Po ekscytującym początku wakacji w Botswanie Namibia wydała się nam aż nazbyt cywilizowana i podejrzanie europejska - lepsze drogi, krowy nie pchają się pod koła,  kempingi mniejsze, a turyści jacyś kapryśni... Ale nie trzeba było wiele czasu, by po prostu zachwycić się bezkresnymi pustkowiami, obłędnie granatowym niebem i wiecznie uśmiechniętymi ludźmi.

Przejazd przez cały Caprivi Strip od okolic wodospadów Wiktorii do Etoshy jest długi i monotonny. Drogę urozmaiciło nam wesołe stadko hipopotamów szczerzących swoje krzywe, żółte zęby oraz kontrola weterynaryjna konfiskująca świeżo zakupione steki na braii. Ubzdurało się nam, że pakowane próżniowo mięso nie stanowi problemu, a okazało się, że trzeba było postawić na zdrowsze jedzenie - ryby lub chociaż drób.

Nocleg planowaliśmy nad wodospadami Popa - tak niskimi, że ledwie widocznymi przy wysokim stanie rzeki. Przepływająca przez skrawek Namibii rzeka Okawango jednak tak silnie wezbrała po długotrwałych, ulewnych deszczach, żę pozalewała niemal wszystkie okoliczne campingi. Ochroniarze na bramach przepraszali za utrudnienia i kierowali do konkurencji. W końcu spotkany właściciel uznał, że może i jest ciasno, ale spokojnie się zmieścimy, więc z ulgą postawiliśmy auto pomiędzy głośną rodzinką Niemców, a znakiem ostrzegającym przed krokodylami i zasnęliśmy wsłuchując się w wieczorne występy buszmejskiego ludowego zespołu pieśni i tańca...

Nad Okawango leży też malutki Mahango Game Park. Jego ciekawsza część położona nad brzegiem rzeki znajdowała się pod wodą, ale i tak udało się nam zobaczyć dwóch samców antylopy szablorogiej uzbrojonych w długie, imponujące rogi.

Pod wieczór poskakaliśmy jeszcze po największym (odkrytym) meteorycie Hobe, noszącym liczne ślady po piłach i młotkach, a dzień skończyliśmy goniąc się w czyściutkim, 50-metrowym basenie na kempingu w Tsumeb. Przed nami była jedna z największych atrakcji Namibii - park Etosha...

  • hipcie na Caprivi Strip
  • ślady hipoptama, Mahango Game Park
  • Mahango Game Park
  • antylopa szabloroga, Mahango Game Park
  • rodzinka antylop kob liczi, Mahango Game Park
  • Meteoryt Hoba

Dość wcześnie rano dotarliśmy do wschodniej bramy Etoshy i zameldowaliśmy się na najbliższym kempingu Namutoni.

Rezerwat diametralnie różni się od botswańskich - drogi są łatwo dostępne dla miejskich aut, a kempingi otoczono płotem pod napięciem. Można też nocować w dość luksusowych bungalowach, zjeść w restauracji, kupić pamiątki, a nawet uzupełnić paliwo.

Nazwa Etosha pochodzi od potężnego salaru znajdyjącego się w centrum parku. Klimat jest raczej suchy, to też zwierzęta koncentruję się wokół wodopojów. Najczęściej spotyka się zebry, żyrafy i wszelakie antylopy. Zarośla są na tyle niskie, że łatwo wypatrzeć słonie - śledziliśmy jedną rodzinkę, która po kąpieli w błocie pobiegła kilka kilometrów dalej do wodopoju. Olbrzymy były jednak bardziej nerwowe od botswańskich. Dopiero wyłączenie silnika i spokojne czekanie rozluźniło atmosferę.

Podczas safari w Etoshy obowiązuje zakaz wychodzenia z aut, a nawet wystawiania z niego jakichkolwiek części ciała, co rzeczywiście płoszy niektóre zwierzęta. Brak cienia i południowy, afrykański upał skłoniły nas do zamknięcia okien, włączenia klimatyzacji i wycofania się na kemping. Dopiero pod wieczór wróciliśmy na szlak, mijając ogromne stada zwierząt migrujących do wodopojów. Skierowaliśmy się do miejsca, gdzie kilka dni wcześniej widziano lamparta. Kociaka wprawdzie nie stwierdziliśmy, ale za to w świetle zachodzącego słońca prezentował się nosorożec. Inne zwierzęta wyraźnie czuły respekt, bo omijały go wielkim łukiem i dopiero po jego niespiesznym odejściu odważyły zbliżyć się do wody. Na zakończenie dnia całe towarzystwo rozgoniła spragniona hiena. 

Wodopój, który odwiedziliśmy nad ranem wydał się być opuszczonym, ale po chwili okazało się, że w trawie nieźle maskowała się mała rodzinka lwów. Samiec z okazałą grzywą schował się gdzieś na uboczu, ale młode ochoczo baraszkowały poganiając od czasu do czasu czające się szakale.

Upał postanowiliśmy przeczekać na kempingu chłodząc się w basenie i oddając drzemce. Niestety wiedzieliśmy, że w Okaukejo nie ma miejsc, więc musieliśmy zostać w mało uroczym Halali. Popołudniowe safari było dość nudne, a większość wodopojów okazała się wyschnięta. Widzieliśmy trochę antylop i dość odległą parę nosorożców z młodym. Jedyną rozrywką były przygłupawe perliczki, które całymi setkami pchały się pod koła, by potem w popłochu uciekać środkiem drogi.

Wieczorem wracaliśmy z lekka znudzeni bezowocnym polowaniem, kiedy w cieniu, na środku głównej drogi zauważyliśmy jakiegoś zwierza. Po ostrożnym podjechaniu okazało się, że to młody lampart! Wdzięcznie pozował do całej serii zdjęć, po czym uznał, że migawka może być potencjalną ofiarą i ze zbójeckim wzrokiem ruszył w moim kierunku... będąc w fotograficznym amoku dążyłam już częściowo wyjść z auta, więc zostałam błyskawicznie przywołana do porządku i nakazano mi zamknąć szyby. Niestety zbliżające się auta zbiły kociaka z tropu, który uznał, że pora się usunąć...

Na zachód słońca wybraliśmy się nad podświetlany wodopój - o ile w Namutoni przemknęło tylko kilka żyraf i cienie gnu, tak w Halali zobaczyliśmy naszego piątego i szóstego nosorożca  - całkiem nieźle jak na gatunek zagrożony!

Ostatni dzień w Etoshy był dość rozczarowujący. Widzieliśmy wprawdzie setki  (jeśli nie tysiące) zebr, trochę gnu, springboków, strusi i parę ptaków sekretarzy, ale większość wodopojów wyschła (nawet te oznaczone na mapach jako wspomagane pompami). Zachodnia część rezerwatu jest po prostu trawiastym pustkowiem i nawet miejsce piknikowe pozbawione jest cienia. Mieliśmy cichą nadzieję na zobaczenie gepardów, ale w takim upale też by nie chciało mi się ganiać za jedzeniem.

Przed opuszczeniem parku wysłaliśmy jeszcze pocztówki, a z wieży widokowej wypatrzyliśmy ogromnego słonia samotnie przemierzającego busz...

  • wjeżdzając w głąb Etosha Pan
  • wjeżdzając w głąb Etosha Pan
  • antylopa gnu, Etosha
  • Etosha
  • antylopa dik dik, Etosha
  • oryx, Etosha
  • czarna impala, Etosha
  • czarna impala, Etosha
  • springbok, Etosha
  • pijąca żyrafa, Etosha
  • springbok, Etosha
  • żyrafy trzy, Etosha
  • antylopa kama, Etosha
  • kraska liliowopierśna, Etosha
  • słonie afrykańskie, Etosha
  • sekretarz, Etosha
  • samica kudu, Etosha
  • słonie w Etoshy
  • nosorożec czarny, Etosha
  • nosorożec czarny, Etosha
  • antylopy gnu, Etosha
  • rozrabiająca żyrafa, Etosha
  • impala, Etosha
  • hiena też pić musi, Etosha
  • duchy żyraf, Etosha
  • jaka zebra jest, każdy widzi, Etosha
  • lwie igraszki, Etosha
  • lampart, Etosha
  • przyciągająca moc migawki -lampart, Etosha
  • wiewiór, Etosha

Dla większości podróżników Damaraland to wyłącznie skamieniałe drzewa przyniesione przez powódź 250 tysięcy lat temu i 2000-letnie (jeśli nie nawet 6000-letnie) petroglify przy Wątpliwym Źródle (Twyfelfontein), wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Dla mnie jest to jednak przede wszystkim kraina pięknych krajobrazów. Rozczarowani płonącą górą i niejakimi organami zapuściliśmy się wąska dróżką z dala od utartych szlaków, jadąc gdzieś w stronę wygasłych wulkanów. Nocowaliśmy na zacisznej przełęczy. Cudownie spokojny wieczór zakłócił jedynie skorpion, który postanowił schronić się w jednym z plecaków, ale była to ostatnia decyzja w jego życiu.

Następnego dnia zbliżyliśmy się do osad ludzkich. Trudno pojąć z czego ludzie tam żyją, bo ziemia uboga, a do cywilizacji daleko. W podziękowaniu za zdjęcie z osiołkiem pozbyliśmy się trochę jedzenia i po kilku godzinach wróciliśmy na szlak wiodący do wybrzeża atlantyckiego..

  • Damaraland
  • Skamieniały las
  • Twyfelfontein
  • Twyfelfontein
  • Twyfelfontein
  • Twyfelfontein
  • Damaraland
  • nocleg gdzieś w Damaralandzie
  • nocleg gdzieś w Damaralandzie
  • nieostrożny skorpion
  • Damaraland
  • Damaraland
  • Damaraland

Temperatura jakby trochę spadła, pojawiło się więcej jasno żółtego piasku, a w końcu i wzburzone wody Atlantyku - dotarliśmy na Wybrzeże Szkieletów - "krainy, którą bóg stworzył w złości". Krajobraz jest wybitnie nieprzyjazny.  Roczne opady deszczu wynoszą ZERO, ale wilgotne powietrze pozwala przetrwać kilku roślinom, zapoczątkowując delikatny łańcuszek pokarmowy.

Swoistą oazą jest ponad stutysięczna kolonia fok na Cape Cross. Trudno określić, czy wcześniej ją słychać, czy czuć, a jej "zapach" zadomowił się w naszych ubraniach do późnego wieczora. Do zwierząt podchodzi się jednak tak blisko, że warto trochę się poświęcić. Zwierzaki kotłują się, tulą, walczą, śpią albo tłumnie rzutają na fale.

Wybrzeże szkieletów słynne jest z licznych wraków statków. Niestety niewiele z nich zostało. Z oznaczonych na mapie udało się nam zobaczyć jedynie jakieś marne resztki kutra z późnych lat 70-tych, a z resztą poradziła sobie wzburzona woda morska. Nie znaczy to jednak, że wybrzeże stało się bardziej przyjazne - w okolicach Swkopmund w 2008 roku kormorany mogły się osiedlić w nowitkim kutrze, który nieopatrznie wpadł na mieliznę.

Na lądzie też można znaleźć trochę rdzewiejącego żelastwa w postaci starej kopalni diamentów (obecnie reaktywowanej) oraz wieży wiertniczej pozostałej po kompletnie chybionym pomyśle eksploatowania ropy.

Do Swakopmund dotarliśmy już po zmroku. Tym razem chcieliśmy trochę odpocząć od namiotu i przespać się w normalnym łóżku. Wybraliśmy starą, kolonialną willę, będącą pstrokatą krzyżówką alpejskiej chatki i pałacyku myśliwskiego. Zresztą miasteczko jest dość konsekwentnie kiczowate i nad ranem z mgły zaczęły wyłaniać się kolejne kolorowe budynki.W takich warunkach nie zdziwił nas poznany przy śniadaniu szablonowo nordycki dziadek - dziwne, że swoich opowieści nie zakończył zamaszystym Seig Heil! Oczywiście w takich warunkach nie mogliśmy odmówić sobie zjedzenia najprawdziwszego apfel strudla!

Swakopmund jest typowym kurortem wakacyjnym oferującym przeróżne formy aktywnego wypoczynku. Najpopularniejsze są kłady i sandboarding, ale my wybraliśmy się na wieczorną wycieczkę konną. Jako że trafiły się nam całkiem charakterne konie przejażdżka okazała się dużo ciekawsza niż zakładaliśmy i jeszcze przez kilka dni poruszaliśmy się charakterystycznym krokiem. Po efektownym galopie w świetle zachodzącego słońca dostaliśmy nawet oklaski od pozostałych turystów nie zdających sobie sprawy, że w rzeczywistości kompletnie nie panowaliśmy nad naszymi masywnymi rumakami...

Kiedy planowaliśmy pojechać do Zatoki Kanapkowej (Sandwich Harbour) nie wiedzieliśmy jeszcze, że najniższa woda jest dość wcześnie rano. Zdecydowaliśmy się więc tylko pojechać fragmentem wybrzeża, by zobaczyć czemu przewodniki piszą o nim jakieś straszne rzeczy. Na dobry początek prawie wpakowaliśmy się w "salt pan'y"- normalnie nie sprawiające większych problemów, ale po nocnym sztormie były pełne zdradzieckich, błotnych pułapek, w których niechybnie utracilibyśmy nasze auto. Przenieśliśmy się więc na plażę jadąc po świeżo wyznaczonej trasie. Woda rzeczywiście podchodziła coraz wyżej, ale decyzję o zawróceniu okupiliśmy utknięciem się w wilgotnym piasku. Po mozolnym wykopywaniuczekał nas kilkukilometrowy spacerek do miejsca gdzie ślady skręcały głębiej w ląd i auto mogło bezpiecznie zaczekać. Później jeszcze pokręciliśmy się przy wytwórni soli przy Walvis Bay, gdzie żerują flamingi i pojechaliśmy znów w stronę Swakopmund.

  • Skeleton Coast
  • Skeleton Coast
  • pozostałości wieży wiertniczej, Skeleton Coast
  • Skeleton Coast
  • Skeleton Coast
  • Cape Cross
  • Cape Cross
  • Cape Cross
  • Skeleton Coast
  • Skeleton Coast
  • Swakopmund
  • Swakopmund
  • Swakopmund
  • Swakopmund
  • okolice Walvis Bay
  • w stronę Sandwitch Bay
  • w stronę Sandwitch Bay
  • okolice Walvis Bay
  • okolice Walvis Bay

Po nieudanej próbie dotarcia do Sandwich Harbour postanowiliśmy skorzystać z ważnej przepustki do Parku Namib-Naukluft i wybraliśmy się na Welwititschia Drive. 130-kilometrowa trasa wiedzie przez żwirowe równiny niepozornych porostów, średnio interesujące pozostałości kilku kopalni żelaza, spektakularny księżycowy krajobraz no i w końcu piaszczyste pola pełne Welwitschia mirabilis. Te wyjątkowe rośliny występują jedynie na pustyni Namib, a wiek najstarszego okazu szacuje się na jakieś 1500 lat. Jest rzeczywiście imponujących rozmiarów, ale kto wie czy nie miało na to wpływu pobliskie złoże uranu?

Przed wyruszeniem w głąb kraju zapiaszczyliśmy się jeszcze wstępnie na 100-metrowej Wydmie Nr 7, po czym skierowaliśmy się do przełęczy Kuiseb. Wybraliśmy okrężną, południową trasę wiodącą przez pustkowia pustyni Namib. Droga okazała się wyjątkowo nudna i dopiero po przekroczeniu kanionu rzeki Kuiseb krajobraz wrócił do wysokich, namibijskich standardów malowniczości. Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się jeszcze w uroczej osadzie Solitare, gdzie ja utknęłam przy fotogenicznych wrakach aut, a faceci bez zastanawiania się popędzili do ciastkarni.

Do parku Gór Naukluft dotarliśmy tuż przed zachodem słońca, wystarczająco wcześnie by zdołać wysłuchać bardzo szczegółowego opisu szlaków i zrobić kilka rundek wokół niemal pustego kempingu w poszukiwaniu idealnie płaskiego miejsca na nocleg. Następnego ranka nie specjalnie spieszyliśmy się z wyjściem w góry, a ja grzebałam się zachwycona wysypem "kwiatków i żuczków". Nic więc dziwnego że ten zaledwie 17-kilometrowy szlak Waterkloof kończyliśmy już późnym popołudniem. Jakaż to była przyjemna odmiana od ciągłego siedzenia w aucie!

Resztę dnia spędziliśmy na przyrządzaniu braii'a, popijaniu wyśmienitego piwa Windhoek i obserwowaniu jak kemping zapełnia się sporym tłumkiem ludzi, a obsługa przegania hałaśliwe pawiany...

  • Welvitchia drive
  • Welvitchia drive
  • Welvitchia mirabillis
  • pustynia Namib
  • pustynia Namib
  • pustynia Namib
  • pustynia Namib
  • oryx, pustynia Namib
  • pustynia Namib
  • kanion Kuiseb
  • zwrotnik Koziorożca
  • opady deszczu w Solitaire
  • Solitaire
  • Solitaire
  • Góry Naukluft
  • Góry Naukluft
  • Góry Naukluft - Góralek przylądkowy, czyli krewniak słonia!
  • Góry Naukluft

W końcu dotarliśmy do z jednego najbardziej rozpoznawalnych miejsc w Namibii - kwintesencji pustynności - piaszczystych wydm pustyni Namib. Na dobry początek musiano przypomnieć nam, że jesteśmy w Afryce, kiedy w recepcji kempingu Sesriem nie potrafiono nam powiedzieć, czy mają wolne miejsce czy nie, bo "faks z centrali jeszcze nie doszedł". Po dłuższym oczekiwaniu sami zadzwoniliśmy do Windhoek, gdzie stwierdzono, że  kemp wprawdzie jest pełny, ale przecież i tak powinniśmy się zmieścić na dodatkowym polu..

Największy upał postanowiliśmy przeczekać w kanionie Sesriem. Nie jest on imponujący, ale nam wystarczyło, że dawał przyjemny cień. Dopiero po południu wyruszyliśmy w głąb parku. Aby tam dotrzeć trzeba przejechać około 60 km, a ostatni odcinek przeznaczony jest wyłąćznie dla aut 4x4 (i kierowców potrafiących poruszać się w piaszczystym terenie). Tam też trafiliśmy na grupkę Niemców zakopaną w piasku "terenowawym" autem. Pomoc w wydostaniu ich zajęła sporo czasu, więc przed zachodem zdążyliśmy jedynie pokręcić się po Sossusvlei. Dolina była opustoszała, dzięki czemu mogliśmy w ciszy kontemplować to niezwykłe morze miękkiego, brzoskwiniowego  piasku.

Na wschód słońca planowaliśmy bardzo zachwalany lot balonem, chociaż uprzedzano nas, że ostatnimi dniami wiatr uniemożliwiał starty. Niestety zła passa Belga miała ciąg dalszy. Przy piątej próbie postawienia balonu byliśmy już nawet w koszu, ale kolejne silniejsze podmuchy skłoniły pilota do rezygnacji. Z przeprosinami podano nam croissanty z kawą, a kto mógł przeniósł rezerwację na następny poranek, a nam zwrócono pieniądze. Oczywiście nie było już mowy na dotarcie do Dead Vlai przed tłumami turystów. Na szczęście upał osiągał swoje wyżyny, więc większość ludzi satysfakcjonowała się ogólnym zdęciem doliny i wracała na zacieniony parking. My, oprócz dokładnego obejrzenia i obfotografowania czarnych kikutów drzew wystających z solnej skorupy, wymyśliliśmy sobie wdrapanie się na pobliską wydmę. Nie wyglądała na zbyt wysoką, dopóki nie zaważyłam na szczycie dwóch maleńkich, humanoidalnych kropek. Ja w połowie drogi miałam dosyć. Organizm wyraźnie nie nadążał z chłodzeniem, więc zajęłam się gonieniem żuczków tok-tokkie, przy okazji odkrywając przyjmnie chłodny piasek na dłużej zacienionym, południowym stoku. Facetom po zejściu z - jak się okazało 250-metrowej wydmy - też odechciało się dalszego eksplorowania pustyni. I tak była już pora na opuszczenie parku i udanie się w stronę Windhoek, gdzie jeden z nas kończył swoją część podróży...

  • gdzieś w Namibii...
  • kanion Sesriem
  • kanion Sesriem
  • kanion Sesriem
  • Namib
  • Namib
  • Sossusvlei
  • Sossusvlei
  • Sossusvlei
  • Sossusvlei
  • Sossusvlei
  • Namib o wschodzie
  • przemierzając Dead Vlai
  • Dead Vlai
  • Dead Vlai
  • Dead Vlai
  • Dead Vlai

Od tej pory podróżowaliśmy tylko we dwójkę. Naszym następnym celem było samo południe Namibii, ale po drodze zatrzymaliśmy się na nocleg na zboczach wygasłego wulkanu Bukkaros. Kemping prowadzony jest przez lokalną wspólnotę i można go dyplomatycznie nazwać "podstawowym" - póki co nie ma tam w ogóle bieżącej wody, ale najwyraźniej pracują nad infrastrukturą. Większość ludzi nocuje w bardziej luksusowym Lesie Kołczanowym, dzięki czemu byliśmy na kempingu kompletnie sami. Niestety kolejny raz w nocy zrywał się silny wiatr, co dało wprawdzie ukojenie po gorącym dniu, ale bez stoperów w uszach ciężko było odpocząć...
Nad ranem podjechaliśmy na górną część kempingu, skąd wyrusza krótki szlak na szczyt. Znajdują się tam niepozorne resztki niemieckiego obserwatorium astronomicznego, ale widok na rozległe, trawiaste równiny wart jest wypocenia odrobiny cennej wody.

Koło południa dotarliśmy do Lasu Kołczanowego. Nazwanie rzadko rozsianych drzew lasem wydaje się być mocno przesadzone, ale ten drzewiasty krewny aloesu zwykle należy do samotników. W stosunku do niejakiego "placu zabaw gigantów" wykazaliśmy się kompletną ignorancją i zwyczajnie go sobie odpuściliśmy, tym bardziej, że południowy upał nie zachęcał do spacerów. Dzięki temu też bez pośpiechu dotarliśmy na zachód słońca nad kanionem rzeki Fish. Aż trudno uwierzyć, że dokonała tego niewielka, ledwie płynąca rzeczka! Gwoli ścisłości - zachód był dość mizerny i tylko przeszkadzał w podziwianiu ogromnej wyrwy w ziemi.

Nad ranem zostaliśmy zaangażowani w akcję podrzucenia kilku osób na punkt początkowy trekingu po dnie kanionu, jako że ich parkowy transport gdzieś, po afrykańsku, zawieruszył się. Wprawdzie ominął nas wschód słońca, ale za to mieliśmy okazję pogadać z polskimi astronomami i przyjrzeć się jaki ekwipunek mają lokalni turyści - zaimponowali nam noszeniem drewna i kratek na braai na kilkudniową wyprawę w iście piekielnym upale! Co ciekawe, na dno kanionu nie wolno w ogóle schodzić bez uprzedniej rezerwacji i zwykli śmiertelnicy mogą go podziwiać jedynie z punktów widokowych przy wschodniej krawędzi urwiska. Wyjątek stanowi końcówka trasy przy Ai-Ais, gdzie przy gorącym źródle urządzono przyzwoite Spa. Nie do końca rozumiem, jak komuś mogło przyjść do głowy, by w afrykańskim słońcu, przy gorącym wietrze buchającym z wnętrza kanionu, napełniać niemal wrzątkiem jeden jedyny basen! Wejście do niego jest doznaniem dość unikalnym, ale później upał staje się też jakby mniej doskwierający...

W stronę Luderitz udaliśmy się drogą biegnącą wzdłuż granicy z RPA. Był to trafny wybór, a trasa wiodąca przez góry wzdłuż rzeki Orange była jedną z najbardziej malowniczych w całej Namibii. Przyjemnie było też w końcu zobaczyć jakąś wartko płynącą rzekę otoczoną bujną, soczystą roślinnością.

  • gdzieś w drodze...
  • Nocleg pod Bukkaros
  • od Bukkaros
  • "las" kołczanowy
  • Drzewa kołczanowe
  • Fish River Canyon
  • Fish River Canyon
  • Namibia 6013
  • a to małpa proszę pana!
  • Wild Wild West

Im bliżej Luderitz, tym krajobraz ponownie pustynniał. Kiedy nie było już nic poza hałdami kamieni i piasku, na tle błękitnych wód Atlantyku wyłoniła się iglica kościoła. Chłodny wiatr od razu skłonił nas do wrzuceniu na grzbiet polarów.

W lokalnym sklepie z pamiątkami załatwiliśmy wejściówki do opuszczonego miasteczka Kolmanskop, zarezerwowaliśmy rejs do koloni pingwinów, a przy okazji wypytaliśmy o noclegi. Przy tak wietrznej pogodzie nie bardzo chcieliśmy się męczyć w namiocie, a ceny pokoi okazały się całkiem przystępne - za tą samą cenę co kempingi w namibijskich parkach mieliśmy do dyspozycji właściwie cały mały domek z kuchnią i salonem (był płatny od osoby). Do tego z tarasu rozciągał się piękny widok na port i niemal całe miasteczko.

Popołudnie spędziliśmy na włóczeniu się uliczkami tej spokojnej mieściny. Podobnie jak w Swakopmund, pełna jest starych, kolorowych domów. Najokazalsza willa stoi dość wysoko na kamiennym wzgórzu, w pobliżu starego kościoła. Jej niemiecki styl jest oczywiście wyjątkowo surrealistyczny jak na afrykańską ziemię, ale trzeba przyznać, że musiało się w niej wygodnie mieszkać.

W samym Luderitz nie bardzo jest co robić. Pustynia otaczająca miasteczko należy do kompani diamentowych i nie mamy wątpliwości, że wtargnięcie na nią nie jest mile widziane. Udostępniono turystom jedynie niewielki, kamienisty półwysep pełen zatoczek i niby-fiordów zamieszkałych jedynie przez flamingi. Można za to udać się w rejs katamaranem bądź szkunerem. Rzut monetą zadecydował, że wybraliśmy szkuner Selina. Jego kapitan pracuje również jako "poławiacz diamentów" i okoliczne wody zna niemal od każdej strony.
Głównym punktem programu była kolonia pingwinów przylądkowych na wyspie Halifax, ale dodatkową atrakcją często jest towarzystwo fok i delfinów. Namibia nie jest wprawdzie znana z bogatej fauny morskiej, a wygląda na to, że zupełnie niesłusznie - w drodze powrotnej mieliśmy szczęście obserwować nawet humbaka! Jego historia jest jednak dość smutna, bo od kilku tygodni codzienne wraca do zatoki, gdzie na brzegu na wieczny odpoczynek zostasł jego towarzysz. Następnego ranka nasz gospodarz zauważył kolejne dwa wieloryby, a sezonowo pojawiają sięn tu nawet orki.

Głównym magnesem dla turystów jest jednak Kolmanskop. Położone jakieś 10km w głąb pustyni, bez własnego źródła wody, istniało jedynie ze względu na diamenty leżące wprost na piasku! W Namibii bowiem nie trzeba wydzierać ich z głębi ziemi - zostały wypłukane przez rzeki z bogatych botswańskich złóż i teraz wystarczy pozbierać kamienie z pustyni bądź pobliskiego dna morza. Rzecz jasna, część mieszkańców Kolmanskop była milionerami, to też lokalny sklep zaopatrzano w kawior i szampana. Wodę pitną przywożono aż z Cape Town i, co ciekawe, była droższa od piwa sprowadzanego z Niemiec. Miasteczko opustoszało pół wieku temu nie dla tego, że skończyły się klejnoty, ale po prostu nad rzeką Orange odkryto złoża kilkukrotnie większych kamieni i te tereny odłożono na późniejsze czasy. Obecnie jedynymi mieszkańcami miasteczka są węże i szakale, a budynki systematycznie - i malowniczo - pogrążają się w piasku.

  • Luderitz
  • Luderitz
  • Luderitz
  • pingwiny na wyspie Halifax
  • delfiny w okolicy Luderitz
  • humpbak w okolicy Luderitz
  • humpbak w okolicy Luderitz
  • Kolmanskop
  • Kolmanskop
  • Kolmanskop
  • Kolmanskop
  • Kolmanskop
  • Kolmanskop
  • mieszkaniec Kolmanskop
  • dzikie konie w okolicach Luderitz
  • dzikie konie w okolicach Luderitz

czyli kto pomoże pomocy drogowej...

Powoli kończył się już nasz pobyt w Namibii. Postanowiliśmy jeszcze spróbować dostać się na Waterberg Plateau, gdzie mielibyśmy szansę zobaczenia bawoła afrykańskiego, brakującego nam do kolekcji wielkiej piątki.

Po noclegu przy dziwacznym zamku (!) Duvisieb niespiesznie udaliśmy się na północ. Niestety próba ocalenia życia jakiemuś niezdarnemu ptakowi plączącemu się po drodze skończyła się małą katastrofą. Wszyscy powtarzają, że na szutrowej drodze nie próbuje się ominąć zwierząt, ale instynkt Europejczyka jest najwyraźniej silniejszy... no cóż. Auto było w kiepskim stanie, ale najważniejsze, że nam nic poważnego się nie stało.

Namibia pozostawiła na szczęście mnóstwo wspaniałych wspomnień.

  • Otocjon
  • Otocjon
  • zamek Duvisib
  • gdzieś w okolicy Maltahoe

Kiedy jechać:

Namibia jest piękna przez cały rok. Lokalna zima jest chłodniejsza (nocą nawet przymrozki), a niebo jest niesamowicie czyste i miejscami wręcz granatowe. Roślinność wysycha, więc łatwiej dojrzeć zwierzęta, które chętnie gromadzą się przy wodopojach. Bliżej końca zimy są jednak coraz chudsze.
Latem można trafić na opady deszczu - rzadkie, ale gwałtowne.Trzeba jednak pamiętać, że w Namibii jest ponad 300 dni słonecznej pogody, więc deszcz jest ogromną ulgą dla zwierząt i roślin. W rzekach pojawia się woda (czasem bardzo niespodziewanie). Zwierzęta są w świetnej kondycji, mają młode, ale trudniej dostrzec je w gęstym, zielonym buszu. Temperatury na pustyni mogą być nieznośnie wysokie, a niebo jest też trochę mętne.


Jadąc trzeba pamiętać, że są tam dwa sezony turystyczne związane z wakacjami szkolnymi na obu półkulach. Ceny są wtedy znacznie wyższe, a rezerwacje stają się koniecznością. 

 

Wiza:

PRZED dotarciem do Namibii trzeba posiadać ważną wizę namibijską. Można ją uzyskać w kilku miejscach w Europie (m.in. w Berlinie lub Londynie), bądź zatrzymać się na kilka dni w RPA, gdzie wizę wystawiają od ręki (m.in w Cape Town).

 

Dojazd:

Najprościej dolecieć do RPA i tam przesiąść się na samolot do Windhoek. Można też próbować wynająć tam auto, co podobno czasem wychodzi taniej niż w Namibii. Cena przelotu to około 3000 zł / osobę, poza sezonem.

 

Transport:

Namibia jest wspaniałym krajem do podróżowania, pod warunkiem, że posiada się wynajęty wehikuł, bądź korzysta się ze zorganizowanej wycieczki. Do wielu miejsc transport publiczny zwyczajnie nie dociera, a licząc na autostop trzeba by mieć sporo zapasu wody i jedzenia.

Jest też opcja zwiedzania kraju własną awionetką ;-)

 

Rezerwacje:

Konieczne są rezerwacje auta czy innego środka transportu oraz w sezonie noclegi w głównych parkach narodowych (czy to kemping czy lodge). Poza sezonem tym ostatnim można się zająć na początku podróży wpadając do biura parku w Windheok. Niestety wiąże się to z pewnym "usztywnieniem" planu wyjazdu, ale warto się zająć przynajmniej rezerwacjami w Etoshy i Sesriem (pustynia Namib). My, będąc wiosną trochę to odpuściliśmy i nie obyło się bez pewnych problemów i zmian planu.

Jeśli planuje się trekkingi, np w kanionie rzeki Fish lub po płaskowyżu Watterberg, to też trzeba je wcześniej rezerwować (i opłacić), gdyż ilość wejściówek jest mocno ograniczona.

Rezerwując trzeba się wykazać cierpliwością, bo namibijskie systemy często wpadają w tryb "off line".

 

Język:

Oficjalnym językiem jest angielski i większość ludzi posługuje się nim biegle. Ze względu na historię, wciąż wielu białych używa też niemieckiego. 

Ciekawostką jest też język klikalny - polecam na youtubie krórtki filmik edukacyjny ;-)

 

Waluta:

Walutą namibijską jest namibijski dolar ($N) sztywno związany z południowo-afrykańskim randem (1:1), przy czym oficjalnie używa się obu walut.

 

Przykładowe ceny (w "namibianach"):

woda 1,5l  7

sok pomarańczowy 1L - 12

paczka suszonych owoców  - 24

marynowane steki 3 szt - ok 45

3 filety z kury - 20

kilo piersi indyka - 50

kolo steków wołowych - 60

kiełbasa na grilla (długi "precelek") - 20 

worek drewna na Brai - 15 (starcza gdzieś na 2 -3 posiłki) - oczywiście nikt nie broni zbierania drewna samemu.

karta do komórki 20 + 180 za 60 min rozmów

kempingi - przeważnie  50 - 60 /osobę (ale w Tsumeb w okolice Etoshy za 3os + auto płaciliśmy 270 - był za to czyściutki, 50m basen!)

nocleg w Swakopmund w hostelu - 500 za pokój 3 osobowy z łazienką

nocleg w Luderitz (de facto mieliśmy do dyspozycji cały domek 3-pokojowy) - 150 za osobę

wejście do rezerwau Mahango 40 za osobę + 10 za auto

Etosha / Sesriem - wejście 80/osobę +10 za auto (24h liczone od wjazdu); nocleg - 200 za auto + 100 za osobę.

góry Naukluft - wejście 40 za osobę + 10 za auto, nocleg 50 za osobę + 100 za auto;

lot balonem w okolicy Sesriem - 3950 za osobę, zwrotne w przypadku odwołania lotu (lub przeniesione na następny poranek), można wytargować zniżkę.

rejs szkunerem lub katamaranem w Ludeitz - 300 za osobę

założenie 4 szwów + garść antybiotyków na prowincji - 100

konsultacja lekarska w katolickim szpitalu w Windheok + zdjęcie rentgenowskie - 1000

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. czarmir1
    czarmir1 (26.09.2011 20:03) +2
    Bardzo ciekawa podróż i piękne zdjęcia. Pozdrawiam ;-)
  2. asta_77
    asta_77 (16.03.2011 20:31) +2
    Piękne zdjęcia - zazdroszczę ;)
  3. lmichorowski
    lmichorowski (18.01.2011 0:45) +2
    No cóż, nie będę oryginalny, ale przyłączę się opinii przedmówców. Podróż, opis i zdjęcia - rewelacyjne. Pozdrawiam.
  4. kornomaniac11
    kornomaniac11 (01.01.2011 17:51) +2
    Ewa, zdjęcia obejrzałem i jestem pod wielkim wrażeniem, fantastyczne ujęcia z niezwykle ciekawego i fotogenicznego miejsca. Do relacji jeszcze wrócę. Pozdrawiam
  5. s.wawelski
    s.wawelski (19.10.2010 19:22) +2
    Nie wiem jak to sie stało, że część Twoich unikalnie pięknych zdjęć umknęło wcześniej mojej uwadze. Zresztą z przyjemnością przeglądnąłem wszystkie jeszcze raz :-)
  6. kubdu
    kubdu (13.10.2010 22:33) +2
    Achowania nieustający ciąg. Absolutnie genialne.
  7. amused.to.death
    amused.to.death (13.10.2010 22:25) +2
    plusa już daję za relację.
    a do zdjęć wrócę:)
  8. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (13.10.2010 10:45) +3
    Ewo, ustawiasz bardzo wysoką poprzeczkę pod każdym względem. Świetny opis, kapitalne zdjęcia i doskonale dobrane. Sorki że to zabrzmi bardzo patetycznie, ale opanowałaś najważniejszą sztukę, a mianowicie pokazywanie tylko dobrych zdjęć... Ta umiejętność jest dla mnie jeszcze nieosiągalna.
    Super, super, super.....
    Pzdr/bARtek
  9. 2_koty
    2_koty (01.09.2010 10:35) +5
    Dzięki wszystkim za "achowanie".
    Sprawa z autem wyglądała tak - na szutrze zwierząt się nie omija (niezależnie od ich wielkości). A że kierowca ma dobre serce i chciał oszczędzić życie omijając jakiegoś średniej wielkości ptaka-niechętnie-lota, to skończyło się utratą kontroli nad autem. Po kilku zawijasach myśleliśmy że już wychodzimy na prostą , jak auto postanowiło przewrócić się na boczek. Niewątpliwie bardzo przyczynił się do tego wysoki środek ciężkości Hiluxa z ciężkim namiotem na dachu. Jechaliśmy już bardzo wolno i - poza moją rozciętą ręką - zupełnie nic się nam nie stało. Nawet aparat i obiektywy, które wysypały się z plecaka nie ucierpiały zbytnio.

    Koszty klepania auta po dachowaniu były porównywalne do wartości auta. Jako że - według wypożyczalni - jechaliśmy ze zbyt dużą prędkością, chociaż zgodną z przepisami, odmówiono wypłaty ubezpieczenia i zaproponowano podzielenia się kosztami pół na pół. Zapłaciliśmy kwotę, z której byśmy się i tak nie wykręcili (mieliśmy pokryć szkody do jakiejś tam sumy) plus trochę na uspokojenie atmosfery (było to tuż przed odlotem, więc woleliśmy nie ryzykować jakiejś awantury, do tego mnie się w ranę wdała infekcja) i powiedzieliśmy, że resztę dostaną po dostarczeniu oficjalnej odmowy wypłaty, danych z GPS-u (okazało się, że auta są tam śledzone) itp, które przepuścimy przez "naszego prawnika". W sumie nie zdziwiło nas, że te papiery nigdy nie dotarły...

    No cóż - nie zawsze doświadczenia przywożone z wakacji są przyjemne, ale póki ucierpiał bardziej portfel niż my sami sprawę uznajemy za zakończoną pozytywnie.
  10. s.wawelski
    s.wawelski (29.08.2010 19:16) +3
    Z wielu przedstawionych tu zdjęć możesz być na prawdę dumna, bo są świetne. Do moich ulubionych, ktore bym zaliczyl jako szczególnie cenne należą: wieloryb, zebry mknące z kopyta, mknący oryx, wrak na falach, ostatnie zdjecie z Dead Vlai i flamingi lecące nad drogą.

    To jak sie zakonczyla ta przygoda z samochodem, co sie wlasciwie stalo?
  11. smyczek1974
    smyczek1974 (28.08.2010 8:51) +2
    No cóż....wszystko już zostało napisane, powiedziane, podsumowane i skonkludowane...a i wyachowane!!!
    Zdjęcia niesamowite!!!!!!
  12. anna.wujec
    anna.wujec (27.08.2010 20:47) +2
    Piękne zdjęcia, trzy zeberki to po prostu chapeau bas.
  13. sagnes80
    sagnes80 (26.08.2010 18:08) +2
    Ewo jestem pod takim wrażeniem, że dziś chyba nie zasnę, a jeśli nawet to przed oczami mieć będę Twoje zdjęcia! są absolutnie wspaniałe, niektóre wręcz na okładkę NG :) wspaniała podróż i świetnie napisana relacja. gratuluję!
  14. mapew
    mapew (20.08.2010 23:18) +4
    Ewo, po tym co napisal Michal, niewiele moge juz dodac. Jedynie jeszcze to, ze czytajac Twoja swietna relacje i ogladajac przepiekne zdjecia odzylo u mnie wiele wspomnien... I Namibie zaliczam nadal do najciekawszych moich podrozy.
  15. 2_koty
    2_koty (20.08.2010 16:01) +3
    Przede wszystkim dziękuję za wszystkie ochy i achy :-) To był mój pierwszy wyjazd na Czarny La, ale znajomy, z którym podróżowaliśmy był wcześniej w Kenii, to też siłą rzeczy porównywał.
    Zwierzaki były rzeczywiście blisko. Etosha jest znana z tego, że niemal trzeba się od nich oganiać, chociaż też godzinami ziało pustkami (ale to może wina naszej mizernej spostrzegawczości). Dla pocieszenia mogę jedynie powiedzieć, że nie udało się nam zobaczyć bawoła, więc całej wielkiej piątki nie zaliczyliśmy.
    A lampart był ogromnym szczęściem - niemal dałam mu zjeść ten obiektyw z zachwytu!
    Co do sprzętu to używałam głównie canona 70-200 f2.8 i sigmę 80-400. Miałam też konwerter 1.4, ale z sigmą działał tylko na manualu, więc jedynie przy nosorożcu użyłam takiego zestawu. Zawsze jest za krótko ;-)