurandy - kup dużo! Nie jesteśmy tym zachwyceni i kupujemy sobie... lody. Jakoś nie trafia do nas cała ta komercja. Cieszymy się, że tu przyjechaliśmy, bo byliśmy w tych raczej mniej komercyjnych punktach tego miasteczka. Gdyby nie to oraz cudowna podróż w obie strony, bylibyśmy zawiedzeni. Przechodzimy przez centrum, które składa się praktycznie z samych sklepów i galerii sztuki, po czym docieramy do stacji kolejki linowej, którą mamy wrócić na dół. Stacja jest zaraz przy dworcu kolejowym. Pani w okienku tradycyjnie pyta, skąd jesteśmy i cieszy się, że z Polski, bo "ona jest z Niemiec, więc jesteśmy sąsiadami". Miłe. Wsiadamy do wagonika i jazda! Płyniemy wolno nad czubkami drzew budujących wspaniały las deszczowy. Oglądamy papugi latające między gałęziami, rośliny pnące się po innych i nie możemy wzroku oderwać. Przejeżdżamy nad rzeką i zatrzymujemy się na pierwszej stacyjce. Można tam pójść na mały spacer po punktach widokowych i obejrzeć m.in. wodospad Barron Falls. Oczywiście korzystamy. Wsiadamy ponownie do kolejki i "płyniemy" do kolejnej stacyjki - Red Peak, gdzie podziwiamy m.in. najwyższy gatunek drzewa w lasach deszczowych - kauri pine. Dojeżdżamy do Caravonica Lakes - ostatniej stacji kolejki linowej. Pijemy tam orzeźwiającego Slushie w oczekiwaniu na transport do Cairns i trochę żałujemy, że nie mamy więcej czasu, by odwiedzić centrum kultury Aborygeńskiej - Tjapukai (położone zaraz przy stacji kolejki).

Wracamy do Koali nieco połamani. Przepakowujemy się - w końcu rano lecimy do Czerwonego Centrum! Już nie możemy się doczekać.
  • Stacja kolejki linowej w Kurandzie
  • Jedziemy do Kurandy!
  • Pociąg do Kurandy
  • W drodze do Kurandy
  • Barron Falls
  • Barron Falls
  • Barron Falls
  • :)
  • W motylarni
  • Dla każdego miejsce na chodniku
  • Kuranda
  • Kuranda
  • Jedziemy kolejką nad lasem deszczowym
  • Jedziemy kolejką nad lasem deszczowym
  • Jedziemy kolejką nad lasem deszczowym
  • Jedziemy kolejką nad lasem deszczowym
  • Kauri
  • przerwa - przy stacji kolejki linowej
  • Jedziemy w stronę Caravonica Lakes
  • W dali widać Morze Koralowe
  • Nasz pociąg do Kurandy
  • W motylarni - Kuranda
  • W motylarni - Kuranda
  • W motylarni - Kuranda
  • W motylarni - Kuranda
  • W motylarni - Kuranda
  • Ptaszarnia w Kurandzie
  • Ptaszarnia w Kurandzie
  • Ptaszarnia w Kurandzie
  • Ptaszarnia w Kurandzie
  • Ptaszarnia w Kurandzie
  • Ptaszarnia w Kurandzie
  • krokodylki w Koala Gardens
  • Koala Gardens
  • krokodylek w Koala Gardens
  • Misie! Koala Gardens
  • Dwa misie...
  • Misiu! Koala Gardens
  • Misia w Koala Gardens
  • Misiu w Koala Gardens
No i jesteśmy w Czerwonym Centrum. Ufff.

Dziś rano spakowaliśmy się, wsiedliśmy w taksówkę i ruszyliśmy w kierunku lotniska. Po drodze pogawędziliśmy z miłym (wiadomo) taksówkarzem i dowiedzieliśmy się, że ktoś z jego rodziny walczył w Europie podczas II wojny światowej i że gość wybiera się do Europy w przyszłym roku. Oczywiście zachęcaliśmy do odwiedzenia Polski (kolejny Australijczyk, który z polskich miast znał tylko Kraków...). Pożegnaliśmy się w miłej atmosferze ogólnego zrozumienia i zapakowaliśmy się do samolotu.

Nawet  nie  zauważyliśmy,  kiedy krajobraz pod nami  zaczął się zmieniać.  Nagle zobaczyliśmy, że przelatujemy nad pustymi korytami rzek i czerwoną ziemią. Mieliśmy ochotę wlepić nos w szybę i tak już zostać zwłaszcza, że niebo także było prześliczne. W Alice Springs przywitała nas cisza i spokój. Z samolotu do terminalu przeszliśmy się spacerkiem, takim samym przewędrowaliśmy przez niemal pusty hol lotniska, odebraliśmy bagaż i wyszliśmy na zewnątrz. A tam - CZERWONA ZIEMIA! Już nie taka, jaką wcześniej widzieliśmy w Queensland, tylko wręcz ruda, neonowa. Po pewnym czasie przywykliśmy, ale w tamtej chwili było to dla nas tak niesamowite, jakbyśmy zobaczyli UFO. Bus z hostelu (Toddy's) spóźnił się dość mocno, ale wynagrodziła nam to jazda z Jill - twardą babką z outbacku. Pewną ręką prowadziła busa z przyczepą, po drodze nie zamykając buzi. O wszystkim opowiadała - jak tęsknią za deszczem, gdzie zjeść, gdzie nie łazić po zmroku, a gdzie właśnie łazić ;)

Hostel, zachwalany jako "10 minut piechotką do centrum" nie jest aż tak blisko deptaka. Wędrowaliśmy do centrum dobre 20 minut, a nie był to wolny spacerek. Hostele Melanka czy Annie's Place są znacznie bliżej cywilizacji, ale przy dobrej pogodzie to nawet i odległość z Toddy'ego nie była problemem. Kolejnym szokiem było nagłe nagromadzenie Aborygenów w zasięgu wzroku. Tak jak w Brisbane czy Cairns widzieliśmy może jednego, tak tutaj jak spod ziemi - młodzi, starzy, wyżsi, niżsi, kobiety, faceci, dzieci, dziadkowie, po prostu wszyscy! Oj, jak się cieszyłam! W Alice Springs większość mieszkańców to Aborygeni. Część z nich nie pracuje - z jednej strony Aborygenowi ciężej jest znaleźć płatną pracę, z drugiej - mam wrażenie, że oni kulturowo nie są nastawieni na pracę "nine to five". Być może z tego wynikają stereotypy - że Aborygen nie jest tak dobrym pracownikiem, jak biały człowiek. Jak w przypadku każdego stereotypu, pewnie jest w sporej części nieprawdą. Faktem jest to, że w Alice widzieliśmy bardzo dużo patroli. Mówi się, że rdzenna ludność dużo pije (swoją drogą, kto ich tego nauczył?) i że trzeba pilnować porządku. Rzeczywiście, widzieliśmy mało ciekawie wyglądających Aborygenów, ale pamiętam, że w parku Uluru poznaliśmy także ludzi całkowicie oddanych swej pracy i ją bardzo lubiących. Może więc trochę problemu tkwi w tym, by Aborygenowi nie narzucać każdej pracy, tylko tę związaną z jego korzeniami, kulturą, przekonaniami i przyzwyczajeniami? Z drugiej strony, ktoś musi jeździć w Alice na śmieciarce, sprzedawać w sklepie czy leczyć ludzi. Wracając do opowieści, wskoczyliśmy do biura firmy, z którą następnego dnia ruszamy w dziki busz. Załatwiliśmy formalności, umówiliśmy się rano na godzinę, o której cywilizacja śpi, wychodzimy, a tu na futrynie kolega pająk. I znowu powtórzyła się sytuacja z przystanku pod Airlie Beach - my z nosem przy futrynie: czy ten ppppaajjjjąąąkkk jest jadowity? Pani zza biurka: eeeee, chyba nie :)

Wychodzi na to, że jutro o 6 rano mamy być zwarci i gotowi na nową przygodę. Czemu tyle fajnych przygód zaczyna się w porze snu misia koali?
  • Centrum Alice Springs
  • W drodze do Alice Springs
  • W drodze do Alice Springs
  • Alice Springs - rzeźba aborygeńska
Wstajemy o nieludzkiej porze. Podwójnie nieludzkiej, bo zapomnieliśmy przestawić zegarki, i wstaliśmy godzinę za wcześnie. I tak się trzeba cieszyć, że nie godzinę za późno. Co tam, trzeba być twardym, jak się przebywa w tak niegościnnej części Australii. Zjadamy śniadanie i czekamy w recepcji na busika, który zabierze nas w stronę przygody. Podjeżdża nieco zdezelowana toyota z przyczepką, napakowana już ludźmi. Na oko - wszyscy w naszym wieku. Pakujemy się do środka i ruszamy. Czy już wspomnieliśmy, że od rana PADA? Nasz przewodnik to Nathan, który jest rodowitym Aussie i gada równie niewyraźnie, jak rodowity Aussie. Cały dzień zajmie nam, by zacząć go choć trochę rozumieć :) Jak sam przyznaje, jego słownik jest dość ubogi i zawiera dużo słów na "F" i "S". Zapoznajemy się powoli z resztą towarzyszy niedoli - autobus jest dość niewygodny, mało miejsca.

Wyjeżdżamy z Alice, cały czas pada. Oczywiście lokalni się cieszą, bo to pierwszy deszcz od paru miesięcy - kangury  znowu  zaczną  się  rozmnażać,  w niektórych rzekach popłynie woda,  będzie szansa napełnić  zbiorniki na deszczówkę. Nam jednak nieco mniej do śmiechu - gdzie jak gdzie, ale w tym miejscu się deszczu nie spodziewaliśmy (99% zdjęć z Red Centre, jakie widzieliśmy, to patelnia). Co tam jednak, damy radę. Droga prowadząca w stronę Uluru to Stuart Highway, która jest prosta jak drut i w sumie można nią przejechać kontynent w poprzek. Aby dojechać do Uluru, w pewnym miejscu z tej autostrady skręca się praktycznie pod kątem prostym w Lasseter Highway. Nie jest to zbyt skomplikowana trasa. Niedaleko za Alice drogę przecina nam... mała powódź. Rację ma Nathan mówiąc, że w tej części kraju to jak tylko coś się dzieje, to od razu plaga/klęska. Spadło trochę deszczu i od razu drogi zalane. Przejeżdżamy powoli i cieszymy się jak dzieci :) Przy okazji zauważamy miarki do pomiaru wysokości wody, które stoją w wielu miejscach po drodze. Niedługo potem Nathan zatrzymuje się na poboczu (które tu jest po prostu nieutwardzoną ziemią) i okazuje się, że utknęliśmy. Chyba z godzinę wykopujemy busa z błota, w końcu wyciąga nas przypadkowo przejeżdżająca terenówka. Inne auto tutaj to rzadkość. My robimy zdjęcia, oni robią zdjęcia...

Następny przystanek to farma wielbłądów. Tak tak, w Australii są wielbłądy i to luzem hasające po buszu! Kiedyś ktoś je sprowadził z Afganistanu jako świetne zwierzęta pociągowe i oczywiście rozmnożyły się na potęgę. Na farmie można za drobne przejechać się na wielbłądzie. Krzyś skwitował, że na wielbłądzie to w Egipcie pojeździ. Farma pełni też ważną funkcję giełdy informacji - w tych trudnych warunkach farmy (tu zwane stations) to miejsca, gdzie przejezdni mogą, a nawet powinni dopytywać się o warunki pogodowe i inne ciekawostki. Trzeba zdać się na pomoc drugiego człowieka, gdyż bez tego można bardzo łatwo zginąć. Nathan zapuszcza języka i okazuje się, że prawdopodobnie nici ze spaceru po Kings' Canyon, gdyż droga tam prowadząca jest zalana. W zamian idziemy tylko na krótki spacer po Katherine Creek i tu zapoznaję się z MUCHAMI. Muchy to coś, o czym można napisać osobno, bo w outbacku można je spotkać wszędzie. Szukając wilgoci, wciskają się do oczu, nosa, uszu, siadają całymi tabunami na ludziach i nie ma przed nimi ucieczki. My mocno polecamy zakup siateczki, którą zakłada się na kapelusz i przynajmniej do oczu nie włażą. Właśnie od much bierze swój początek słynne australijskie powitanie, czyli machnięcie dłonią przed oczami :) Aussie salute, mates :)

Z krótkimi przerwami, wciąż pada. Zasięgamy wieści na Kings Creek Station i okazuje się, że właściwie to nic już tego dnia nie zdziałamy. Jedziemy więc w busz, gdzie rozbijamy obóz przy starej, zniszczonej wiacie. Wszędzie kupy kangurów i wielbłądów, coś okropnego. Wszystkie śpiwory są przemoknięte, wszystkie swagi również. No właśnie, swag. To taki australijski wynalazek, powstał w czasach pionierskich, gdy ludzie dopiero odkrywali ten kraj i nosili swój dobytek na plecach. Swag to taki ni to śpiwór, ni to namiot - z brezentu. Po zwinięciu tworzy mniej lub bardziej zgrabną rolkę, którą można sobie przywiązać do plecaka. Kiedyś ludzi wędrujących po kraju i np. strzygących owce za kasę nazywano swagmanami. Ładnie, prawda? Ten wynalazek będziemy zawsze przeklinać. Człowiek wskakuje w to (wewnątrz musi być jeszcze śpiwór) i zapina się CAŁY. Włącznie z małym pseudodaszkiem nad głową. Są tylko dwie małe szczelinki na oddychanie i delikwent czuje się w tym czymś jak w trumnie. Pomijając fakt, że ciągle miałam wrażenie, że zaraz do środka wlezie jakiś pająk, przez te szczelinki właśnie. Śpiwory podsuszyliśmy przy ognisku, zjedliśmy też jakiś posiłek, w którym rozróżniliśmy tylko dwa smaki: twardy i miękki. Ognisko było cenne także i z tego względu, że dopiero tu dowiedzieliśmy się, że z całego towarzystwa jedynie Nathan jest Australijczykiem. Reszta to Anglia, Finlandia, Austria, Kanada, Niemcy, Polska (my), Holandia i coś tam jeszcze. Pogadaliśmy trochę, wypiliśmy parę piwek i padliśmy.
  • Nasz obóz pośrodku niczego
  • Spinifex - ostra trawa
  • Na wielbłądziej farmie
  • Droga donikąd :)
  • Na wielbłądziej farmie
  • Na wielbłądziej farmie
  • W drodze do Uluru
  • Trochę się zakopaliśmy...
  • Tutejsza rejestracja
  • Nadciąga burza
  • Red Centre
  • Tu lądują helikoptery
  • Red Centre
  • A oto i Nathan
  • Red Centre
  • Lepiej się nie zbliżać...
  • Red Centre
  • Nadciąga burza...
  • Teraz na pewno nadciąga burza
  • Teraz nawet widać burzę...
  • Wygląda nieco upiornie...
  • Nasze obozowisko
  • Przygotowujemy ognicho...
  • A tu się chodzi siusiu za drzewko :)
Od rana dla odmiany pada :) Zbieramy się szybko, pakujemy mokre swagi na mokrą przyczepę, jemy naprędce mokry posiłek i jedziemy. Oboje buntujemy się nieco wobec wizji kolejnej nocy z suszeniem śpiwora przy ognisku i zabieramy swoje do środka autokaru. Wszyscy jesteśmy nieco zmęczeni, ale w końcu dziś zobaczymy Uluru! Wyruszamy w drogę, dzisiaj muzykę puszczają dwie Holenderki, co oznacza każdy utwór po 10 sekund... i kolejny. Denerwujące, po pewnym czasie nawet bardzo - łapię sie na tym, że mam ochotę udusić Ilję. Jedziemy przez jakiś czas - i w końcu JEST GÓRA! Pojawia się znienacka na horyzoncie i z minuty na minutę rośnie. Nie możemy od niej oderwać wzroku. Lądujemy w ośrodku Yulara, w którym można zarówno biwakować (my), jak i przespać się w normalnym hotelu. Rozkładamy mokre swagi i rozwieszamy je pod wiatą, pod którą będziemy spać. Jest tu cywilizacja - idziemy wziąć prysznic i się przebrać. Nathan sprzedaje nam newsa dnia - podobno droga powrotna do Alice Springs jest zalana i nie można nią przejechać. Podobno także zalana jest totalnie droga do Kings Canyon, a co za tym idzie, do ośrodka wypoczynkowego położonego w jego pobliżu. Ludzie tam są odcięci od świata już trzeci dzień. Cóż, wizja cudowna, zwłaszcza, iż zapowiadane są kolejne ulewy... Nieco się denerwujemy, ale sposobem australijskim stwierdzam, iż jakoś to będzie i na pewno zdążymy na samolot w Alice.

Ruszamy w drogę i znowu widzimy GÓRĘ. Wygląda przepięknie - przecinają ją w pionie nitki wodospadów - podobno rzadka rzecz na Uluru, ale wobec takiej ulewy trudno mi w to uwierzyć :) Jak czytam w  tutejszym przewodniku  po  parku,  wejście  na szczyt  Uluru zamknięte jest przez 80% roku, głównie przez pogodę. No to jak nie za wysoka temperatura czy wiatry, to chyba deszcze, prawda? Wszyscy cykamy zdjęcia z drogi i ciągle się gapimy na tę naszą górę. Teraz jednak jedziemy nieco gdzie indziej - do wzniesień zwanych Kata Tjuta (w języku Anangu, czyli tutejszych Aborygenów, znaczy to dosłownie "wiele głów"), gdzie zrobimy sobie spacer. Oczywiście po wyjściu z autokaru dopadają nas muchy, ale chyba się do nich przyzwyczailiśmy. Ruszamy trasą obchodzącą część Kata Tjuta. W międzyczasie pogoda poprawia się tak, że na niebie jest tylko kilka chmurek. Robi się gorąco, ale jednocześnie powietrze jest znośne - orzeźwiające po całonocnych ulewach. Mając na uwadze informacje Nathana o możliwym odwodnieniu, wypełniamy zalecenia - każdy powinien mieć przy sobie pełną butelkę wody, którą można uzupełniać po drodze. Powinno się także brać kilka łyków mniej więcej co kwadrans, nawet jeśli nie chce się pić. I wiecie co, to jest prawda, ani się spostrzegam, jak wypijam całą butelkę, a wcale nie czuję się jakoś wyjątkowo opita. Trasa jest urozmaicona, czasem trzeba się nieco wspiąć, czasem idzie się spacerkiem, jednak w 100% przebiega przez teren lądowania kosmicznego - całe miejsce wygląda nieziemsko, nierealny kolor ziemi i skał w połączeniu z kawałkami roślinności oraz błękitnym niebem dają wrażenie, jakby było się w jakiejś zbudowanej przez człowieka scenografii. W trakcie spaceru poznajemy nieco bardziej ludzkie oblicze naszego żwawego przewodnika - opowiada nam o barwnikach aborygeńskich, które zbieramy i malujemy kamienie (i ręce/policzki/co kto tam chce), pokazuje nam też żaby, które wydają z siebie w czasie parzenia się taki odgłos, jakby ktoś dął w trąby. Echo niesie się po górach, żabki okazują się niepozornymi drobiazgami pływającymi w strumyku.

Po paru godzinach wracamy do autokaru i jedziemy pod GÓRĘ na spacer. Tu należy się małe wyjaśnienie. Na Uluru można się wspinać - nie jest to oficjalnie zabronione przez Aborygenów, ale też przy każdej okazji próbują oni turystów odwieść od tego zamiaru. Jednym z argumentów jest to, że dla nich ta skała jest jak dla nas kościoły - święte miejsce, związane z kultem. Trasa wspinaczki jest jednocześnie tradycyjną trasą aborygeńskich mężczyzn. Alternatywą jest spacer dokoła Uluru, który także jest świetną propozycją. Spacer składa się z kilku odcinków "świętych", które wywodzą się z tutejszej rdzennej kultury. I na taki właśnie odcinek spaceru właśnie idziemy. Góra w zbliżeniu jest jeszcze bardziej nieziemska, niż z daleka. Ma dziwną fakturę; jakby był to zardzewiały wielki kawał żelaza, od którego odłupują się łuski rdzy. Sama skała nie jest jednorodna (wbrew geologicznej nazwie: monolit), gdyż momentami składają się na nią odłupane wielkie kawały kamienia. Ma pełno dziur, jaskiń, wgłębień i wyżłobień. Nathan pokazuje nam aborygeńską kuchnię, miejsce do niańczenia dzieci, miejsce, gdzie młodzi mężczyźni przechodzą inicjację. Wszystko to działa na wyobraźnię i to bardzo. W niektórych miejscach nie można robić zdjęć - dlatego, że są to święte punkty związane z podstawami pierwotnych wierzeń. Argumentem może być fakt, że np. pewne miejsca zastrzeżone są dla oczu kobiet lub mężczyzn - i co by było, gdyby kobieta przypadkiem zobaczyła taki męski spot na zdjęciu?

Pogoda się znowu psuje, ale dzięki temu udaje nam się upolować przepiękną tęczę :) Oglądamy też młodych Aborygenów skaczących ze skały do wody, jest rewelacyjnie :) Przede wszystkim zaś oglądamy przepiękne wodospady. Mogłabym tam zostać wiele godzin...

Po zjedzeniu mokrego lunczu, kierujemy się w stronę aborygeńskiego centrum kulturalnego. Mamy tu trochę czasu wolnego, który wykorzystujemy na zapoznanie się, a raczej liźnięcie ich kultury. Jesteśmy zafascynowani - na pozór proste, ich wierzenia są w głębi tak skomplikowane, że momentami nie jesteśmy w stanie wszystkiego pojąć.
Oglądamy też film z pokazem tańca, gdy słyszę jakieś ciche głosy po polsku. Znowu Polacy! Zaczepiam trzy kobitki wychodzące z sali i nie wiem, czy nie był to błąd. Przyjechały tu we trzy (dwie w wieku naszych rodziców, jedna młodsza) z wykupioną wycieczką. Mają angielskiego lektora, gdyż wycieczka była wykupiona przez ich zięcia/szwagra. Tylko najmłodsza mówi nieco po angielsku, starsze ni chu chu. Wszystko to skutkuje czym? Tak tak, narzekaniem. Że wprawdzie zięć zafundował przelot, ale nie zafundował już dojazdu z wybrzeża do centrum. Że nic nie rozumieją (o dziwo!), że to wszystko takie drogie, i jeszcze pogoda do kitu. Moglibyśmy słuchać tego narzekania bez ustanku, ale jakoś nie pasuje nam ono do miejsca, którym jesteśmy totalnie zauroczeni. Szybko się więc żegnamy... bardzo rozczarowani tym spotkaniem. W autobusie Nathan sprzedaje nam kolejnego newsa. Otóż nadciąga nawałnica i nie powinniśmy spać pod wiatą. Możemy pojechać do schroniska i tam przenocować, albo zdecydować się na tę wiatę. Mała burza mózgów i decydujemy o podziale grupy. Część zostaje pod wiatą, my mamy dość mokrych ciuchów i wizji przeziębienia i razem z 6 pozostałymi osobami jedziemy do schroniska młodzieżowego. Bierzemy dwie czwórki i w sumie cieszymy się, że nie nocujemy na dworze. W innych warunkach - ekstra, ale po ostatniej nocy mamy dość.

Jesteśmy w pokoju z naszymi ulubionymi Holenderkami. Trochę gadamy, idziemy coś zjeść - cały ośrodek Yulara jest megapełny, wszyscy siedzą przy piwie i grillu. Szybki prysznic i spać. Na zewnątrz leje.
  • "Czaszka" na Uluru
  • Kata Tjuta
  • Kata Tjuta
  • Kata Tjuta
  • Kata Tjuta
  • Kata Tjuta
  • Kata Tjuta
  • Kata Tjuta
  • Taka mała żaba a robi hałas na całą okolicę
  • Szukamy żabek
  • Kata Tjuta
  • Kata Tjuta
  • Kata Tjuta
  • Wodospady na Uluru
  • Wodospady na Uluru
  • Wodospady na Uluru
  • Wodospady na Uluru
  • Uluru z bliska
  • Uluru z bliska
  • Wodospady na Uluru
  • Wodospady na Uluru
  • Wodospady na Uluru
  • Wodospady na Uluru
  • Wodospady na Uluru
  • Uluru
  • Uluru
  • Uluru zmieniło w deszczu barwę
  • Uluru zmieniło w deszczu barwę
  • Skaczemy...!
  • Jest i tęcza nad Uluru :)
  • Tęcza nad Uluru
  • Uluru
  • Uluru
  • Skoki przez kałużę
  • Uluru w całej okazałości
  • Kata Tjuta
  • Kata Tjuta
  • Wodospady na Uluru
  • Skaczemy! :)
  • Uluru
  • Nasza banda pod Uluru
Szybka pobudka i już na nogach. Podjeżdża po nas autokar z nieco zmęczoną resztą grupy. Okazuje się, że część z nich spała w autokarze, część zaś pod tą wiatą. Terri, Amerykanka, podsumowuje - wy pachniecie! No cóż, prysznic i świeże ciuchy działają cuda, udało mi się także rozczesać kołtun na głowie. Czujemy się przez chwilę jak burżuje, bo nocowaliśmy w schronisku młodzieżowym :D Po krótkiej wymianie wrażeń jedziemy pod Uluru. Pogoda jest zdecydowanie ładniejsza, a i Nathan ratuje nasze morale informacją, że uda nam się powrócić do Alice - w najgorszym wypadku podwiezie nas do tej rzeki przecinającej drogę, my przejdziemy/przepłyniemy przez nią, po czym po drugiej stronie odbierze nas inny bus. Aż chce się żyć!

Pełni nadziei ruszamy więc na spacer dokoła góry. Mamy dwie godziny i każdy idzie swoim tempem. Oczywiście wleczemy się ostatni - do tej pory ta wycieczka z Alice kojarzy nam się z wiecznym pośpiechem - nigdzie od czasu wyjazdu z Alice nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu - wszystkie spacery odbywały się w szybkim tempie, w centrum aborygeńskim też potrzebowałabym jeszcze 2 godzin. Tu szliśmy sami, robiliśmy zdjęcia cudownej przyrodzie, obecnie skąpanej w słońcu. Zorientowaliśmy się jednak po mapce, że powinniśmy przyspieszyć i część drogi to był dosłownie marszobieg. Znaleźliśmy jednak chwilę, by usiąść w cichym zakątku i posłuchać ptaków. Trafiliśmy na chwilę, gdy nikogo nie było w pobliżu i naprawdę było pięknie - cisza, spokój, taka mała oaza.  Wróciliśmy więc  do  autokaru i niestety trzeba było jechać z powrotem do Alice... Jazda jest monotonna, dopóki Nathan nie zatrzymuje się w środku niczego i nie zapędza nas w busz, który w tym miejscu jest po prostu pustynią porośniętą spinifeksem (taka bardzo ostra, sucha trawa) i kilkoma krzaczkami. Dostajemy informację, że szukamy lunchu i mamy kopać pod pewnymi krzaczkami, by znaleźć uschłe korzenie, w których bywają dobre (w smaku niby) larwy. Ktoś tam coś kopie, my raczej snujemy się między krzakami i podśmiechujemy. W końcu ktoś znajduje robala. Nathan pakuje go do pudełka i zapowiada, że będziemy go jeść :D Zatrzymujemy się na lunch na jednej z kilku stations (już wiemy, co to jest: farma!) i jemy ostatnią porcję mokrego posiłku. Nathan piecze robala i kroi go na małe kawałeczki w celu degustacji. Ktoś tam się nawet kusi :). Już później przeczytam o tych glizdach, że są jednym z rarytasów nowoczesnej kuchni australijskiej i podawane są w najbardziej wyrafinowanych restauracjach. Coś takiego... Po posiłku sprzątamy i ruszamy do domu. Rwąca rzeka okazuje się być już tylko strumyczkiem, docieramy więc bez przeszkód do Alice. Trochę nam smutno, bo jakoś zgraliśmy się z towarzyszami niedoli. A było naprawdę ciężko, w porównaniu z tym reszta naszej wyprawy wydaje nam się prościzną. Żegnamy się pod motelem z resztą grupy i meldujemy się w naszym pokoju. Przebieramy się, myjemy i odkrywamy w naszym telewizorze funkcję DVD :) Oglądamy więc kilka zdjęć z rafy. Ruszamy następnie na miasto, gdzie dzwonię do domu i dowiaduję się, że 1. listopada mojemu bratu urodziła się druga córeczka - Natalka. Hip hip, hura!

Robimy mały spacer po centrum, jemy pizzę w maleńkim Pizza Hut (odmieńcy, nikt w Australii nie jada pizzy w lokalu, tylko bierze na wynos) i wracamy do pokoju, by położyć się spać.

Podsumowujemy ten etap podróży - było mniej lub bardziej fajnie i bardzo nam się podobało. Cieszymy się, że to miejsce zobaczyliśmy w formie bardziej zorganizowanej turystycznie, niż resztę Australii, gdyż WIELE się nauczyliśmy. Nie było lekko; ba, trzeba było się naprawdę przyłożyć, by wyprawa się udała, przy okazji wyszło na wierzch kilka niedociągnięć organizacyjnych ze strony firmy oferującej tę wyprawę. Na pewno nie był to konkurs dla mięczaków, bo wiele razy w ciągu minionych trzech dni mieliśmy po prostu dość wszystkiego :) Udało się nam jednak, a w tę okolice na pewno wrócimy. Na własną rękę :)
  • Niedaleko Uluru
  • Wschód słońca - Uluru
  • Wschód słońca
  • Uluru budzi się do życia
  • Uluru z bliska
  • Uluru z bliska
  • Uluru z bliska
  • Japa :)
  • Uluru z bliska
  • Uluru z bliska
  • Ktoś szedł przed nami :)
  • spacer wokół Uluru
  • Spacer wokół Uluru
  • Uluru z bliska
  • Uluru z bliska
  • droga powrotna do Alice
  • trawa spinifex
  • Tu szukamy robali na lunch
  • Widoki po drodze do Alice
  • Widoki po drodze do Alice
  • Stuart Highway
  • Drogi nadal zalane...
  • Spacer dokoła Uluru
Chyba zakochałam się w widoku GÓRY. Cały czas o niej myślałam, gdy czekaliśmy na lotnisku w Alice Springs na samolot. Tak to już jest, że Uluru przyciąga spojrzenia, widać to było po naszych towarzyszach podróży. Nieważne, czy góra była po lewej, czy po prawej stronie autobusu, patrzeliśmy na nią wszyscy. Mam tylko nadzieję, że chociaż Nathan patrzył przed siebie ;)

Jej wspomnienie zabrałam ze sobą do samolotu, który zabrał nas w kolejny etap naszej wyprawy. Czekała nas podróż przez Great Ocean Road - jedną z najpiękniejszych dróg na świecie, która została zbudowana przez weteranów I wojny światowej - stała się niejako pomnikiem.

W Melbourne dla odmiany padało. Gdzie tam padało, momentami była niezła ulewa... Wszyscy paradowali w dżinsach i kurtkach, i tylko my jak te łosie mieliśmy thongs, czyli japonki, oraz boardies, czyli krótkie spodenki. Co tam, trzeba być czasem oryginalnym. Tylko czemu tak zmarzliśmy? Przejrzeliśmy naprędce oferty wypożyczalni samochodowych i zdecydowaliśmy się na firmę Budget Car, która zaoferowała nam swieżutkiego Hyundai Accent sedan w kolorze light blue w cenie malutkiego kompakta. Podpisaliśmy umowę,  udaliśmy się do Hiltona, gdzie dostaliśmy kluczyki i autko jest nasze na dwa dni :) Dopełniliśmy formalności, spakowaliśmy bagaże i pierwsze, co zrobiliśmy, to zmiana ciuchów. Ufffff, w końcu długie spodnie :) Warto wspomnieć, że ludzie w Budgecie okazali się przemili, pani dokładnie (i wyraźnie po angielsku) opisała nam drogę autostradami do najbliższego centrum handlowego, a stamtąd na południe. Dostaliśmy też lepszy atlas samochodowy, niż ten standardowo dostępny. Droga do sklepu, gdzie chcieliśmy zrobić zapasy, tylko na mapie wyglądała tak prosto. Po pierwsze była ulewa, która ograniczała widoczność do kilku metrów. Po drugie jazda cudzym samochodem, gdy ruch był spory z tendencją do dużego, to żadna przyjemność. Na dodatek ze świadomością, że za wszystkie uszkodzenia i ryski płacimy... Pojechaliśmy oczywiście nie w tę stronę autostradą, potem przegapiliśmy zjazd i w rezultacie nieco pokrążyliśmy po przedmieściu Mel. W końcu trafiliśmy, coś zjedliśmy, coś kupiliśmy, a ja jeszcze z parkingu zadzwoniłam do pierwszego z brzegu motelu w Geelong (ulotki przezornie pobrane z informacji turystycznej na lotnisku w Mel). Były wolne miejsca, zarezerwowaliśmy więc i spokojnie ruszyliśmy przed siebie.

Geelong to przeurocze,  senne,  przemysłowe miasteczko, połączone oczywiście z Mel autostradą. Okazuje się, że wielu jego mieszkańców dojeżdża do pracy do Melbourne. Dojechaliśmy tam wieczorem, zameldowaliśmy się w motelu (przy okazji - bardzo miłe wrażenia, przesympatyczny właściciel) po czym ruszyliśmy na miasto. Skoro mieliśmy auto, postanowiliśmy z niego skorzystać. Było już dość późno, więc wiele nie zobaczyliśmy, ale udało nam się zajrzeć do niewielkiego centrum, zerknąć na wybrzeże i obejrzeć kawałek molo. Zrobiliśmy sobie fotki pod starymi słupami portowymi, przerobionymi na rzeźby postaci z przeszłości, po czym wróciliśmy do motelu. W końcu już rano wyjeżdżamy!
  • Geelong
  • Geelong
  • Geelong
  • Flaga australijska i aborygeńska
  • Geelong
Halo, tu przygoda! Wstawać, śpiochy!
Czegoś takiego nam zabrakło. Budzik poświrował, a może pozostał jeszcze w północnoaustralijskiej strefie czasowej - w każdym razie wstaliśmy sporo za późno. Pamiętajcie, że w Australiowie czas zmienia się w sposób chiński, nieco nielogicznie i naprawdę warto zwracać uwagę na to, co mówi stewardessa lub pilot po wylądowaniu. Mieliśmy szczęście jeszcze w Alice, że wstaliśmy o godzinę za wcześnie, a nie za późno ;) To byśmy sobie zwiedzili Uluru...
Jest to jedna z PODSTAWOWYCH spraw w Oz. Może się powtórzę, ale jest naprawdę kluczowa!

Zebraliśmy się w miarę szybko (tak szybko, że Krzyś zapomniał z szafy swojej kurtesi i wracaliśmy z miejscowości oddalonej o pół godziny drogi) i ruszyliśmy. Na początku przejechaliśmy przez Torquay, które jest miejscowością typowo turystyczną i jedną z australijskich mekk surferskich. Uchodzi za surferską stolicę Australii, hmmm. Na pobliskiej plaży Bells Beach odbywają się coroczne zawody surferskie. Miasteczko w dużej mierze opiera się na tym pięknym sporcie - znajdziecie tu mnóstwo sklepów marek typowo tematycznych. Są nawet outlety tych marek, a całości dopełnia charakterystyczne, letniskowe budownictwo oraz wszechobecne sklepy z deskami i sprzętem. Obejrzeliśmy  tu  pomnik ANZAC oraz sławetną plażę Bells. Nie było na niej zbyt wielu maniaków, ale to pewnie ze względu na dość zimną i wietrzną pogodę. Jedziemy więc dalej! Wybrzeże jest na początku dość "normalne", stopniowo jednak się zmienia. Droga wije się prosto nad brzegiem oceanu, dając niesamowite wrażenie. Także i pogoda zachęca do wolnego delektowania się okolicą. Często zatrzymujemy się na wielu specjalnych wysepkach widokowych, robimy zdjęcia. W pewnym miejscu idziemy na skały - wyglądają jak wymodelowane specjalnie, urocze miejsce :) Krajobraz po drugiej stronie drogi również się zmienia, jest momentami taki typowo wiejski, z zabójczo zielonymi łąkami, owcami i końmi pasącymi się na trawce. Trochę pagórków, trochę wodospadów, jednym słowem - sielanka. Jedziemy bardzo wolno także i dlatego, że droga ma tylko jeden pas w każdą stronę, a jest bardzo kręta. Są spore różnice poziomów, a czasem od oceanu oddziela nas tylko barierka energochłonna. Zresztą - gdzie tu się spieszyć! Jest tak pięknie... Mijamy po drodze miasteczka - Anglesea, Aireys Inlet, Lorne, Apollo Bay. Każde typowo nadmorskie, prześliczne, zachęcające do zatrzymania się na dłużej. Ja bym tu mogła żyć. Zatrzymujemy się po drodze przy pięknej latarni morskiej - a niebo jest krystalicznie czyste. Uwierzcie - to raj!

W Apollo Bay Great Ocean Road przechodzi wgłąb lądu. Można tu zjechać z głównej drogi, by zahaczyć o latarnię morską na Cape Otway. Oczywiście zjechaliśmy i dzięki temu przeżyliśmy jedno z najwspanialszych doświadczeń w Australii!!! Jechaliśmy przez las eukaliptusowy, przed którym stały  znaki ostrzegające  przez  różnymi  zwierzątkami leśnymi,  w tym przed obecnością koalek, które mogą nagle wyskoczyć na drogę. Krzyś jechał więc wolniutko, bo przecież kogo jak kogo, ale misia bym nie chciała skrzywdzić. Ja patrzałam po koronach eukaliptusów. I w pewnej chwili zobaczyłam MISIA! Wywołało to u mnie niekontrolowany okrzyk "MISIU!", co u Krzysia z kolei spowodowało nerwową palpitację serca. On myślał, że misiu na drodze, ja zobaczyłam misia wysoko na drzewie :) Pojechaliśmy dalej, zatrzymaliśmy się na parkingu przy latarni, gdzie, tak się złożyło, stało  kilka  przepięknych, starych  samochodów.  Ach,  te  Mustangi...  Do  samej  latarni  (która notabene była naszym głównym celem zjechania z GOR) nie weszliśmy, gdyż stwierdziliśmy, że to droga przyjemność. Pojechaliśmy więc z powrotem tempem spacerowym, i w pewnej chwili zobaczyliśmy auto na poboczu oraz ludzi wpatrujących się w koronę drzewa. No i znowu zobaczyłam misia - Krzyś nie miał wyboru, musiał się zatrzymać. W tych eukaliptusach żyje pełno dzikich misiów koalek!!! Patrzyły na nas z góry, niektóre spały, niektóre jadły, niektóre po prostu zerkały z ciekawością, a może i zdziwieniem - co to za małpy tam na dole. Trafiliśmy też na jedną mamusię z dzieckiem oraz na misia, który szedł po poziomej, zwężającej się gałęzi. Doszedł w końcu do najdalszego miejsca, usiadł i spojrzał się na nas w dół. Przekomiczne :)

Pełni wrażeń (ja w lekkim szoku, w końcu nawet wielu Aussies nie widziało misia na wolności!) wróciliśmy na Great Ocean Road i po wielu zawijasach prowadzących nas przez przepiękne, zielone tereny z bajkowymi domkami, owieczkami, krówkami i jeziorami, wyjechaliśmy znowu nad ocean. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie wybrzeże tworzy przepiękne klify z uroczymi plażami. Oczywiście poszliśmy sobie na taką plażę, gdzie było dosłownie kilkoro ludzi. Klify robią tak niesamowite wrażenie, są wielgachne, wręcz przytłaczają swoją potęgą. I pomyśleć, że ocean jest od nich silniejszy... W końcu zaczęły się formacje skalne w parku narodowym Port Campbell. Wśród nich flagowa, powielana na tysiącach pocztówek - formacja Twelve Apostles. Są to resztki klifu wyrastające teraz z oceanu, a co ciekawe - jest ich teraz tylko 8. Robią jednak wrażenie. Cała okolica jest świetnie przygotowana turystycznie - wszędzie są punkty widokowe na klifach, wszystko jest rewelacyjnie oznakowane, są także parkingi.

Przy Apostołach zostaliśmy na zachód słońca, po czym ruszyliśmy w stronę mieściny Port Campbell - w końcu trzeba się gdzieś przenocować! Po krótkich poszukiwaniach (miasteczko, o ile jest to miasteczko, jest naprawdę niewielkie) znaleźliśmy motel - trochę droższy, niż nasze dotychczasowe noclegi, ale warto było!

Zjedliśmy w małej pizzerii całkiem niezłą pizzę - wrażeń było tyle, że właściwie nie byliśmy głodni. Wróciliśmy do motelu, spojrzeliśmy w niebo - a tam MILIONY MILIONÓW gwiazd! Nigdy, przenigdy nie byłabym w stanie sobie wyobrazić takiej rzeszy świateł na niebie - momentami gwiazdki zlewały się ze sobą, tyle ich było. Krzyś zaczął pstrykać zdjęcia, na których, jak się potem okazało, widać świetnie ruch nieba :) Ja zaś stanęłam z boku, wpatrując się w niebo. I nagle usłyszałam znajome odgłosy z pobliskiej grupy drzewek. Tak, to miś koala właśnie się obudził i chyba wołał znajomych na imprezę. To zrozumiałam i ja, niestety w ciemnościach nie mogłam namierzyć tej mety. Pozostało posłuchać go jeszcze przez chwilę. Misiu w końcu powiedział dobranoc, więc i my poszliśmy spać :)
  • Port Campbell NP
  • pomnik Anzac koło Bells Beach
  • plaża przy Great Ocean Road
  • Zdobycz :)
  • Widoki z Great Ocean Road
  • Widoki z Great Ocean Road
  • Widoki z Great Ocean Road
  • Natura jest dowcipna.. tu skały :)
  • Widoki z Great Ocean Road
  • Przy latarni na Cape Otway
  • dzikie Misie na Cape Otway
  • dzikie Misie na Cape Otway
  • Widoki z Great Ocean Road
  • Widoki z Great Ocean Road
  • Port Campbell NP
  • Zachód słońca przy 12 Apostles
  • Widoki z Great Ocean Road
  • Cała plaża dla nas :)
  • 12 Apostołów
  • 12 Apostołów
  • 12 Apostołów
  • 12 Apostołów
  • klify koło Port Campbell
  • Loch Ard Gorge
  • Zachód słońca przy 12 Apostołach
  • Trochę zimno się zrobiło na klifach...
  • latarnia morska przy GOR
  • często widzieliśmy takie znaki w Australii
  • Widoki z Great Ocean Road
  • Widoki z Great Ocean Road
  • Schodzimy na plażę :)
  • Tam na górze jest Great Ocean Road
Tytuł jest nieco mylący - właściwie to niecały tydzień, ale kto by tam zwracał uwagę na szczegóły. Grunt, że ostatniego dnia przed wyjazdem niemal zapomnielismy, że mamy następnego dnia lot. Ale po kolei. Lot do Sydney się dość konkretnie spóźnił i w rezultacie byliśmy w Sydney około 22-giej. Dodam, że hostel, w którym wykupiliśmy nocleg, miał na stronie informację, że w przypadku późnego zjawienia się w hostelu, należy dzwonić do szefa :) Dotarliśmy więc metrem do dzielnicy Kings Cross - jest to totalna imprezownia, na ulicach roznegliżowane i chętne panienki, panowie podjeżdżający swoimi furami, szereg sklepów monopolowych, czyli bottle shops i trochę hosteli. Gdy zjawiliśmy się przed hostelem, oczywiście był zamknięty. Zgodnie z instrukcją zadzwoniłam do szefa i dowiedziałam się, że... mamy się zjawić jutro, bo dzisiaj już nikt nam nie otworzy. Na dworze  lało,  staliśmy  pod  drzwiami  z  wielkimi  walizami  i tylko podnosił nam się poziom wk... zdenerwowania. Jakaś para wychodziła na imprezę i litościwie wpuściła nas do recepcji. Poinformowali nas, że laska z recepcji jest gdzieś na imprezie i nie wiadomo, kiedy wróci. Usiedliśmy na kanapach w recepcji i czekamy. Z kosza obok kanapy niesamowicie śmierdziało i ogólnie cały hostel sprawiał wrażenie wyjątkowo niedopasowanego do Australii. Jakaś para z Niemiec zaoferowała nam nocleg w swoim pokoju - oni następnego dnia rano wyjeżdżali, a pokój obszerny. Zgodziliśmy się oczywiście i tym sposobem znaleźliśmy się na drugim piętrze w pokoju, w którym były 4 łóżka, mikrołazienka i wszechobecny brud z ostatnich 5 lat. Pogadaliśmy chwilę z naszymi gospodarzami - cały rok zbierali na podróż dokoła świata i właśnie są w trakcie. Szybko zasnęliśmy. Następnego ranka zeszliśmy do recepcji i udawaliśmy, że dopiero tu przyszliśmy. Nocleg, jaki nocleg? Pani melepetka z recepcji dała nam klucz do naszego pokoju - jak się okazało, tego samego, w którym spaliśmy na krzywy ryj :)

Niestety padało, więc nie zobaczyliśmy w Sydney tyle, ile chcieliśmy. Niemniej jednak trochę się udało:

1. Opera

Jest oszałamiająco pięknym budynkiem, szczególnie, gdy lśni w pełnym słońcu i gdy patrzy się na nią z promu. Zawsze pełno przed nią ludzi; wszyscy uwielbiają tu przychodzić. W jednym z żagli opery znajduje się restauracja ze szklanymi ścianami, z której roztacza się niesamowity widok. A schody... ach wyobrażam sobie siebie, w czerwonej sukni z trenem, zbiegającą po tych schodach. Marzenie... Zwiedziliśmy tez operę od wewnątrz i tu mamy problem. Opera nie jest (z braku środków) wykończona w środku i ma ściany jak bunkier. Owszem, sale są zrobione i wyglądają bosko, ale poza nimi wnętrze sprawia wrażenie nieco ponure.

2. Taronga Zoo

Do Zoo płynie sie promem, a potem wjeżdża się kolejką linową. Widoki są fantastyczne i wszystkim gorąco polecamy taką wycieczkę - można tam spędzić cały dzień. W ogrodzie są oczywiście misie koala! Są także żyrafy, które mają najlepszy wybieg na świecie - z widokiem na zatokę z Operą i mostem.

3. Wieża telewizyjna - Sydney Tower

Po wjechaniu windą na górę, człowiek pada z zachwytu. Widać całe Sydney, całą zatokę i krystaliczną, lśniącą wodę w porcie. Można także zjeść lunch w obracającej się restauracji. Nie mieliśmy tej przyjemności z prozaicznej przyczyny - było tam drogo, a tańszy bar obrotowy był w remoncie. Niemniej jednak wyobrażam sobie, że widok jest super.

4. The Rocks

Starówka Sydney. Właściwie nie jest to starówka, ale jest to najstarsza, portowa dzielnica Sydney. Trafiliśmy akurat na festyn połączony z targiem. Bardzo fajne miejsce, mnóstwo kawiarenek, pubów i najstarszy budynek w Australii: stara chata, przypominająca mi nieco budę :) Pochodzi z XIX wieku i Australijczycy ją wręcz czczą. Szczerze - nic wyjątkowego.

5. Harbour Bridge

Most królujący nad zatoką jest bardzo charakterystyczny. Razem z operą tworzy taki element panoramy Sydney, bez którego czegoś by brakowało. Pięknie wygląda przy zachodzie słońca. Można się na niego wspiąć, jednak nie zdążyliśmy tego zrobić.

6. Oceanarium

Przy Darling Harbour jest budynek, o który zdecydowanie warto zahaczyć. Mieści się w nim oceanarium (Sydney Aquarium), w którym można zobaczyć foki grzejące się w słońcu lub przejść się tunelem podwodnym, a wokół pływają rekiny i płaszczki. Obok jest także Wildlife Park, w którym można zobaczyć kilka fajnych żmijek, jaszczurek, kolczatek, no i ponownie MISIE!

7. Kirribilli

To elegancja dzielnica, do której łatwo dopłynąć promem. Świetny punkt widokowy na zatokę. Mieści się tam m.in. rezydencja premiera. Zdecydowanie warto spędzić tam niejeden zachód słońca.

8. Circular Quay

Ważne miejsce w Sydney - stąd odpływają promy, jest stacja kolejki/metra i przemieszcza się tędy mnóstwo Australijczyków. Zawsze tłumy. Stąd możecie dopłynąć do Taronga Zoo, Kirribilli czy plaży Manly.

9. Bondi Beach

Najsłynniejsza chyba plaża w Australii. Dobra fala, mnóstwo turystów i kultura surferska. A przy tym muzyka imprezowa cały dzień z głośników, mnóstwo knajpek z owocami morza i ciuchami surferskimi, szkółki surfingowe, hostele i kwatery. Jest też niesamowity basen na skale, który skłonił nas do zastanowienia, czy nie jest to przypadkiem najpiękniejszy basen, jaki widzieliśmy. Można z niego zejść prosto do oceanu.

10. Royal Botanic Gardens

Tu też jest punkt widokowy na zatokę. Tu mieliśmy nocą spotkanie z oposem, który swoim pasiastym ogonem przegrodził nam ścieżkę i skierował ku nam zew krwi. I wiecie, że nieco się baliśmy, jak tak błyskał oczyskami?

11. Queen Victoria Building

Galeria handlowa, ale jaka! Stary budynek, w środku sama elegancja i nastrój świąteczny. Choinka z bombkami, gdy na zewnątrz upał? Hmmmmm.

12. Samo Sydney

Przejdźcie się koniecznie ulicami Sydney. George Street, King Street, Market Street, chińska dzielnica, Rocks. I wiele innych. Popatrzcie na codzienne życie Aussies, przejedźcie się jednotorową kolejką Monorail. Sydney jest piękne, kolorowe, ludzie żyją szybko, jak przystało na metropolię, a jednocześnie czymś normalnym jest, że elegancki biznesmen z aktówką zaczepi was na ulicy, gdy tak stoicie z mapą, jak sieroty, i zapyta, czy może w czymś pomóc, czy się zgubiliśmy, skąd jesteśmy, itp. Ludzie są zdecydowanie mniej zestresowani, uśmiechają się do siebie i są naprawdę serdeczni, zgodnie z regułą "no worries". Pewnym wyjątkiem była ekipa z naszego hostelu (Ambassador - nie polecamy!), jednak ogólnie jest cudownie. Tak cudownie, że dopiero, gdy zerknęliśmy na datę nadrukowaną na bilecie do wnętrza opery, zorientowaliśmy się, że następnego dnia wracamy. Bu.

  • W Zoo przy Darling Harbour
  • meduzy w Sydney Aquarium
  • Płaszczka - Sydney Aquarium
  • Sydney Aquarium
  • Tu jest Nemo!
  • Co za mina... - Sydney Aquarium
  • podwodny tunel - Sydney Aquarium
  • Szczęki z bliska
  • podwodny tunel - Sydney Aquarium
  • Sydney Aquarium
  • Zoo przy Darling Harbour
  • Opera w Sydney
  • Zoo przy Darling Harbour
  • Zoo przy Darling Harbour
  • Co za przewrotne podejście!
  • Kazuar
  • Sydney
  • Harbour Bridge
  • Nasza przyjaciółka mewa w centrum Sydney :)
  • Widok z wieży telewizyjnej
  • Widok z wieży telewizyjnej
  • Widok z wieży telewizyjnej
  • Widok z wieży telewizyjnej
  • Widok z wieży telewizyjnej
  • Odpływamy z Circular Quay
  • Sydney
  • Harbour Bridge
  • Queen Victoria Building
  • pub z małpkami
  • centrum Sydney
  • centrum Sydney
  • najstarszy pub w Sydney, dzielnica The Rocks
  • The Rocks
  • Najstarsza chałupa w Sydney - Cadman's Cottage
  • Sydney nocą
  • Sydney nocą
  • Harbour Bridge
  • taksówka wodna w Sydney
  • Operka...
  • Operka...
  • Płyniemy do Taronga Zoo
  • Taronga Zoo
  • Taronga Zoo
  • Taronga Zoo
  • Taronga Zoo
  • Say Hello
  • Najlepszy wybieg należy do żyraf
  • bliskie spotkania w Taronga Zoo
  • Taronga Zoo
  • Kolczatka - Taronga Zoo
  • Taronga Zoo
  • Taronga Zoo
  • Kolczatka - Taronga Zoo
  • słynne schody Opery
  • Wycieczka promem po zatoce Sydney
  • Operka...
  • Widok z Kirribilli
  • Harbour Bridge
  • Sydney nocą
  • Operka
  • Operka
  • szkółka surferska - Bondi Beach
  • Ćśśśś
  • to właśnie jest UTE w nowoczesnym wydaniu
  • Widok z Kirribilli
  • Widok z Kirribilli
  • Widok na zatokę w Sydney
  • Taronga Zoo
  • basen na Bondi Beach
  • Bondi Beach
  • Operka
  • skyline Sydney

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. pt.janicki
    pt.janicki (02.12.2018 11:44)
    ...dobrze jest zajrzeć po latach w kolumberowe dzieje ... :-) ...
  2. hooltayka
    hooltayka (22.05.2013 8:21) +1
    Świetna relacja.
    Trafiłam na nią przypadkowo.Tekst pełen humoru.
    Dziewczyno trafiłaś na to,o czym ja marzyłam!!
    Czyli Uluru w deszczu.
    Widziałam to tylko na pocztówkach.
    Ciesze się,że spełniłaś swoje marzenia i zyczę Ci kolejnej wyprawy do Australii!
    Pozdrawiam-)
  3. milusie1
    milusie1 (14.02.2013 21:00)
    już trochę przeczytaliśmy, jutro ciąg dalszy...
  4. milusie1
    milusie1 (14.02.2013 19:56)
    opisy i zdjęcia cudowne na jedne odwiedziny za mało czasu, jeszcze tu wrócę.....
  5. lmichorowski
    lmichorowski (12.09.2012 22:18)
    Podróż marzenie! Jak u mnie - jeszcze nie zrealizowane. Wprawdzie miałem okazję być w Australii, ale była to podróż służbowa (tylko Sydney i Melbourne) i w dodatku ponad 30 lat temu. A widzę, że Sydney zmieniło się nie do poznania... Cóż, może uda się kiedyś jeszcze tam wrócić i zobaczyć trochę pięknej tamtejszej przyrody. Za ciekawą i barwną relację należąłby się dodatkowy plus (+). Pozdrawiam.
  6. sanderka77
    sanderka77 (13.01.2011 10:12)
    Cudowna relacja!!!! Lecimy z mężem, córeczką i mamą za 5 dni i jak gąbka chłone wdszystkie opisy wypraw po Australii:)))
  7. silka007
    silka007 (30.08.2010 21:46)
    Dziękuję za wszystkie komentarze :) Mam ostatnio niewiele czasu, więc i na odwiedziny kolumberowe go nie starcza, ale obiecuję nadrobić po powrocie z wakacji, czyli w długie jesienne wieczory :) A tymczasem pozdrawiam :)
  8. anna.wujec
    anna.wujec (22.08.2010 15:03)
    Trochę z humorkiem, trochę z pazurkiem, świetnie się połyka tą relację. Dla mnie podróżą marzeń jest Nowa Zelandia, kilka dni temu zakupiłam bilet. Chciałam lecieć Emirates ale może dobrze się stało, że będzie to jednak Singapore. Ogromny plus za fotorelację i czekamy na więcej!
  9. ye2bnik
    ye2bnik (17.08.2010 14:31)
    Genialna podróż! Przeczytane, teraz będzie systematycznie oglądane i plusowane :) Pozdrawiam
  10. kielec
    kielec (10.08.2010 17:13)
    podróżmarzeń, chyba dla każdego :)
  11. s.wawelski
    s.wawelski (10.08.2010 3:16)
    Swietnie sie Twoj tekst czyta! W paru miejscach nasze trasy sie przeciely a nawet pokryly :-) Czytam na raty i jeszcze do Ciebie wroce...
  12. voyager747
    voyager747 (08.08.2010 23:39)
    :) dawaj jak masz, chętnie popatrzymy. REGi to są te numerki samolotów ( takie numery rejestracyjne, np. A6-EMS, jak Wasz 777 miał).
  13. silka007
    silka007 (08.08.2010 23:30) +1
    Hahahaha nie wiem o czym do mnie rozmawiasz ;)))))) Ale jeśli samoloty tak Cię kręcą, to mam w archiwum jeszcze trochę zdjęć samolotowych, np. Virgin Blue, AF czy Aeropostal, tylko będę musiała poszukać :)
  14. voyager747
    voyager747 (08.08.2010 23:27) +1
    cóż, pozostało mi tylko zapytać o REGi samolotów i już wiem wszystko :))) nie, nie martw się, to tylko żarcik :)
  15. voyager747
    voyager747 (08.08.2010 21:58) +1
    ooo, teraz wiem wszystko :) dzięki, A 340-500 nie leciałem jeszcze, DHC też nie . 777 i Airbusy i tak wygodniejsze niż 747 stare.
  16. silka007
    silka007 (08.08.2010 21:37) +1
    @Voyager - czułam się nieprecyzyjnie i nieco sklerotycznie, odświeżyłam więc wiedzę o biletach i dokładnie to było tak:

    POZ - MUC: De Havilland DHC-8 400 Series - megawygodny :)
    MUC - DXB: Airbus Industrie A330-200 - średnio wygodny - puszka na sardynki :)
    DXB - BNE: Boeing 777-300 - średnio wygodny - puszka na sardynki

    SYD - DXB: Airbus Industrie A340-500 - mega niewygodny, za dużo siedzeń nastawiali
    DXB - MUC: Airbus Industrie A330-200 - średnio wygodny
    MUC - POZ: De Havilland DHC-8 400 Series megawygodny :)

    Ufff przepraszam za wcześniejsze wprowadzenie w błąd, kajam się i do stóp padam :)
  17. silka007
    silka007 (08.08.2010 21:32) +1
    Dziękuję za wszystkie plusiki :)
  18. sagnes80
    sagnes80 (08.08.2010 21:20) +2
    wow jestem pod wrażeniem i relacji i zdjęć! wspaniała podróż:) pozdrawiam!
  19. voyager747
    voyager747 (08.08.2010 0:02)
    dzięki, już oblookane :)
  20. silka007
    silka007 (07.08.2010 23:21) +1
    Na specjalne życzenie - to co mamy z podróży w tę i z powrotem. W drugim wpisie :)
  21. voyager747
    voyager747 (07.08.2010 22:37)
    dawaj, czekam :) ale ATR tak daleko nie doleci :)
  22. silka007
    silka007 (07.08.2010 22:28)
    W ATRze mogliśmy niemal całkowicie rozprostować nogi, co w Airbusach emirackich było niemożliwe. Więc na tyle wygodniej :)
    Poszukam zdjęć, może gdzieś mam...
  23. voyager747
    voyager747 (07.08.2010 22:21)
    A 330 i A 340 wygodniejsza niż stare 747, jak lecisz krótko to w ATRze wygodnie, a jak długo to w niczym :)
    Może w pierwszej klasie w A 380 by było fajnie :)
    W starych 747 jest sporo mniej miejsca, niestety względy ekonomiczne. Jakieś fotki tych maszyn masz ?
  24. silka007
    silka007 (07.08.2010 22:17)
    Aaa w jedną stronę lecieliśmy A-330, wracaliśmy A-340. Oba niewygodne, z tym, że w tym powrotnym siedzenia rozkładały się tak, że pasażerowi siedzącemu za rozłożonym siedzeniem jego kawałek wbijał się w kolana...
  25. silka007
    silka007 (07.08.2010 22:16)
    A-330. Niewygodny, bo napakowali tych miejsc maksymalnie dużo, na lotach długodystansowych powinny być ostrzejsze regulacje w tym względzie... a już więcej miejsca na nogi mieliśmy w Lufthansowym ATR, którym lecieliśmy do Monachium :)
  26. voyager747
    voyager747 (07.08.2010 22:00)
    A 340 niewygodny ? A jaki Ci się podobał samolot pod względem wygody ?