Podróż Nepal 2010: Dhaulagiri, Mount Everest, Chitwan
Tak jak sobie obiecałem wracając z Namibii wiosną 2009, kolejny mój wyjazd nie mógł się odbyć gdzie indziej niż tu – pod Dhaulagiri. W toku przygotowań na wyjazd zdecydowała się nas czwórka – ja, Trzaska, Olga i Paweł. Każdy ma pewnie jakiś własny plan, cel, przemyślenia, czy potrzebę związaną z tym wyjazdem. Ja muszę tam dojść i zjeść ptasie mleczko.
Wyjazd podzieliliśmy na 3 etapy. Pierwszy – najważniejszy to dojście na French Pass pod Dhaulagiri, drugi – wędrówka pod Mount Everest i trzeci relaksujący to Chitwan National Park.
Do Nepalu lecimy oddzielnie. Ja i Trzaska lecimy piekielnie długą trasą z przesiadkami w Wiedniu i Delhi. Droga dłużyła się paskudnie. W międzyczasie zdążyłem się przeziębić i droga przebiegała pod znakiem oczekiwania na aspirynę i ucieczkę od wszędzie wiejącej klimatyzacji. Nie wspominam już o tym, że nocy poprzedzającej wyjazd nie zmrużyłem oka, a na dodatek dobiłem się nocnym (o 3.30) bieganiem. To był ostatni akcent treningu przedwyjazdowego, który zakłóciła mi skręcona noga. Na szczęście cały miesiąc intensywnego biegania chyba zrehabilitowało nogę, bo bez problemu dzień przed wyjazdem przebiegłem Półmaraton Warszawski. A zatem zmęczony potwornie, po nieprzespanej nocy, z paskudnymi zakwasami jadę.
W Delhi okazało się, że nie potrzebowaliśmy wizy wjazdowej, więc mamy tylko pamiątkę w paszporcie. Delhi przywitało nas nie tylko 40 stopniami, ale przede wszystkim nieoczekiwanym sposobem nadawania bagażu. Jakiś miejscowy oczekuje na ludzi, którzy w Delhi przesiadają się na dalszy lot i oferuje pomoc w odzyskaniu bagażu i zorganizowaniu jego dalszego nadania i uzyskaniu karty pokładowej. Jegomość spisał nasze numery paszportów i kazał czekać. Więc czekaliśmy, jak pozostali w jakiejś halce przesiadkowej: godzinę, drugą, trzecią. Po czwartej godzinie (czyli po chwili) się pojawił. Powiedział, że nasze bagaże są odnalezione i możemy czekać (spać) spokojnie dalsze 8 godzin. No i tak zrobiliśmy. Karimaty na ziemię, plecak pod głowę i do 10 rano spaliśmy. Tu pojawił się drugi uczynny, który przyniósł nasze karty pokładowe i oznajmił, że możemy się odprawiać. Tym razem przetrzepali nas dokładnie. Kupiliśmy przepyszny brzoskwiniowy likier Archersa i byliśmy w drodze do Katmandu z gorączką, glutem i bolącym gardłem. Lądujemy. Jeszcze wiza. Niespodzianka. Nasz pobyt ma trwać 37 dni. Wiza na 30 dni kosztuje 40 dolarów, a na 90 dni 100 dolarów. Dużo. Na szczęście pan wizowy proponuje na 30 dni i mówi, żebyśmy przedłużyli sobie wizę później w Katmandu.
Znajdujemy się z ludźmi z agencji. Wiozą nas przez miasto do schludnego hoteliku Potala Guest House. Luksusów nie ma, ale tego właśnie chcemy. W hotelu uprzedzają nas, że możemy spodziewać się problemów z prądem.
Pierwszy dzień 2010-03-31
Miasto na pierwszy rzut oka jest podobne do miast indyjskich, czyli bałagan, hałas, dużo śmieci, chaos i ból głowy. Ale jednak jest trochę inne. Ścieki nie płyną ulicami, nie ma takiego smrodu. Ludzie też śpią po kątach, małpy przechadzają się jak u nas psy, a krowy tamują ruch. Gdzieniegdzie widać wojsko i policję w grupkach, wyposażonych w kije i karabiny. Straganów, sklepików, naganiaczy, jednego wielkiego bazaru pełno. Różnica w porównaniu z Indiami jest taka, że sprzedawcy są mniej nachalni.
Po kąpieli i kolejnej drzemce idziemy na spotkanie z Olgą i Pawłem, którzy właśnie przylecieli przez Katar (mój katar się powiększa) i z Beni, dziewczyną z miejscowej agencji trekkingowej. Omawiamy szczegóły trekkingu, płacimy pierwszą część (1390 dolarów od osoby). Zabierają nasze paszporty potrzebne do załatwienia permitu na Dhaulagiri. A my przedzieramy się przez burzę i ulewę na indyjski obiad. Zjadamy całkiem niezłe danie, które przypomina jedzenie znane mi z Indii. I nawet nie było drogo, ale następne obiady będą pewnie w miejscowych knajpach lub na ulicach. Nie mogę się doczekać. Załatwiamy mapę Dhaulagiri, picie i przez gigantyczne ciemności (na szczęście burza już przeszła a pojawiły się gwiazdy) przez niespotykanie dziurawe ulice wędrujemy do naszego hotelu. Jutro o 7 pobudka, a o 10 lecimy do Pokhary.
Wypijamy przed snem po łyku likieru brzoskwiniowego i kładziemy się spać – tak jak staliśmy w ubraniach. Słucham muzyczki, światło nam przygasa w pokoju. Przypomina mi się, że na lotnisku Nepalczycy przywitali nas hawajskimi dekoracjami z kwiatów, które zawiesili nam na szyjach. Przypomina mi się, że Trzasce wylał się szampon w kosmetyczce – przynajmniej ma czyste rzeczy. Przepakowuję się jeszcze. Zostawiamy kilka zbędnych rzeczy w depozycie. Plecak trochę się rozluźnił. Jutro Pokhara.
W kurzu 2010-04-01
No i zaczęliśmy. Od spóźnienia. Nie przestawiliśmy zegarków o 15 minut w stosunku do indyjskiego czasu. Na styk zdążyliśmy na lot do Pokhary. Krajowe lotnisko to już przeżycie. Bałagan, chaos i hałas jak na bazarze. Małym 30 osobowym samolotem przelecieliśmy szybko około 200 km podziwiając lekko zadymione i zachmurzone widoki na ośmiotysięczniki. W Pokharze załatwiliśmy permity, zjedliśmy jakiś miejscowy obiad i z zakupionymi parasolkami ruszyliśmy w dalszą drogę do Beni busikiem. Jesteśmy już z przewodnikiem. Nazywa się Gelu Sherpa. Małomówny na początku. Droga pełna dziur, wertepów. Z kilometra na kilometr coraz gorsza. Widoki lekko zakurzone. Ale to już Himalaje! Po drodze dwa razy płacimy jakieś opłaty za przejazd, przedzieramy się przez wymytą przez rzekę drogę i lądujemy w Beni.
Tu, z tego, co zrozumiałem, nie udało się wynająć żadnego samochodu terenowego, więc w dalszą drogę ruszamy miejscowym autobusem, który w mgnieniu oka wypełnia się miejscową ludnością. Tak upakowanym busikiem z koszami na dachu jedziemy dalej. Droga jest już naprawdę hardcorowa: dziury, głazy, rzeczki, przepaście. Podróż, pomimo, że w ciasnocie – mija nieźle. Słuchamy bardzo głośnej muzyki nepalskiej. Ciągle ktoś wsiada, wysiada. Jakaś Nepalka wiezie muszlę klozetową.
Tuż przed zmrokiem zakurzeni strasznie docieramy do Darbangu. Oj, tą drogą nasz Golf z Namibii by sobie nie pojeździł. Wpisujemy się do jakiejś księgi na wejściu na trasę trekkingu i za tragarzami idziemy przez wioskę do miejsca (jakiegoś boiska nad rzeką), gdzie czekają rozbite namioty. Dostajemy bardzo dużo jedzenia. Symbolicznie się myjemy. Na niebie pojawia się mnóstwo gwiazd. Wznosimy toast za powodzenie górskiego etapu podróży i kładziemy się przy szumie rzeki do namiotów. Jest strasznie duszno. Moje choróbsko wcale nie przechodzi. Postanowiłem nauczyć się liczyć do 10 w suahili.
0 – sifuri1 – moja
2 – mbili
3 – tatu
4 – nne
5 – tano
6 – sita
7 – saba
8 – nane
9 – tisa
10 - kumi
Trzaska upiera się, że jest 18 i nie chce spać. Ja tam idę spać.Pizza w górach 2010-04-02
Kolejny dzień. Pobudka 6.25 z herbatą do namiotu. Zaczynamy wędrówkę pieszą trasa, którą szedł Piotrek. Idą z nami ostatecznie 22 osoby: przewodnik, 2 asystentów przewodnika, kucharz, 3 asystentów kucharza, 15 tragarzy, no i nasza czwórka. Wyruszamy z Darbangu prawym brzegiem rzeki Magdye, a w zasadzie zboczem wzgórza opadającego ku niej. Idziemy ścieżka razem z autochtonami, którzy wędrują do swoich wiosek. Mijamy obładowane osły, które są mniej obładowane od naszych porterów. Oni za to biją rekordy. Dwóch, jak się później okazało, najbardziej doświadczonych niesie po dwa nasze plecaki, swoje plecaki i kilka innych rzeczy. W sumie niosą po ponad 50 kg. Co ciekawe wędrują w klapkach. Każdy z naszych tragarzy dostał też z agencji Cho-Oyu strój.
Przekraczamy jeden z wielu wiszących mostków/kładek nad rzeką i dalej wydeptaną ścieżką wędrujemy trochę do góry, trochę na dół – cały czas wzdłuż rzeki. Mijamy jakieś niewielkie górskie osady, gdzie budzimy lekką ciekawość. Ale mieszkańcy przyzwyczajeni są do widoku turystów. Chętnie pozują do zdjęć, szczególnie dzieciarnia, która później każe sobie pokazywać. Uśmiechają się do nas. Wołają wszechobecne Namaste!
Upał zaczyna nam doskwierać coraz bardziej. Jesteśmy wciąż w okolicach 1000 mnpm. Przypominam sobie o kremie, który wędruje na barkach, a w zasadzie głowie jednego z Nepalczyków. Więc moja łysina jest zagrożona. Pożyczam czapkę z daszkiem, bo moja wędruje razem z kremem i jakoś daję radę. Coraz szybciej zasycha w gardle. Po 3 godzinach mamy dłuższą przerwę. Czeka na nas posiłek w jakiejś osadzie przygotowany przez kucharza. Odpoczywamy i wędrujemy dalej. Krajobraz wciąż ten sam. Wyschnięte trawy, lekko zazieleniające się drzewa, czyli taka nasza wiosna. Zniknął gdzieś widoczny z rana ośnieżony szczyt Dhaulagiri, bo zasnuły go popołudniowe chmury. Mijamy się wciąż z naszymi tragarzami i przekraczamy kolejną rzeczkę, ale wysokości nie zyskujemy. Taki miał być pierwszy dzień.
Docieramy koło 16 na miejsce. Dziewczyny są zmęczone. Szczerze jednak mówiąc ten dzień nie był zbytnio wyczerpujący. Jedyne 2 trochę dłuższe i bardziej strome podejścia, które mogły spowodować trochę podwyższony puls. Ale to dopiero pierwszy dzień. Rozgrzewka dla mięśni, pleców, aparatu. Jutro pewnie będą zakwasy. Kończymy dzień na wysokości około 1100 mnpm w Kalleni. Zażywamy fantastycznej kąpieli w strumyku. Na kolację dostajemy przyrządzoną pizzę i inne smakołyki. No i możemy nacieszyć się piciem, którego trochę nam zabrakło. Kąpiel w strumyku pierwsza klasa. Myjemy się cali robiąc sobie nawzajem parawan z ręczników. Mi trafił się ucieszony z widoku autochton.
Tak mija pierwszy dzień wędrówki śladami ostatnich dni wędrówki Piotrka. I trochę strach pomyśleć, że szedł tu dokładnie rok temu, spotykał tych samych ludzi, robił zdjęcia tym samym osobom. A założenie jest jedno: dochodzimy na miejsce i wracamy do domu bez wpadania do dziur.
Ciężki, długi dzień 2010-04-03
Dziś w planach 6 godzin marszu. Planujemy dojść do Boghary na wysokości około 1800 mnpm. Czeka nas długi marsz, ale i zaczniemy nabierać w końcu wysokości. Zaczynamy dość ostro pod górę wciąż trzymając się prawego brzegu Myagdi River. Po około godzinie docieramy do całkiem rozległych poletek uprawnych, które wyglądają tu niesamowicie. Tworzone są w kształtach niby kaskad i wtedy, gdy są zielone muszą wyglądać bajecznie jak piętrowe konstrukcje. Teraz jednak jest wiosna i większość z nich właśnie została zasiana i wszystkie są brudnoszare. Ponownie zeszliśmy do poziomu rzeki i mostkiem przekraczamy ją na drugą stronę. Wcześniej widzieliśmy w oddali ośnieżone szczyty szceścio i siedmiotysięczników – z lewej strony i przed nami. Przed nami były to Jirbang i Manapati, za którymi znajduje się niewidoczne Dhaulagiri. Z lewej widzieliśmy pasmo Dhaulashri Himal.
Po minięciu kilku domostw, gdzie dzieciaki dopominały się długopisów dotarliśmy na biwak Naura Bhir. Całkiem spore poletko niedaleko domostwa, w którym można kupić coca-colę… Jest około godziny 11.00. Słońce praży niemiłosiernie i trochę doskwiera. Trzaska jest wykończona. Chyba ją to trochę przerasta. Zaczynam się obawiać o dalsze losy trekkingu, bo naprawdę nie wygląda to dobrze. Po półtorej godzinie, krótkiej sjeście i zaopatrzeniu Trzaski w coca-colę dla energii ruszamy dalej.
Zaczynamy piąć się w górę lewa stroną naszej rzeki. Miejscami są całkiem strome podejścia. Wlokę się na samym końcu razem z Trzaską, bo jak ją zostawimy samą z tyłu to się podda. I tak krok po kroku, bardzo wolniutkim tempem zdobywamy metr po metrze wysokość. Jeszcze miejscami zdarzają się pola z bananowcami. Ale im wyżej tym roślinność trochę inna. Krajobraz jest jednak szary. Chwilami przypomina polskie góry jesienią. Po drodze zrywamy z krzewów owoce podobne do naszych jeżyn w smaku i kształcie. Są jednak żółte. Próbujemy wysysać nektar z jakiś kwiatów, ale mi coś nie wychodzi i pluję kwiatkami. Chyba nie jestem pszczołą. Idziemy wciąż w górę. Słońce schowało się za chmury. Zerwał się silniejszy wiatr, ale ciepły. Spadają symboliczne krople deszczu. Robi się przyjemniej. Idziemy bardzo powoli.
Magda jest w katastrofalnym stanie. Zaczynają mi przez głowę przechodzić myśli, czy nie lepiej będzie zmienić plany żeby ta próba nie skończyła się czymś złym. Obserwuję jak w krytycznych chwilach człowiek zmaga się z sobą i nie jest w stanie słuchać innych. Wyobraża sobie, że wszystko sprzeciwia się przeciw niemu. Lekkimi zakosami wchodzimy prawdopodobnie na około 2000, może 2100 mnpm, aby po ujrzeniu ośnieżonych wierzchołków i wspaniałego 109 metrowego wodospadu lekko odbić w lewo i zejść w dół do wioski.
Drobimy cały czas z przewodnikiem za Magdą. Olga z Pawłem są daleko z przodu. Ja czasem zostaję porobić więcej zdjęć, po czym swoim tempem doganiam Magdę i drepczę za nią. Schodzimy w dół, co też Trzaskę bardzo irytuje, że coś jest nie tak. Po co wchodziliśmy, skoro teraz schodzimy. Ja staram się nie zaogniać sytuacji i jakoś próbuję Magdę zachęcić jeszcze do wysiłku żeby dojść na miejsce. Ale chyba to nie do końca osiąga pożądany skutek i nie wiem czy Magda mówi wszystko na poważnie, czy nie, czy to tylko zmęczenie. Trzeba uważać ze słowami. Ale już niedaleko. Magdzie minuty dłużą się godzinami.
Wędrujemy bardzo stromymi ścieżkami – raz w górę, raz w dół poprzez wypalone trawy. Przechodzimy obok ognia trawiącego suche trawy. Wszędzie zapach spalenizny. Na ścieżkę spadają żarzące się kawałki drewna. W końcu docieramy do jakiegoś gospodarstwa. Ale ku nieszczęściu Magdy to jeszcze nie tu. Jeszcze musimy zejść niżej. Tylko po co, skoro trzeba iść do góry. Ale ostatnimi siłami docieramy w dół do kolejnych domków, do Boghary. Magda pada. My czekamy na porterów z naszymi plecakami. Czekamy dość długo. Im chyba też dał się ten dzień we znaki. Słońce, odległość i suma przewyższeń. Lądujemy na około 1800 mnpm. Z dołu słychać szum znanej nam rzeki. Na niebie, zza chmur świecą nieśmiało pierwsze gwiazdy. Docierają zmęczeni tragarze. Jeden z nich opadł z sił kilkaset metrów wcześniej. Inni musieli mu pomóc. To był ciężki dzień. Zamiast 6 godzin, szliśmy 9 godzin. Magda jest bez sił. Boję się o nią. Dziś prawie nic nie zjadła i to było przede wszystkim przyczyną problemów. Ale co będzie dalej? Chyba trzeba poważnie o tym pomyśleć we wspólnym gronie, zanim będzie za późno. Póki co, po kolacji wszyscy padają ze zmęczenia koło 21. Ja jeszcze kąpię się pod wężem z zimną wodą i na dobranoc raczę się Archersem i pisaniem do 22.30. A w dole szumi rzeka, a obok brzęczą dzwonki osłów górskich. Cel coraz bliżej, ale i kłopoty się chyba pojawiają. Oby się udało. Chcę tam wejść i zjeść ptasie mleczko zapalając świeczkę. Bardzo chcę. Już niedaleko. Oby wszyscy nabrali sił i dali radę kolejnemu i wszystkim odcinkom.
Jungle day 2010-04-04
Choroba wciąż lekko męczy, ale codzienne dawki aspiryny mam nadzieję, że zwalczą to przeziębienie. Dziś planowo trochę później wyruszamy. W oddali ośnieżone szczyty. My pniemy się pod górę stromym podejściem. Przechodzimy obok pamiątkowej tablicy ku czci dwóch niemieckich osób, które tu zginęły. Później po przejściu przez jakieś żebro pojawia się fantastyczny widok na zaśnieżone góry, ale do nich jeszcze daleko. Znowu zaczynam schodzić w dół krętą ścieżką po stopniach, to znowu lekko zsuwając się po ziemi. Jest dosyć stromo. Po drodze mijamy ogromne gniazda pszczół podwieszone na skałach. Są gigantyczne. Robią wrażenie. Z tego wrażenia gubię czapkę Mazovii, ale mam zapasową Brasil.
Upał doskwiera coraz bardziej. Przechodzimy przez kilka strumyków. Po drodze mijamy wodospady. Niektóre są kilkudziesięciometrowe, a niektóre tworzą serię wodospadów niemalże od szczytu zbocza do samej Myagdi.
Zatrzymujemy się na lunch tradycyjnie po około 3 godzinach o 11.00 na jakiś łąkach lekko bagiennych, przez które przebijają się strumyki tworzące kaskady w trawie. Zrobiło się bardzo zielono. Minus jednak tych łąk jest taki, że to pastwiska, po których wciąż chodzą miejscowe krowy i kozy, no i że są usiane licznymi kupskami. Krowy zaglądają nam w talerze i niemalże możemy się im przeglądać w oczach. Leniuchujemy do 13.
Na przeciwległym zboczu jesień. Jest całe zadrzewione, a każde drzewo ma koronę w innej barwie: jasnozielonej, ciemnozielonej, żółtej, brązowej, czerwonej. Normalnie polskie góry jesienią. Wędrujemy dalej. Wyszliśmy z ostatniej wioski na drodze. Później będą już tylko pastwiska i domki pasterskie. Wędrujemy przez dżunglę, wśród drzew, krzaków, lasów bambusowych. Jest zielono. Pełno zieleni i wilgotno.
Nadciągnęła burza. Wspinamy się w górę, po czym schodzimy w dół. Przechodzimy przez potoki. Zrobiło się chłodniej. Pada deszcz. Wielkie krople. Zakładamy pierwszy raz kurtki przeciwdeszczowe. Jest ślisko. Idziemy cały czas dżunglą, raz w górę, raz w dół. Aż w końcu docieramy do polany o trzech różnych nazwach: Dabang, Dobang i jakiejś innej. Jesteśmy na wysokości około 2400 mnpm. Zrobiło się zimno. Pada deszcz, chwilami mocno. Przechodzi burza, a w oddali pięknie oświetlone Dhaulagiri w śniegu.
Po zmroku niebo rozbłysło tysiącami gwiazd. Niesamowity widok. Jesteśmy otoczeni z każdej strony 1000 metrowymi zboczami. W górze, na czarnym niebie niezliczona ilość świecących kropek. Zimno. Jest około 10 stopni. Minęły 3 dni wędrówki. Dziś chyba z resztą ekipy było lepiej, choć droga była tradycyjna, choć bardziej śliska i bardziej uciążliwa. Jutro zbliżymy się już do 3000 mnpm.
Dziś w lesie tak sobie myślałem, że te kilka dni wędrówki pod górę to moja droga na pogrzeb Piotrka, na moje pożegnanie z Piotrkiem pod górę, która go zabrała. Z oddali fantastyczna, ale do końca kojarząca się źle. Poleciały łzy, widząc pięknie ośnieżone Dhaulagiri, wiedząc, że gdzieś tam leży Piotrek. Ja się nie poddam i pożegnam go tak, jak zaplanowałem. Przejdę ta samą drogą i tam go ostatecznie pożegnam.
Bambus day 2010-04-05
Czwarty dzień nazwijmy bambus day, bo przez cały dzień przedzieramy się przez bambusowy las i dżunglę pełną różnych drzew i mchów. Już nie jest tak ciepło jak w ostatnich dniach. Rano było 7 stopni po pełnej gwiazd nocy. Na szczęście po godzinie 9, kiedy słońce ogarnia całą dolinę, robi się już przyjemnie. Przedarliśmy się przez dwa drewniane mostki o bardzo wątpliwej wytrzymałości. Wędrujemy korytem rzeki Myagdi, która już raczej nie jest rzeką, ale dosyć rwącym górskim potokiem. Jednym z mostków przenosimy się na prawy brzeg Myagdi i dajemy nura w las bambusowy. Po drodze mamy 1,5 h przerwy nad potokiem wpadającym do Myagdi. Odpoczywamy. Zjadamy lunch. W dolinie potoku Pakite widać zaśnieżone Munapati (6380 mnpm) i Jirbang (6062 mnpm).
Dzisiejszy dzień zakończył się kilkoma ostrzejszymi podejściami, w tym jednym po głazach wyschniętego potoku, a później osypującymi się piargami. To było chyba pierwsze tego typu podejście podczas 4 dni. Podobało mi się. Powoli odnoszę wrażenie, że oddech jest trochę płytszy niż normalnie. Ostatecznie lądujemy w miejscu zwanym w naszym harmonogramie Sallugani, a na mapie Choriban. Śpimy najprawdopodobniej na wysokości około 2900 – 3000 mnpm. Dwie chatki zamieszkane przez kilka osób jedynie w sezonie turystycznym. Oferują naszym dzielnym porterom schronienie, a okoliczne niewielkie, ale dobrze przygotowane trawiaste półki oferują nam miejsce na namioty.Ze 20 metrów poniżej, do Myagdi wpływa potok o nazwie Choriban. Kąpiemy się w lodowatej wodzie pod czujnym okiem ogromnego ośnieżonego Dhaulagiri. To prawdopodobnie ostatnia kąpiel w strumieniu, bo wyżej już będzie zbyt rześko na takie rzeczy. Mam nadzieję, że nikt się nie rozchoruje, a ból głowy pozostałych to lekki objaw choroby wysokościowej, chociaż to trochę chyba zbyt nisko i zbyt wcześnie. Nasz najbardziej rozrywkowy i gadatliwy tragarz funduje niektórym rozgrzewkę ruchową, uczy podstawowych nepalskich słów typu pani, czy tato pani. Porter ten niesie ponad 50 kg, a w czasie wędrówki i później jest tak wesoły i pełen energii, że aż dziwne.
Ja instaluję się po środku potoku i z podziwem wpatruje się w ogromną górę. Góra zasłania się chmurami, to znowu lśni w blasku wieczornego słońca. Okolica tonie już w lekkim półmroku, a ogromne Dhaulagiri z czapą śniegu na szczycie jest przepięknie oświetlone. Z przeciwległej strony nad szczytami innych, dużo niższych gór, powoli zachodzi słońce. Nad górami unosi się pomarańczowa poświata, a wzgórza rzucają kolorowe cienie. I tak, będąc po środku wielkiego oświetlonego Dhaulagiri i zacienionych wzgórz z drugiej strony, siedzę po środku wartko płynącej wody z jakiegoś lodowca. Siedzę i podziwiam piękno i surowość okolicy.
Czasem spadnie kropla deszczu. Chmury kotłują się, zakrywając i odkrywając Dhaulagiri. Delektuję się tymi widokami z godzinę. Czekam aż słońce zajdzie za góry, obserwując jak cienie gór wędrują pod Dhaulagiri od prawej strony do lewej, kierując się ku górze i w końcu zostawiają oświetloną jedynie czapę śniegu na szczycie.
Ale i ona kryje się w końcu w cieniu. Nadciąga zmrok. Jakieś dziecko biegnąc z woda w czajniku potyka się i wylewa na siebie całą wodę z czajnika. Wracam na górę w zadumie nad pięknem i ogromem Himalajów. Dziś w drodze wpadł mi do głowy nieśmiały pomysł, aby podczas trekkingu do Mount Everest Base Camp spróbować wejść na jakąś górę. Dobrze mi się dziś wędrowało i może byłaby to fajna sprawa zdobyć jakiś łatwy pięcio albo sześciotysięcznik z JP. Ale to później. Zobaczymy jak zakończy się trekking wokół Dhaulagiri. Optymistyczne jest to, że kondycyjnie już nie jest tak źle z pozostałymi, więc pod tym względem jest szansa na dopięcie celu. Teraz obawiam się reakcji towarzyszy na wysokość. W obozowisku dopaliło się ognisko. Tragarze zalegli na swoich matach. Niebo znowu staje się rozgwieżdżone. To był dobry dzień. Nie był trudny. Był kawałek stromego podejścia i spacerek lasem bambusowym. A na koniec wspaniałe doznania na środku potoku pod czujnym okiem wielkiego Dhaulagiri. Wsłuchując się w szum rzeki, dopijając resztę Archersa powoli zbieram się do snu słuchając na koniec dnia utworu Pink Floyd „Wish You Were Here”. Nic dodać, nic ująć! Tu jest pięknie.
W kotle 2010-04-06
Dziś zanotowaliśmy w namiotach 5 stopni nad ranem, co oznacza, że na zewnątrz musiało być niewiele ponad 0. Przekraczamy wczorajszy strumyk kąpielowy i wznosimy się systematycznie w górę. Podejście jest dosyć łagodne. Wędrujemy przez przerzedzający się las i bambusy. Mamy do przejścia około 500 m w górę. Przy szybszym kroku, szczególnie pod górę czuć, że brakuje oddechu. A to dopiero niewiele ponad 3000 mnpm. Jest chłodniej. Nastąpiła u mnie zmiana koszulki na długi rękaw i w cieniu, pomimo słonecznej pogody nie jest ciepło. Ale w czasie marszu podwijam nieźle już brudne spodnie, podobnie rękawy bluzy. Czas też na kolarskie okulary przeciwsłoneczne. Łysinę jeszcze wystawiam na słońce, ale zaczynam smarować kremem.
Idę bez kijków, bo kijki mi na razie przeszkadzają. Idąc jak zawsze na końcu rozmawiam z Gelu – głównym przewodnikiem – o górach w okolicy Kumbu Valley. Zaproponował wejście na Island Peak, która ma około 6100 mnpm. To w kontekście nieśmiałego pomysłu zdobycia jakiegoś szczytu razem z Punkim. Bardzo szybko dochodzimy do Italian Base Camp. Jest 13. Aż mnie świerzbi żeby coś porobić.
Po chwili odpoczynku namawiam przewodników żeby pójść na rozpoznanie dalszej trasy. Idziemy już tylko w kilka osób. Magda zostaje w obozie razem z tragarzami. Nie idziemy daleko. Dochodzimy do urwiska i ogromnego osuwiska. Widzimy pierwszy mały lodowiec, po którym jutro będziemy iść. Dziś nie udaje mi się namówić przewodnika na przejście do bazy szwajcarskiej. Wygląda na to, że będziemy musieli użyć lin, bo osuwisko jest naprawdę solidne. Szkoda. Mam chyba za dużo energii. Jak większość opada z sił, ja zyskuję ich dodatkowa dawkę. Tu tak samo. Zamiast zmęczyć się wysokością, ja mam ochotę iść dalej. Skoro nie udało się dojść dziś rozpoznawczo do bazy szwajcarskiej muszę gdzieś wyczerpać swoją energię.
Namawiam Pawła na wyścig do najbliższego śniegu. To dystans około 200 metrów i dodatkowe 50 metrów do góry. Biegniemy. Tchu nam brakuje już po chwili. Dalej idziemy szybkim tempem. Mam niewyczerpaną energię. Wprawdzie tchu nam brakuje, ale zawody to zawody. Dopadam do śniegu jako pierwszy. Nad płatem śniegu mamy lodowy wodospad. A to wszystko pod samym Dhaulagiri. Zjeżdżamy po śniegu na tyłkach. Skaczemy, robiąc sobie zdjęcia w locie. A Dhaulagiri wznosi się nad nami. Wracam biegnąc do naszej bazy. Udało mi się namówić przewodnika, aby jutro zamiast bezczynnego siedzenia w obozie, co było w planie jako dzień na aklimatyzację, przenieść się dalej. Umawiamy się, że przeniesiemy się 100 metrów wyżej na 3700 mnpm do Swiss Base Camp. A odcinek zapowiada się całkiem ambitnie – o linach już pisałem.
Na koniec dnia siadamy w kotle Italian Base Camp otoczeni z każdej strony górami, a od wschodu przez Dhaulagiri. Siedzimy i wpatrujemy się w oświetlone Dhaulagiri, które wciąż przeistacza się wśród chmur. Chmury tworzą się, kłębią, przemieszczają, to znowu giną tak samo nagle, jak się pojawiają. Białe, szare, bure. Za każdym spojrzeniem góra wygląda inaczej. Raz tonie cała w chmurach, to znowu wyłania się oświetlony kawałek skał, to znowu pokazuje się w całej krasie lśniąc w słońcu.
Wysoko na lewym zboczu widać ogromne zwały lodowca. Góra lśni się w słońcu, ale powoli ginie w cieniu przeciwległych wzgórz, aż ostatni oświetlający sam jej szczyt promyk gaśnie. Poszła spać.
Robi się zimno. W chatce z kamieni pali się niewielkie ognisko, a po całym kotle roznosi się jego zapach. Po kolacji zachwycam się po raz kolejny niesamowicie rozgwieżdżonym niebem. Robię w końcu użytek ze statywu i robię kilka zdjęć w prawie już mroźną noc. O 20.30 idziemy spać. To znaczy ja idę, bo reszta już śpi.
W korycie 2010-04-07
Dziś mam chyba cichy dzień. Mamy niewiele do przejścia. Z Italian Base Camp do Swiss Base Camp. To jakaś godzina marszu, ale po drodze musimy zejść po osuwisku na czoło malutkiego lodowca.
Korzystamy wszyscy z lin: tragarze, kucharze i my. Niektórzy nie dają rady iść z ciężarami i schodzą bez niczego. Za nich bagaże znoszą przewodnicy i tragarz bohater – ten co niesie ponad 50 kg, w tym nasze plecaki. Kursuje 3 razy i jeszcze pomaga zejść części naszej ekipy. Zejście po linie dało mi trochę adrenaliny.Na dole, jak emocje lekko opadły, osuwisko nie wyglądało już tak strasznie. Przed nami fragment po kamulcach na dnie osuwiska, a później wspinaczka na lewą stronę Myagdi – też po osuwisku. Znowu gdzieś wypalają trawy. Całą kotlinę wypełnia dym. My niepostrzeżenie przechodzimy nad rzeką, bo rzeka na tej wysokości raz płynie na powierzchni, to znowu chowa się pod lodowiec i płynie w tunelu. Idziemy niezbyt długo lewym zboczem lekko wspinając się pod górę. Mijamy kamienną chatkę bez dachu, czyli Swiss Base Camp, ale nasz cel jest kawałek dalej, ponieważ w okolicy chatki nie ma źródła z wodą. Niewiele dalej obniżamy się znowu o poziomu rzeki i znajdujemy ogromne wyschnięte koryto naszej rzeki, co staje się naszym obozem dzisiejszej nocy. Tuż nad nami spada wodno-lodowy wodospad z bardzo dużej wysokości. Kropelki wody rozbryzgują się, tworząc mgiełkę. Rzeka już nie jest duża. Płynie dosyć spokojnie, a my w wyschniętym korycie rozbijamy namioty. Otoczeni tradycyjnie ogromnymi górami powoli zakładamy coraz cieplejsze ciuchy. Spodziewamy się pierwszych mrozów. Dhaulagiri wciąż nam towarzyszy – oświetlone, ogromne. Pojawiły się też inne góry z ogromnymi ilościami śniegu na szczycie. Szacujemy, że jesteśmy na ponad 3800 mnpm. Dziś udało się też korzystając z pięknej pogody zrobić kilka niezłych zdjęć.
Dzień powoli dobiega końca. Herbata, popcorn, zupa, danie główne, deser, jeszcze jedna herbata. Wędrówka do śpiwora i spać. Taka kolejność obowiązuje każdego dnia. Tylko coraz zimniej, coraz wyżej, coraz wolniej, bo tchu brakuje. Ale czuję się bardzo dobrze. Ze ściany za nami obrywają się co jakiś cza bloki skalne powodując niewielkie lawiny. Rozlega się wtedy huk. Wypatrujemy, w którym tym razem miejscu leci lawina. Największe wrażenie lawina robi, gdy leżymy w namiocie. Wtedy niewiadomo gdzie poleciały skały. Liczymy jednak na to, że nie na nas. Pobijamy dziś rekord. Idziemy spać o 20.00.
Leżymy w lodowatym namiocie, czekając aż śpiwór nagrzeje się od ciała. Leżę i rozmyślam. Wsłuchuję się w szum przepływającej powierzchnią lodowca Myagdi i czekam na kolejną lawinę. Dobrze mi w tych warunkach, w górach, ze spokojem na rozmyślania, marzenia, plany. Za dwa dni osiągniemy cel całej wyprawy. Jutro rocznica. A cichy dzień był dlatego, że szedłem sobie w samotności – raz daleko przed wszystkimi, raz całkowicie z tyłu. Szedłem i podziwiałem wspaniałe góry i zastanawiałem się, jak to wszystko wyglądało rok wcześniej. Lubię tak iść i być sam na sam ze swoimi myślami. Dobrze mi tu.
Wśród szczelin 2010-04-08
Dzień zaczynamy wcześnie. Do przejścia bardzo długi odcinek. Zbieramy się szybko. Musimy wejść około 1000 metrów w górę. Idziemy po lodowcu. Raz z jednej, raz z drugiej strony ze zboczy gór obrywają się małe lawinki. Lodowiec, lekko nagrzany słońcem topnieje. Strumyki wypływające do naszej Myagdi zamarzły. Wspinamy się mozolnie. Raz w lekkim lodzie, raz po ogromnych głazach, a innym razem po osuwisku. Idziemy środkiem doliny. A lodowiec Chhonbardan Glacier jakby nie miał końca. Dobrze, że przygrzewa słońce. W przeciwnym razie byłoby przeraźliwie zimno. A i tak wędruję w czapce, polarze i okularach wysokościowych z bardzo dużym filtrem. Czasem wiatr wzbija tumany pyłu.
Idzie mi się bardzo dobrze. To już ponad 4000 mnpm. Nie mam żadnych dolegliwości poza płytszym oddechem. A zatem jest wspaniale. Dziewczyny mają się gorzej i odczuwają wysokość. Paweł dotrzymuje mi kroku przez większość trasy. A ja, jak zwykle, z własnymi myślami, wędruję swoim tempem specjalnie zostając z tyłu. No i się zaczęło. Lodowiec musi mieć szczeliny. Szczerze mówiąc, pierwszy raz się przestraszyłem. Przechodzimy przez wystające fragmenty lodu. Po drodze sporo mniejszych i większych szczelin. Część widocznych, część nie. Myślę, że adrenalina bardzo mi podskoczyła, ale nie zdradzam tego po sobie. Staram się bardzo uważnie stawiać kroki. Niestety kilka razy i tak się ześlizguję. Naprawdę mam stracha. Najbardziej zdradliwy jest ledwo widoczny czarny lód, który ukrywa się pod leniwie płynącą wodą.
Udaje się pokonać szczelinowy odcinek. Reszta ekipy tez sobie radzi. W jednym miejscu przewodnik wycina w lodzie schodki żeby dziewczyny miały łatwiej. Trochę mi ulżyło. Dalej idziemy niekończącym się jęzorem pełnym kamieni, skał i lodu. Generalnie trasa przyjemna nie jest. Kolorystyka brudnoszarobrązowa. Roślinność skończyła się dawno. Jesteśmy jednak coraz wyżej i coraz bliżej ośnieżonych wzgórz, co zdecydowanie uprzyjemnia drogę.
Wreszcie widać Dhaulagiri Base Camp (DBC). Ostatnia godzina drogi. Sprężam się w sobie i tym razem postanawiam iść pierwszy. Schodzimy lekko w dół lodowca, aby przeskoczyć lodową rzekę Myagdi. Tym razem woda płynie w lodowym korycie. Oczywiście cały czas jesteśmy na lodowcu. Zaczynamy znowu zyskiwać wysokość. Idę już sam. Chyba to przeżywam. Idę przez lekko topniejący lodowiec, poprzecinany strumykami, rzeźbiącymi malutkie lodowe koryta. Idę, przeskakuję przez strumyki. Idę prawie cały czas po wodzie albo po chrupiącym lodzie. Jest raczej bezpiecznie, choć miejscami ślisko. Docieram do DBC. Trochę przyśpieszyłem na ostatnim odcinku. To były emocje. Miałem siły żeby iść szybko. Trochę czasu mija zanim przychodzi reszta ekipy.
W DBC rozstawiła się kilkunastoosobowa wyprawa irańska. Zapraszają nas do głównego namiotu. Jest miło. Opowiadamy sobie nawzajem różne rzeczy o naszych krajach, częstujemy się słodyczami, spędzamy naprawdę miłe chwile. To pierwsze osoby, które spotykamy od wielu dni i możemy ich nazwać turystami. Dobrze jednak, że nikogo wcześniej nie widzieliśmy. Irańska wyprawa ma na celu zdobycie Dhaulagiri w rocznicę śmierci jednego z Irańczyków. Zginął niemalże wtedy kiedy Piotrek – tylko na 7000 mnpm. A zatem cele mamy podobne. Każdy jednak według swoich możliwości. Wymieniamy się adresami e-mail, dostajemy wyprawowe zdjęcia, robimy sobie wspólne zdjęcie. W międzyczasie nasi tragarze rozstawili obóz na sąsiednim wzniesieniu lodowca. A więc śpimy na lodowcu, który się rusza, syczy i osuwa.
W oddali wciąż słychać niewielkie lawiny. Mamy przepiękny widok z każdej strony. Szczytu Dhaulagiri wprawdzie nie widać, ale gdzie się nie odwrócić przepięknie ośnieżone góry, lodowiec, seraki, śnieg. Przepiękne widoki.
Dopiero dociera do mnie, że kilkaset metrów dalej jest ta szczelina i Piotrek w niej. Muszę iść na skałę. Siadam i myślę. Widzę to miejsce. Jestem tu 8 kwietnia – dokładnie w rocznicę. Spada łza. Jedna, może kilka. Jestem sam ze swoimi myślami. Strasznie się cieszę, że tu jestem. Strasznie. To jest moje pożegnanie z najbliższym przyjacielem, który zabrał ze sobą tyle ważnych dla mnie rzeczy i myśli. To jest pożegnanie z kimś więcej niż najbliższym przyjacielem. To jest ten moment. Właśnie teraz. Czekałem na ten moment cały rok. Wpatruję się w miejsce, gdzie była feralna szczelina. Spełniło się właśnie to, co sobie obiecałem. Doszedłem tu. Widzę to miejsce. Wiem, że tam jest. Mam nadzieję, że wie, że tu jestem. Na pewno wie. Mam nadzieję, że się gdzieś spotkamy. Leży w pięknym miejscu. W górach, które kochał. Nigdy nie zapomnę tego widoku i tej chwili i tego, jak siedząc i wpatrując się w to miejsce ciurkiem leciały mi łzy. Jestem szczęśliwy, że tu jestem. I płaczę jak dziecko. Nadszedł zmrok. Jest lodowato. Na lodowcu pełnym znienawidzonych szczelin, pod rozgwieżdżonym niebem, u stóp Dhaulagiri siedzę sam, płaczę i nie wierzę w to, co się dzieje, w to, że jestem zaledwie kilkaset metrów od niego. Sam nie wierzę w to co się ze mną dzieje. Słucham po kilka razy „Wish You Were Here” i „Pod niebem pełnym cudów” … i ten wiatr na końcu Floydów…. Jakby wiał w rzeczywistości. Przestaję tego słuchać. I słyszę ten wiatr na żywo…. pod niebem pełnym gwiazd. Nie ma lepszych utworów żeby oddać tę chwilę. Słowa tych kawałków mówią same za siebie.
Do celu 2010-04-09
Noc była bezsenna. Wysokość około 4800 mnpm zrobiła swoje. Dzięki temu jednak po raz kolejny podziwiałem rozgwieżdżone niebo DBC. Przeżyliśmy też tej nocy niezłą wichurę wywijająca namiotem na wszystkie strony. Mieliśmy wrażenie, że odfruniemy. Na początku z daleko było słychać nadciągające podmuchy, po czym zjawiały się na naszym wzniesieniu i sypały o nasz namiot drobnymi kamieniami. Dziś idziemy do celu. Wdrapujemy się na French Pass, na czortem Piotrka. Czeka nas długa i żmudna trasa. Na początek lodowiec. Mijamy po i prawej stronie seraki i miejsce gdzie zginął Piotrek. A następnie mozolnie, klucząc po osuwisku i kamieniach, omijając niewielkie lodowcowe jeziorka przebijamy się w górę. Droga jest bardzo nudna.
Mijamy po prawej stronie kilka śnieżnych osuwisk i wyrasta przed nami jakaś góra – cała z pogruchotanych kamieni. Wspinamy się na nią, licząc na to, że zaraz będzie French Pass. Nic z tego. Na górze okazuje się, że musimy przejść spory kawałek dosyć eksponowanym grzbietem. Ciągnie się on i ciągnie. Kiedy wydaje się, że to już tu i grzbiet się kończy okazuje się, że to jeszcze nie tu. Jeszcze nie jesteśmy u celu. Jeszcze ze 100 metrów w górę. Ale najpierw po lodzie i śniegu musimy zejść w dół. Jesteśmy naprawdę zmęczeni. Oddychanie to prawdziwy wyczyn. Od dłuższego czasu idę przodem w dużej odległości od pozostałych. Chcę być pierwszy i wcale tego nie ukrywam. Wcale nie jest łatwo. Ześlizgujemy się po śniegu i lodzie w dół zboczem. Po raz pierwszy i nie ostatni lądujemy w śniegu po pas, a butami w strumykach. Teraz czeka nas mozolne, ostatnie podejście pod czortem. Idę sam. Brakuje mi tchu. Muszę przystawać. Staram się brać bardzo głębokie oddechy, Na niewiele to się zdaje. Po kilku krokach ma się dość. Tak jakby nic do płuc nie trafiało. Można by rzec, że pędzę w tempie kilkunastu kroków na minutę. Łzy znów niepostrzeżenie lecą po twarzy. Ale nie mogę płakać, bo nie mogę wtedy oddychać. Dotarłem do celu! Jestem na French Passie! Jest 14.00 nepalskiego czasu, czyli 10.15 czasu polskiego. Jestem drugą osobą, która była przy wszystkich 3 tablicach pamiątkowych: w Warszawie, na Słowacji i tu w Nepalu. Padam wyczerpany obok czortenu. Teraz mogę płakać i płaczę. Wyjmuje ptasie mleczko, które tu przytargałem żeby się podzielić z Piotrkiem. Czekam na resztę. Po parunastu minutach jesteśmy w komplecie. Olga z Pawłem wyjmują znicze i przy pomocy Nepalczyków zapalają je. Trzaska zostawia białe kwiaty i t-shirt Dhaulagiri z 2009 roku z zeszłorocznej wyprawy Piotrka. Ja tez w nim przyszedłem. Częstujemy wszystkich ptasim mleczkiem. Jedno zostawiam Piotrkowi na czortenie…
Nepalczycy budują niedaleko niewielki czortenik. Niektórzy dokładają kamienie na czortem Piotrka. Poprawiamy trochę flagi. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Ubieramy czortem w t-shirt Trzaski, który tu zostaje. I ubrany również w taki sam t-shirt robię sobie zdjęcie z czortenem.
Obejmuję pomnik przyjaciela, jakby był to żywy Piotrek, jakbyśmy po prostu pozowali we dwóch do jakiegoś zdjęcia. Bo pozujemy… Naprawdę ładnie tu ma. Nadciągają chmury i robi się przeraźliwie zimno. Ubieram wszystko co mam ze sobą. Wzmaga się wiatr. Jest lodowato. Odchodzimy, ciesząc się, że udało się tu dojść. Wątpiłem w pewnym momencie, czy uda się nam dojść, ale daliśmy radę. Reszta ekipy tez dała radę, z czego bardzo się cieszę i jestem im za to wdzięczny. Wdzięczny za to, że pomogli mi osiągnąć bardzo ważną rzecz, pomogli mi pożegnać się z Piotrkiem. Musimy teraz zejść w dół z 300 metrów, choć ostatecznie chyba aż tyle nie schodzimy.
Idziemy po śniegu zapadając się po pas, to znowu po lodzie lekko się ślizgając. Jest strasznie zimno. Krajobraz po przejściu French Pass do Hidden Valley zmienił się diametralnie. Panuje tu śnieżna i mroźna zima. Ścieżka w śniegu jakby nie miała końca. Wciąż wpadamy w głęboki śnieg. Wiatr smaga nasze twarze. Jestem naprawdę pierwszy raz zmęczony. Przecinając kolejne śnieżne zbocze, ląduję po raz kolejny po pas w śniegu. I czuję jak stojąc głęboko w śniegu, po moich stopach płynie woda. Klnę niemiłosiernie. W końcu docieramy na miejsce, na niewielkie plateau, częściowo bez śniegu. Wszędzie poza tym wokoło nas, gdzie tylko okiem sięgnąć śnieg i lód.
Wieje lodowaty, silny wiatr. Jest przeraźliwie zimno. Naprawdę jestem zmęczony. Siły zostało tylko na wczołganie się do namiotu, zdjęcie mokrych rzeczy, które momentalnie pokrywają się lodem i leżenie w oczekiwaniu na kolację, no i oczywiście na myśli i marzenia w spokoju i oczekiwanie na następny dzień. Znajdujemy się prawdopodobnie na około 5100 mnpm, a na zewnątrz jest nie więcej niż -10 stopni. Ale od jutra będzie już coraz niżej i coraz cieplej.
Z tragarzami 2010-04-10
Dzień zaczynamy wyjątkowo wcześnie. Pobudka przed 6 rano. Chociaż pobudka to mocne słowa. To była druga z rzędu noc bez zmrużenia oka. Wysokość daje mi się we znaki w ten właśnie sposób. Dzięki temu nocami, leżąc w lodowatym namiocie, wsłuchując się w wiatr uderzający o ściany namiotu, czasu na przemyślenia mam dużo. Czyli wcale nie jest źle. Poranek jest lodowaty i zaczynam dzień w puchówce. Nasze plateau to jedyne miejsce w okolicy o powierzchni około 100 metrów kwadratowych, gdzie nie zalega śnieg ani lód. A dookoła sam śnieg. Wody do picia jednak nie pozyskujemy z rozpuszczonego śniegu. Porterzy i przewodnik po wodę schodzą do koryta rzeki, która o dziwo płynie. Idą z km dalej żeby zejść w dół około 200 metrów.
Szybka pobudka była koniecznością. Przed nami długi dzień, ale przede wszystkim marsz po śniegu, śniegu który wraz z upływem dnia zaczyna się ogrzewać. A jak się ogrzeje to chodząc po takim śniegu wpada się w głębokie dziury. Idziemy więc znowu pod górę przez wielkie śniegowe zbocza. Co jakiś czas, mimo wczesnej pory zapadam się. To straszne uczucie. Idziesz i nagle nogi lecą w dół i lądujesz po pas, albo jeszcze głębiej w dziurze. I nie ma na to żadnego sposobu. A więc idziemy wciąż po tym śniegu lekko w górę. Co jakiś czas pojawiają się przeszkody w postaci przepaści, które trzeba jakoś pokonać. A wiąże się to z jeszcze głębszym śniegiem. Wpadając w dziury naprawdę mam stracha, że któraś będzie dużo większa i wlecę w nią cały…
Droga dłuży się, a śniegu nie ubywa. W końcu docieramy do przełęczy Dhampha Pass (5248 mnpm). I wydaje się, że teraz to już z górki. Śniegu trochę ubywa, ale wysokość jakby się nie zmieniała. Schodzimy, to znowu ześlizgujemy się po śniegu, albo po kamieniach wymieszanych z błotem. I w końcu śnieg trochę odpuszcza. Jesteśmy z 600 metrów niżej. Trochę lepiej się oddycha, a śnieg wydaje się leżeć tylko płatami.
W pewnym momencie wybieram alternatywną drogę do właściwej. Porterzy rozdzielili się na dwie grupy. Część poszła górą. Górą poszedł też przewodnik z pozostałymi osobami z naszej grupy. Dołem poszła reszta tragarzy i ja za nimi. Wydaje się, że to lepsza trasa. Schodzę szybko w dół po osuwisku, po czym dochodzę do trawersu, na którym są ślady porterów. Idę po zboczu, chwilami po kamieniach, potem po skałach, miejscami po resztkach śniegu. Robi się bardziej stromo. Tragarze są z 200 metrów przede mną. Pozostali są 300 metrów wyżej. Zrobiło się trochę niebezpiecznie. Zwątpiłem, czy iść dalej tą drogą. Przez chwilę wspinam się po stromym osuwisku w górę do wyższej ścieżki. Po chwili stwierdzam jednak, że to bez sensu i źle i powinienem jednak wrócić na drogę porterów żebym się nie wpakował w coś jeszcze gorszego. Wracam więc po płatach śniegu i muszę się naprawdę sprężyć żeby dogonić porterów. Zyskam wtedy trochę psychicznej pomocy, bo na razie mam stracha. Idę na samym końcu i nie wiem w zasadzie, czy ktoś wie gdzie jestem. Wykorzystuję to, że odpoczywają. Zdenerwowany docieram do nich i odpoczywam razem z nimi. Śmieją się ze mnie. A ja mam stracha. Cieszę się, że jesteśmy już niżej i miałem trochę mniejszą zadyszkę podczas szybkiego marszu. A może to adrenalina mi pomogła? Lepiej się oddycha. Jest bardzo stromo, a my trawersujemy zbocze dalej. Tragarze chwilami obsuwają się po błocie. Zapadają w śniegu. Ja też. Cały czas jestem zdenerwowany i się boję. Cieszę się jednak, że nie przedzieram się już przez te stromizny sam. Skały, płaty śniegu, błoto, drobne pokruszone kamyczki. Do osunięcia w przepaść, której nawet nie widać w dole tylko krok lub zachwianie albo chwila nieuwagi. Serce z wrażenia bije szybciej. Mam nadzieję, że za kolejnym śniegiem, czy skałą w końcu będzie płasko. Tragarze pomagają sobie nawzajem i czasem mi. Aż w końcu wychodzimy na trawę i jest bardziej płasko. O rany jak się cieszę. Tragarze nie mówią w innym języku niż nepalski, a może Sherpa. Udaje mi się chyba zorientować, że moja droga i droga reszty grupy złączą się gdzieś. I tak jest.
Po chwili wspólnego odpoczynku i wspólnego śmiechu z prób dogadania się widzę resztę naszego teamu. Gwiżdżemy do siebie. Uff. Cieszę się. Przewodnik podobno śmiał się całą drogę z mojego wyboru, bo wiedział że droga jest trudna. No i była naprawdę. A oni podobno cały czas mnie widzieli jak się przedzieram i mylę drogę. Schodzimy dalej. Jedna godzina strachu była wystarczająca. To było mocne przeżycie. Teraz zaczęło się prawdziwe schodzenie w dół. Musimy zejść 2 km w dół.
Widzimy ośnieżoną Annapurnę i dolinę Kali Gandaki River w dole. Wygląda jakby trzeba było do niej zeskoczyć. No i zejście jest naprawdę strome. Nie jest trudne, ale trzeba te prawie 2 km po nierównych schodach zbiec. Więc chwilami zbiegam. Idziemy żmudne 2 godziny stromymi zygzakami w dół. Zaczęło się ściemniać. Wyjmujemy czołówki i jak oświetlone punkciki dalej idziemy w dół, klucząc zboczami wzgórz pomiędzy jakimiś wyrąbiskami drzew. Paweł z Olgą mają spore kłopoty z nogami. Ledwo idą. A do tego jest ciemno i stromo w dół. W końcu udaje się. Po drodze, wychodzi nam naprzeciw Nima z piciem, bo jesteśmy bardzo spragnieni. Picie skończyło się nam 2 godziny wcześniej.
Zeszliśmy. Jesteśmy w Marphie. Nocleg prawie w hoteliku. Śpimy na jego terenie, ale dalej pod namiotami. Nareszcie jest ciepło. Oj miałem wrażeń tego dnia. Jesteśmy bardzo zmęczeni. Ale zasłużyliśmy na nagrodę. Kupujemy 2 butelki brandy jabłkowego po 200 rupii dla nas i 2 butelki dla porterów. Dostajemy też na spróbowanie suszonych jabłek miejscowych. No i po chwili musimy kupić kilka soków jabłkowych na popitę po 150 rupii. Trochę nam zaszumiało w głowach, ale na szczęście nie tak jak porterom, którzy mocno popili. Przewodnicy dali im jeszcze 5 butelek brandy. Kucharze zrobili nam tort i padnięci idziemy spać. W końcu mogę spać. Jeszcze tylko ten brud. Dzień był z emocjami i bardzo meczący.
Pomiędzy Dhaulagiri a Annapurną 2010-04-11
Rano zmuszony jestem do kąpieli w chusteczkach nawilżających, bo porterzy zbytnio zaszaleli w niby łazience-umywalce i nie byłem w stanie tam wejść. Wyspaliśmy się, ale nogi bolą strasznie. Podczas tak długiego zejścia pracowały zupełnie inne mięśnie i teraz zaczynają się zakwasy. Krążymy trochę po Marphie. To naprawdę ładne, czyste i starannie utrzymane miasteczko. Zrobione jest trochę pod turystów, ale ma swój niepowtarzalny klimat. Domy z kamieni pomalowane na biało, chodniki z w miarę równo poukładanych kamieni i płynący pod chodnikami strumień. Snujemy się trochę po mieście, kupujemy sok jabłkowy, z którego miasteczko słynie.
Kupujemy też pocztówki z Dhaulagiri i na szybko je wypisujemy i wysyłamy. Za 4 płacimy 160 rupii, co oznacza około 2,2 dolara. Poczta, z której je wysyłamy – takiej jeszcze nie widziałem – rewelacja! To pomieszczenie z bardzo dziwnymi przedmiotami, brudne i puste. Nikogo w środku nie ma. Po dłuższej chwili ktoś mi pokazuje skrzynkę, do której mam wrzucić pocztówki – no ciekawe za ile czasu dojdą do Polski. Zobaczymy jak działa ta eksperymentalna poczta.
Wyruszamy w drogę o 11.30. Przed nami podobno 4 do 5 godzin marszu do Ghasy. Idziemy drogą, doliną rzeki Kali Gandaki pomiędzy pasmami Dhaulagiri i Annapurny. Widoki są przepiękne. Tylko droga zakurzona niemiłosiernie. Po przejeździe lokalnego busika oddychać wręcz nie można. Jak te samochody tędy jeżdżą? Jesteśmy w stanie Mustang. Droga dłuży się strasznie, a nasze zmęczone mięśnie dokuczają. Idziemy od wioski do wioski. Oddalone są od siebie o mniej więcej godzinę. Przewodnicy ciągle powtarzają, że zostało jeszcze pół godziny. Tylko te pół godziny idziemy już 3 godziny… Niektóre z wiosek są podobne do Marphy, ale nie tak ładne. Idziemy przez Tukuche, Khobang, Larjung, Kalopani, Lete. Schodzimy kolejne 600 metrów w dół. Ghasa leży na 2010 mnpm, czyli w końcu znajdziemy się poniżej Rysów.
Ciągnąca się wzdłuż naszej trasy Kali Gandaki River wciąż się zmienia. Raz jest to rwący potok, a raz rzeka rozlewa się na prawie kilometrowe koryto. Wtedy prawie znika i staje się tak naprawdę kilkoma niewielkimi strumykami przedzierającymi się dziarsko pomiędzy kamieniami w korycie. Koryto wygląda super. Czasami idziemy na skróty przez koryto, mając po jednej stronie ogromną Annapurnę, a po drugiej Dhaulagiri. Skracając sobie drogę, w pewnym momencie natrafiamy w korycie na szerszy i głębszy strumień. Część z nas przeskakuje po kamieniach i wodzie, a część załapuje się na dobroć tragarza, który przenosi kilka osób na plecach.
Przechodzimy też przez mostki zrobione na wyschniętej częściowo rzece. Przez parę kilometrów jedziemy na stopa w przyczepie traktora. Trzęsie niesamowicie, a do tego ten kurz. Momentalnie pokrywamy się cienką warstwą kurzu. Dalszy odcinek znowu na piechotę. Straszna dłużyzna. Zaczyna padać. Przechodzi niewielka burza. Pachnie jak w polskich górach podczas deszczu. Zrobiło się przyjemnie. Idziemy ostrzej w dół. Przechodzimy przez wiszący most. Zaczyna zmierzchać. Ale zrobiło się przyjemnie chłodno i wilgotno.
Docieramy do Ghasy. Szliśmy ponad 8 godzin. Jest ciemno. Jesteśmy strasznie zmęczeni bardzo długą, choć nie trudną drogą. Ale było warto. Dajemy napiwki dla naszej ekipy trekkingowej. Każdy daje napiwek w wysokości 10% zapłaconej za trekking kwoty. Dzielimy to później w ten sposób, że 250 dolarów dostają tragarze do podziału (16), 200 dolarów dostają przewodnicy (3) i 100 dolarów dostają kucharze (3). Dodatkowo Gelu – główny przewodnik dostaje 300 dolarów. Nareszcie idziemy spać. Śpię świetnie, szczególnie że na kolację wypiliśmy po szklaneczce piwa o smaku brandy. Nie zaszkodziło nam, podobnie jak wypity w ciągu dnia przeterminowany sok jabłkowy. Ale tylko pół roku przeterminowany. I był pyszny.
W podskokach przez Nepal 2010-04-12
Nagła pobudka o 6 rano. Każą nam szybko wstawać, bo czeka na nas transport. W planach mieliśmy marsz do Tatopani. Okazuje się, że będziemy jechać miejscową Mahindrą aż do Beni. To lepiej, bo chyba wszyscy są wykończeni. Jedziemy w 8 albo 9 osób. Jeden człowiek jedzie z tyłu na zderzaku. Bagaże na dachu. O jak dobrze, że siedzimy. Wprawdzie trzęsie strasznie, ale jedziemy. Ulga dla nóg. Po drodze zatrzymujemy się w końcu na banany i herbatę z mlekiem.
Dosiada się jeszcze kilka osób. Siada obok mnie całkiem ładna Nepalka. Siada tak, że kierowca zmienia biegi między jej nogami. A w związku z tym zaczął je zmieniać częściej ;-) Po drodze mijamy zawodników biegnących w jakiś zawodach z Beni dokądś. Okropność. Biegną lub jadą na rowerze w koszmarnym kurzu, pyle, upale i pod górę. Jeśli to maraton to mój ultramaraton w Kapsztadzie to pikuś. Część biegnie, część jedzie na rowerze, a część idzie z kijkami. Docieramy do hałaśliwego i zakurzonego Beni. Zatoczyliśmy kółko. Zjadamy posiłek. Kupuję nepalską czapkę. Przesiadamy się do innego samochodu, który zawiezie nas prosto do Katmandu. Jedziemy już tylko z Gelu, kucharzem i gwiazdorem.
Zaczął się asfalt i kurz trochę zniknął. Gwiazdor wysiada w centrum zakupów koszy dla porterów. W Pokharze robimy kolejne lassi. Uwielbiam je. Żegnamy przewodnika. Dosiada się jeszcze 2 nepalczyków, bo tu taki zwyczaj, że na pusto nie da się jechać. Mamy drobną stłuczkę z motorem. Ale tu takie rzeczy to nie problem i nikt się zbytnio tym nie przejmuje. Ruszamy do Katmandu. Jedziemy doliną Pokhary, później doliną Katmandu.
Jazda samochodem to wyzwanie. Kolorowe ciężarówki, osobówki, autobusy, motory i wszystko, co tylko się porusza na drodze i jedzie jak chce. Hałas, trąbki, przeciskanie się pomiędzy ciężarówkami, wyprzedzanie gdzie się da na 3, 4 w każdej dziurze pomiędzy samochodami. Wszystko na styk, na centymetry. Trochę strach. Szczególnie, gdy się ściemniło. Po zmroku doszły do tego ostre, długie światła ciężarówek lub ich brak w ogóle. Koszmar. Dobrze, że nie mamy własnego samochodu, bo nie odważyłbym się prowadzić w takich warunkach. To trzeba przeżyć żeby uwierzyć. Ale dojechaliśmy do Katmandu. Trwało to wieki.
Nie możemy się wciąż otrząsnąć z otrzymanych wiadomości w smsach o rozbitym samolocie. Po prostu jak w filmie. Dobrze jednak, że jesteśmy daleko od tego wszystkiego i przyjmujemy tą tragedię z dystansem. Żyjemy miejscowymi problemami i chwilą i tylko w tle kołacze myśl, jak coś takiego było możliwe. Ten kwiecień to taki pechowy miesiąc się zrobił, a ja chyba nie powinienem nigdzie wyjeżdżać, bo dzieją się wtedy niefajne rzeczy. I znowu coś się stało. Dajemy znak życia do Polski, że u nas wszystko w porządku. Nie było z nami kontaktu przez 12 dni. Dobrze tak czasem się wyłączyć i ochłonąć od ciągłego kontaktu ze światem i codziennych spraw. Robimy jeszcze nocne zakupy. Mam ogromny apetyt na mięso. Kupuje mielonkę i suszone mięso i pochłaniam momentalnie. I spać.
Szczęśliwego Nowego Roku 2067 2010-04-13
Obudziliśmy się wyspani w łóżkach Potala Guest House. Dziś obudziliśmy się w jakiejś paranoicznej sytuacji. Dziś jest pierwszy Sylwester tego roku. W Nepalu będą jeszcze 3 Sylwestry, a ja przeżyję jeszcze pewnie 1 nasz właściwy – 31 grudnia 2010. Jakaś paranoja. W kwietniu Sylwester.
Kąpiemy się po raz pierwszy od dwóch tygodni. Oddajemy część rzeczy do prania. I po porannych rozmowach z Beni snujemy się po Katmandu. Od sklepu do sklepu. Jest niezły upał. Nigdzie nam się nie śpieszy. Kupujemy różne pierdoły. Nawiązujemy kontakt z Punkim, który dziś wraca do Katmandu. Proszę Beni o wycenę wejścia na Island Peak przy okazji trekkingu do Mount Everest Base Camp. Będziemy potrzebowali trochę specjalistycznego sprzętu i przewodnika. Spróbuję przekonać JP do tego pomysłu. Stanęlibyśmy wtedy na prawie 6200 mnpm. Wieczorem idziemy na proszoną przez Agencję kolację. Oglądamy lokalne tańce, smakujemy miejscową kuchnię, czyli Dalbat.
Wieczorem jeszcze spotykamy się z JP i tanzańczykiem, który był moim przewodnikiem na Kilimandżaro. Niezła historia. Zaproponowałem mu wyjazd do Nepalu i od słowa do słowa drogą mejlową umówiliśmy się w Nepalu na trekking pod Mount Everest. No i udało się spotkać. Mamy wspólnie tam dojść. Pierwszy polsko-tanzański trekking w Nepalu pod Mount Everest. JP zapala się też na Island Peak. Ale decyzję podejmiemy dopiero jutro. JP podróżuje z dziewczyną – Finką. Ale to, co zobaczyłem – wbiło mnie w absolutny szok na długo. Finka ma ponad 60 lat i wygląda na jego babcię. Nie mogę w to uwierzyć. Jest niezbyt przyjemna i krótko go trzyma. Czyli historia o afrykańskich utrzymankach bogatych Europejek, o których czytałem to jednak prawda. Wygląda to okropnie. Na szczęście tylko on z nami leci pod Mount Everest. Finka nie weszłaby nawet na schody. Robimy nocne piwko powitalne w jakiejś knajpie. Składamy sobie życzenia „Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku 2067”. bo razem przywitaliśmy Nowy Rok. I idziemy spać.
Katmandu 2010-04-14
Dzień zaczynamy od spotkania z Beni. Rozmawiamy o szczegółach trekkingu do MEBC i naszych planach co do Island Peak. Kosztowałoby nas to dodatkowe 550 dolarów za osobę. Poddajemy się. Jedziemy tylko do bazy. Wyruszamy jutro o 6.30 samolotem do Lukli. Wracamy 25 kwietnia. Kosztuje nas to 393 dolary od osoby za przelot, permity i tragarza. Dostajemy listę polecanych po drodze hoteli i wstępny plan, którego powinniśmy się trzymać.
Po ustaleniach idziemy zwiedzać Katmandu. Znów jest upał. Może nawet większy niż wczoraj. Wieczorna burza nic nie zmieniła. Idziemy na Durban Square. Płacimy po 300 rupii za wejście na plac. Snujemy się znużeni. Nie zachwyca nas. Większe wrażenie robi na nas jednak wszechobecny hałas i brud. Szczerze mówiąc plac mógłby robić wrażenie budowlami, które się tam znajdują, ale są niemiłosiernie zapuszczone. Idziemy odpocząć do wynalezionej przeze mnie miejscowej zakamuflowanej knajpy. Trochę ciężko się połapać jak do niej się dostać, ale w końcu dajemy radę. Wchodzimy ciemnymi korytarzami po ledwo trzymających się schodach. I lądujemy na pięterku na tarasie. Objadamy się miejscowym jedzeniem, czyli makaronem (chowmein) z warzywami i różnymi mięsami. Jest bardzo dobre, a że jesteśmy poza Thamelem, więc jest też lokalna cena. Wypijamy 12 butelek coli, za które płacimy zaledwie 300 rupii (niecałe 5 dolarów).
Przeprowadzamy też pierwsze negocjacje w sklepiku z materiałami na jakimś strychu. Kupuję na spróbowanie trochę miejscowych słodyczy na jakimś stoisku i bierzemy taksówkę do Monkey Palace. Płacimy 250 rupii i jesteśmy na miejscu. Monkey Palace jest na wzgórzu.
Prowadzą do niego strome schody. Wjazd kosztuje nas 200 rupii i wśród tłumu miejscowych oglądamy świątynie, no i stada małp, od których właśnie wzięła się nazwa tego miejsca. Z góry mamy świetny widok na całe Katmandu.
Wracamy taksą na Thamel po kolejne zakupy i kolejne jedzenie w jakiejś knajpie. Pod świątynia kupiłem modlitewne flagi i jakieś kolorowe naszyjniki za 20 rupii, które tu bardzo dużo osób nosi. W knajpie piję podejrzany napój alkoholowy, który jak dla mnie był spirytusem z olejem. Żegnamy się z Olgą i Pawłem, którzy już dalej z nami nie będą podróżowali i lądujemy w hotelu. Przepakowujemy się. W międzyczasie przez godzinę staram się bezskutecznie dostać do poczty e-mail. Załatwiłem też smsowo ubezpieczenie dla JP.
NOCLEG ZA 4,5 ZŁ – LEKCJA 1 2010-04-15
Pobudka o 4.30. Wyruszamy na trekking do Mount Everest Base Camp (MEBC). Samolotem lecimy do Lukli, co oprócz wspaniałych widoków dostarcza nam pierwszych wrażeń tego dnia. Już na lotnisku zdziwiliśmy się, że przeniosłem 2 litry picia bez żadnego problemu przez kontrolę. W naszym samolocie, jako drugi pilot leciał chłopak, który uczył się latać. A ponieważ samolot zabierał jedynie kilkanaście osób i piloci nie byli w żaden sposób oddzieleni od nas, słyszeliśmy i widzieliśmy dokładnie wszystko to, co robili i o czym rozmawiali. Trochę obaw mieliśmy, gdy część czynności wykonywał chłopak, który pierwszy raz leciał w fotelu pilota. A lotnisko w Lukli kończy się pionową ścianą, czyli jeśli samolot nie wyhamuje, to koniec. Ale udało się. Wylądowaliśmy znowu bez problemu na ponad 2600 mnpm. Czeka na nas Sherpa z dwoma młodymi tragarzami.
Jesteśmy w 3: Ja, Magda i Punki – pewnie najbardziej egzotyczna wyprawa od paru lat w tym rejonie. Czarny i dwoje białych. To się rzuca w oczy. Wszyscy się na nas oglądają. Wzbudzamy nie lada sensację jako polsko-tanzański team. Z tragarzami Dżondrą i Thembu ruszamy na trekking. Dostała im się łatwa i wesoła praca. Bo z JP są niezłe numery. Wzbudza ogromne zainteresowanie, a przy tym często sam zagaja ludzi. Generalnie chodzi mu o biznes. Stara się jak najlepiej poznać tutejsze życie, ludzi, zwyczaje, zasady żeby w przyszłości móc organizować wyjazdy do Nepalu. Zostawia też swoje reklamy żeby zainteresować ludzi Tanzanią.
Przed wylotem do Lukli Punki przyszedł do podstawionego samochodu ze swoją Finką. Wyglądało to co najmniej śmiesznie i dziwnie – jak mama odprowadzająca swojego synka na wycieczkę. Jakoś nie mogę się do tej sytuacji przyzwyczaić. Punki przebąkuje o tym, że fajnie by było zaoszczędzić trochę pieniędzy z funduszu jaki został. Jak dla mnie ok, ale pokazuje to tylko, że Finka służy Punkiem jedynie za źródło pieniędzy.
A zatem idziemy jako atrakcja turystyczna w trójkę, a w zasadzie w piątkę. Punki zaopatrzył nas w identyczne t-shirty z adresem strony internetowej www.everest.vc , którą stworzy. Będzie dotyczyła tematyki górskiej i tego wyjazdu. Jest ciepło, ale przed południem nadciągnęła burza z niewielkim deszczem. Po drodze w miejscowej drewnianej chatce za 80 rupii za talerz zjadamy bardzo dobre pierogi z niewiadomo czego. I chyba tak pozostanie, że będziemy szukać lokalnych wyrobów w chatach, do których turyści nie zaglądają. I o to mi chodziło. Dolina, którą idziemy jest ładna, choć nie widać z niej niczego wyżej niż 3500 mnpm. Przechodzimy z jednej na drugą stronę rzeki po wiszących mostkach. Jest strasznie dużo turystów. Szlak jest tak uczęszczany, że czujemy się jakbyśmy byli na drodze do Morskiego Oka. Mijamy ładne domki, kolorowe, spore wioski. Ale to wszystko pod turystów, ładne, czyste, kolorowe. Mnóstwo małych świątyń, modlitewnych kamieni pomalowanych na biało z czarnymi napisami.
Wędrujemy przez kolejne wioski i koło 15 docieramy do Monjo na około 2830 mnpm. To był cel naszej dzisiejszej wędrówki. Szybko znajdujemy hotelik, co jak się później okazało, było początkiem naszej przygody i lekcji nr 1 tutejszych zasad. Hotel jest wyjątkowo tani. Kosztuje 4,5 zł za osobę, czyli 100 rupii. Do spania dostajemy malutkie klitki za drewnianymi drzwiami, zamykanymi na kłódkę z jednej strony, a z drugiej na jakąś niby drewnianą zasuwę. No ale cena jest słuszna. Jest wcześnie. Nie wiemy co ze sobą robić. Idziemy z JP załatwić bilety do Sagarmatha National Park. Wracamy. Postaramy się coś zjeść w miasteczku/wiosce. Szukamy oczywiście czegoś taniego i lokalnego. To nie jest łatwe, bo to strasznie turystyczna trasa i ceny są pod turystów.
Wchodzimy na rympał do jakiegoś drewnianego domu. Ustaliliśmy, że to miejscowa knajpa. Ale żaden turysta by tu nie wszedł. Negocjujemy cenę z jakąś dziewczyną. Utargowaliśmy z turystycznych 200 do miejscowych 100. Nie wiemy do końca co nam przyrządzi, ale na naszych oczach gotuje na palenisku ryż, jakieś zielsko, które wygląda jakby zostało świeżo zerwane i zupę bez smaku, czyli w skrócie Dalbat. Niezbyt smakuje. Ale klimat jest fajny. Gotuje dla nas na ognisku w drewnianej chatce. Do chatki co chwilę wchodzą zaciekawieni miejscowi. Jest gwarno. Nasza dusza towarzystwa Punki zaczepia każdego, zagaduje, dowcipkuje. Dłuższy czas rozmawia z dwoma przewodnikami o interesach. Dowiadujemy się ciekawych rzeczy o trekkingach, ich pracy, cenach itp. Punki okazuje się jednak całkiem ciekawą osobą z ukształtowanymi poglądami. Tylko co on robi z tą podstarzałą Finką. Po obiadokolacji negocjujemy z kuchareczką i kilkoma przygodnymi osobami cenę śniadania. Udaje nam się dogadać, że nam zrobią tybetański chleb, 2 jajka i kawę za 120 rupii. Cieszymy się, bo po drodze za same jajka płaciliśmy 120 rupii. Umawiamy się w chatce o 7.30. Okazuje się też, że chatka jest jednocześnie hotelikiem. Za 100 rupii można się w niej przespać. No ale tu nie ma wody.
Bardzo zadowoleni i uśmiechnięci wracamy do hotelu. Wychodzi z niego jakaś dziewczyna i obrażonym głosem wykrzykuje, że jak się żywimy gdzie indziej to za nocleg zapłacimy 500 rupii. A to dobre. Szkoda, że wcześniej tego nie mówiła. Zatkało nas. Punkie prosi o rozmowę z właścicielem. Wyjaśnia, że nikt nam wcześniej nie powiedział, że jesteśmy pierwszy dzień i nie wiedzieliśmy o tym. Udało mu się przekonać właściciela żeby nie obciążać nas wyższą ceną, bo nie wiedzieliśmy itd. Bo tak było. Okazało się, że cena 100 rupii jest tylko wtedy, gdy żywimy się w tym samym miejscu. Czyli powinniśmy zjeść śniadanie i kolację tutaj. A oni dowiedzieli się, że zjedliśmy gdzie indziej i stąd mała awantura. Jesteśmy trochę w szoku. Dla świętego spokoju siadamy jednak w hotelowej sali jadalnej i chcemy zamówić 5 herbat, ale nic się nie dzieje. JP znowu poszedł do właściciela. Tym razem wywiązała się mała sprzeczka. Właściciel powiedział, że od zamawiania i rozmawiania jest przewodnik. No, tylko że my go nie mamy. Prosimy więc tragarzy żeby zamówili nam 5 herbat. Trochę to głupie, że musimy porozumiewać się przez osoby trzecie. Przynoszą herbatę. Jesteśmy coraz bardziej wbici w szok widząc ceny śniadań i obiadów. Wychodzi na to, że jesteśmy trochę ubezwłasnowolnieni. Niska cena noclegu jest rekompensowana przez wysoką cenę jedzenia i picia. Domyślamy się też, że dzięki temu, że my płacimy dużo to jedzenie i nocleg za darmo mają tragarze. Tylko jak mieliśmy się tego wszystkiego dowiedzieć. Postanawiamy jednak, że śniadanie zjemy w hotelu po tych kosmicznych cenach, bo boimy się o naszych porterów, że nie dostaną jedzenia. Ale szczerze mówiąc trochę nie dziwimy się, że ceny jedzenia są wysokie. W końcu wszystko tutaj podróżuje na plecach tragarzy, czyli muszą sobie solidnie doliczyć koszt doniesienia wszystkiego do knajpy. Tu nie funkcjonuje coś takiego jak pojazd. Nie istnieje taka możliwość. Mimo wszystko uznajemy, że te zasady i sposób w jaki nas potraktowali to jakaś paranoja i lekcja na przyszłość. Śmieszne jest też to, że porozumiewać się musimy za pośrednictwem portera. Ale skoro decydujemy się na śniadanie w hotelu, musimy odwołać umówione śniadanie w lokalnej chatce.
Idziemy wszyscy, ale prosimy porterów żeby dogadali się z ludźmi z chatki i wyjaśnili dlaczego rezygnujemy. Zgadzają się. Porterzy są chyba lekko wystraszeni całą sytuacją. Punki nie rozumie tego wszystkiego – my zresztą też. Punki jednak zbytnio wziął sobie do serca konieczność porozumiewania się za pomocą porterów. Zaczyna ich musztrować i traktować jak służących. Staramy się z Magdą opanować sytuację i wyjaśnić JP i porterom na spokojnie wszystko i załagodzić sytuację. Odwołujemy śniadanie w chatce i chyba uspokajamy ta lekko wymykającą się spod kontroli paranoiczną sytuację. Ale kto mógł to przewidzieć, że takie są tu zasady. A wystarczyło tylko powiedzieć.
Dziwny kraj, naprawdę dziwny, ale jednak frajda jest poznać tego typu zwyczaje, poznać lokalne chatki, a nie to, co w pakiecie przygotowane dla turystów. Takie rzeczy są nie dla nas. Ktoś idący ze zorganizowaną grupą czegoś takiego by nie przeżył. Dla nas jest ciekawe prawdziwe życie miejscowych. I tego będziemy dalej szukać przemieszczając się w górę Khumbu Valley, ale już z większą ostrożnością, żeby nie robiło się tak nerwowo. Rano musimy wypytać poznanego przewodnika o inne ciekawe sytuacje, jakich możemy się spodziewać. Co przyniesie jutro? Zobaczymy. Na pewno będzie ciekawie. W takim teamie musi być ciekawie. Cieszę się ze wspólnego z JP wyjazdu. Idziemy spać do naszych komórek drewnianych. Barykadujemy się od środka plecakami. A wiadomo, czy nie będą chcieli nas okraść?
Zapisuję sobie jeszcze nowe słówka Suahili, których w ramach nauki języka nauczył mnie dziś JP:
Jak się masz z rana? – Habari za subani
Wszystko w porządku - Mzuri sana
OK. – Poe
Jak się masz dziś? - Habari za leo
Wszystko w porządku - Mzuri sana
Jak sprawy? – Habari gani
Wszystko w porządku - Mzuri sana
Jak się masz? – Mambo wipi
OK. – Poe
Wolniej wolniej - Pole Pole
Cześć – JamboStek z jaka 2010-04-16
Obyło się bez kłopotów. Pobudka o 7, śniadanie i ruszamy. Punki trochę mniej zaangażowany w marketing. Jest spokojniej. Idziemy nie spiesząc się. Mamy do przejścia tylko dystans na około 3 godzin. Wysokość na jaką dziś powinniśmy wejść to około 3440 mnpm w Namche Bazaar. Przekraczamy granice parku narodowego i wspólnie z jakami przechodzimy przez wiszący most nad Pudh Kosi.
Przechodzimy przez wioskę Jorsale, po czym znowu wracamy na prawa stronę rzeki. Za jakiś czas, tym razem przed stadem osłów wędrujemy po wiszącym moście na drugą stronę. Każdy wędruje swoim tempem. JP pierwszy, ja drugi, Magda trzecia, tragarze na końcu. Nie śpiesząc się pokonujemy strome podejście i jesteśmy 500 metrów wyżej. Jesteśmy w Namche. Jest po 11 i koniec wycieczki. Szukamy hotelu. Wszędzie te same zwyczaje. Noclegi po około 100 rupii od osoby, ale jest obowiązek jedzenia nie do końca taniego jedzenia w hotelu. Za drugim razem trafiamy na całkiem schludny hotelik z pokojem za 350 rupii i nie tak drogim jedzeniem. Nazywa się Sherpa Land Hotel. Zatrzymujemy się. W ramach lunchu zamawiamy stek z jaka. Kosztuje 450 rupii. I jest smaczny. Trochę jak wołowina. I pomyśleć, że po drodze mijamy całe stada tych jaków dźwigających ciężkie toboły. Ludzie jednak chyba noszą trochę więcej. Podobnie jak pod Dhaulagiri noszą wszystko w koszach, zawieszonych na taśmach na czołach. W tym rejonie kosze są trochę solidniejsze. Używają dodatkowo kijków w kształcie litery T. Służą im one do podpierania koszów o ziemię podczas postoju, bez konieczności ich zdejmowania z pleców.
Po krótkim odpoczynku idziemy na 2-godzinną przechadzkę po Namche Bazaar i okolicznym wzgórzu. Nie mamy w zasadzie nic do roboty. Snujemy się trochę. Znowu trochę kropi. Wszystko tonie w chmurach. Ceny podskoczyły tu znacznie. Puszka coli kosztuje 100 rupii, 1 litr wody też. Za 1 minutę korzystania z Internetu każą sobie płacić 10 rupii. Kolejnego dnia będziemy iść do Tengboche, kolejne 400 metrów w górę. Namche to największe miasteczko w okolicy. To takie swoiste centrum handlowe z bazarem, pocztą, bankiem, wieloma sklepami i hotelami. Za dużo jednak ludzi. I w mieście i na całej trasie. Strasznie komercyjna jest ta trasa do MEBC. Na razie mi się nie podoba i nie polecałbym jej. Jedyny jej plus jaki na razie widzę, to możliwość ujrzenia Mount Everestu. Ale te chmary ludzi, a wśród nich pełno dzieci, starców są przerażające. Mam nadzieję, że po drodze się wykruszą albo, że idą tylko do Namche.
Oby tylko nie wyeliminował ich kawałek spadającej skały, jaki o mały włos wyeliminowałby mnie dzień wcześniej. Szedłem sam i nagle usłyszałem huk rozbijającego się, toczącego po zboczu sporego głazu (taki z 0,5 na 0,5 m). Zobaczyłem go i nie bardzo wiedziałem co zrobić. Czy się cofnąć, czy iść do przodu, bo podskakiwał na zboczu i nie wiedziałem gdzie upadnie. Cofnąłem się jednak odruchowo i spadł półtora metra przede mną. Dobrze, że nie szedłem ze słuchawkami w uszach. Jakbym szedł, trafiłby mnie z pewnością. Głupio by było tak zginąć, ale bardzo prosto. W naszym hotelu, podobnie jak i w naszym pierwszym hotelu panuje zwyczaj notowania w specjalnych zeszytach, przeznaczonych dla każdego pokoju osobno, tego co zamawiamy do jedzenia i do picia. To służy jako zamówienie w restauracji, a następnego dnia, przy każdej pozycji pojawiają się ceny plus dodatkowa cena za nocleg i ewentualnie ceny za korzystanie z Internetu, czy prysznica (tu kosztuje to 250 rupii, ale nikt z nas nie korzysta) lub ciepłej wody.
IMIENINY Z DENISEM URUBKO I JEDNYM TRAGARZEM 2010-04-17
Dziś poznaliśmy Denisa Urubko i straciliśmy jednego portera. Rano, przy śniadaniu jeden z porterów oznajmił nam, że wraca do Lukli, bo wybiera się na inny trekking i w zamian przyśle nam swojego brata. Tylko nic nam po nim. Do tej pory obowiązki drugiego chłopaka przejmuje pierwszy. Będzie nosił dwa plecaki. To niezły deal dla niego – dla nas też. Chłopaki dostaną z agencji pensję dla dwóch, a tylko jeden będzie dla nas pracował. Drugi w tym samym czasie zarabiał będzie na dłuższym trekkingu. Dla nas to też lepiej, bo napiwek zamiast dla dwóch zapłacimy tylko jednemu, czyli o połowę mniej (pewnie około 20 dolarów zamiast 40). No i git. Dobrze, że to się odbyło w taki sposób, a nie jak to się czasem zdarza przez porzucenie bagażu.
Zaraz po utracie tragarza poznałem Denisa Urubko, który razem z Piotrkiem dotarł najwyżej na K2 zimą. Zaczepiłem go podczas rozliczania się z hotelem. Spytałem, czy korzysta z usług tej samej agencji co my, a później zapytałem dla pewności czy znał Piotrka (bo nie byłem pewien czy to on). Pogadaliśmy o naszych planach. Zaproponował nam, jeżeli mamy czas, wejście na kilka szczytów z fajnymi widokami, które nie wymagają umiejętności, sprzętu, ani pozwoleń. Zobaczymy. Oni idą na jakiś sześciotysięcznik w ramach aklimatyzacji, a później na Mount Everest i Lhotse. Umówiliśmy się w następnej miejscowości, w której mamy spać, czyli w Deboche.
Nasza trasa, po krótkim podejściu zaraz za Namche prowadzi zboczem lewego brzegu Dudh Kosi. Po około 1,5 h schodzimy w dół, aż do samej rzeki, do wioski Phunki Tenga. Śmiejemy się, że to wioska imienia Punkiego. Przekraczamy wiszącymi mostkami rzekę. Jesteśmy w najniżej położonym miejscu na północ od Namche, na 3250 mnpm.
Po krótkim odpoczynku i sesji zdjęciowej z reklamą Coca-coli zaczynamy wspinaczkę pomiędzy drzewami do Tengboche. Zajmuje nam to około 2 godzin. Na początku jest trochę stromo, ale później nachylenie jest mniejsze. Idziemy, pokonując kilka serpentyn po kamieniach, mijając się z tragarzami niosącymi ogromne płyty drewniane do budowy hoteli. Jak oni z tym idą. To nieprawdopodobne.
W końcu znajdujemy się w Tengboche i takiej przełęczy na 3860 mnpm. Podejście miało ponad 600 metrów. Przez wioskę przetaczają się chmury. Zaczynamy w nich tonąć. Pewnie znowu będzie padać. Zrobiło się chłodno, jak zawsze popołudniu. Czas na t-shirta założyć polar. W zachmurzonym Tengboche oglądamy męski klasztor. Ładny i cała wioska bardzo ładnie położona – tylko szkoda tej brzydkiej pogody. Idziemy dalej – w dół do naszej docelowej wioski Deboche na 3771 mnpm. Idziemy do poleconego przez Denisa Ama Dablam Garden Lodge. Spotykamy tam już Denisa i Wadima. Nie ma miejsc na materacach, ale dostajemy 2 pokoje komórki, jak zwykle po 100 rupii za osobę. Tradycyjnie też dostajemy swój pokojowy zeszycik na zapisywanie zakupów. A pokój tradycyjnie zamykany na kłódeczkę. Ceny rosną. Cola kosztuje już 290 rupii, a dwa gotowane jajka 200 rupii.
Zamawiam na kolację pizzę za 450 rupii. I tak powoli mijają moje imieniny. Zaproszę jeszcze nasz team na piwo po 300 rupii z okazji moich imienin. Wypijemy moje zdrowie. Rok temu imieniny obchodziłem z Karolem w najpiękniejszym miejscu w jakim byłem, w Soussevlei Valley w Namibii. Dziś robię to w drodze pod Mount Everest, na wysokości 3771 mnpm. Nie jest tak ładnie jak w Namibii, ale cieszę się, że mogę to robić w tak odmiennych i egzotycznych miejscach. Chyba mam szczęście. Cieszę się z tego i z całego dzisiejszego dnia, i z tego że poznałem Denisa, z którym wspinał się Piotrek. Kombinuję od naszego chłopaka od bagaży tytuł piosenki o Dhaulagiri.
Korzystając z przerwy w deszczu i ładnych widoków idziemy na przechadzkę fotograficzną. Przy okazji napełniamy butelki wodą ze strumienia. W przerwie między chmurami ukazało nam się Nuptse (7864 mnpm) i Ama Dablam (6814 mnpm). Ładnie oświetlone wieczornym słońcem i całe we śniegu. Zgodnie z planem kupuję po piwie z okazji imienin, po czym wyjątkowo późno, bo około 21 idziemy spać.
PHERICHE W KORYCIE 2010-04-18
Dzień rozpoczynamy bardzo wcześnie. Wstajemy o 6. Postanowiliśmy wychodzić wcześniej, bo rano jest zawsze piękna słoneczna pogoda. Po godzinie 11 od strony Lukli zawsze nadciągają chmury i powoli zakrywają cały świat. Rozliczamy się z właścicielem. Dostaliśmy trochę zniżki. Płacę około 2000 rupii za zeszłonocne atrakcje i szaleństwa. Dostajemy gratisową wodę i napój cytrynowy. Wyruszamy o 7.30. Jest piękna słoneczna pogoda. Za nami widać przełęcz z Tengboche i w oddali widać jakieś pięciotysięczniki. Po prawej stronie wznosi się Ama Dablam, które obserwuje nas przez całą drogę. Przed nami Nuptse. Idzie się bardzo dobrze. Trochę w dół, trochę do góry. Początkowo po lesie.
Przekraczamy rzekę na lewą stronę ładnym wiszącym mostkiem i lekko idziemy do góry. Po prawej stronie otworzył się widok na Kangtengę (6783 mnpm) i Malanphulan (5573 mnpm).
Lekko pnąc się w górę po zboczu, przechodzimy obok kilku stup i szybko dochodzimy do Pangboche.
Jesteśmy z 200 metrów wyżej. Nasz porter, który coraz bardziej się z nami zaprzyjaźnia, zaprasza nas do restauracji prowadzonej przez jego siostrę. Pijemy herbatkę. Siostra piecze nam tybetański chleb. Płacimy zaledwie 140 rupii, bo po znajomości w lokalnej knajpie. Płacimy tyle za w tybetańskie chleby i czarną kawę. W knajpie zapłacilibyśmy za to 550 rupii. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej. Proponują nam jeszcze spróbowanie miejscowego alkoholu – wódki rakshi.
Ale jesteśmy w trasie, więc postanawiamy zatrzymać się tu na noc w drodze powrotnej na degustację. Mijamy kolejne stada niosących toboły jaków. A z prawej strony wciąż nasze kroki śledzi wielki Ama Dablam. Znowu pniemy się lekko pod górę. Docieramy do Shomare. Przekraczamy w ten sposób wysokość 4000 mnpm. Nie mamy żadnych problemów z wysokością. Nawet oddech, jak na ta wysokość, jakby dalej spokojny i pełny.
Wędrujemy dalej zboczem w górę pod czujnym okiem Ama Dablam. Spotykamy brata naszego Dżondry, który za dwa dni rusza z wenezuelską ekspedycją na Pumo Ri. Nasz tanzańczyk nie omieszkał wymienić się z bratem wizytówkami. Tradycyjnie po 11ej nadciągają chmury. Robi się chłodniej. Wiatr jest zimny, ale w osłoniętych od wiatru miejscach słońce grzeje bardzo mocno. Jeszcze nie czas na marsz w polarze, choć wysokość powyżej 4100 mnpm zaczyna to sugerować. Poprzedniej nocy mieliśmy już mróz. Ale na słońcu jest naprawdę cieplutko. Droga zaczęła nam się coraz bardziej wznosić. A my zbliżamy się do Nuptse.
Podchodzimy po niewielką przełęcz na ponad 4300 mnpm z przepięknym widokiem na Nuptse i Mahra Peak oraz dwie łączące się doliny. Jedna z dolin prowadzi do Chhukhung i dalej do bazy pod Island Peak. Druga jest nasza. Drogi rozgałęziły się i zrobiło się luźniej. I dobrze. Schodzimy w dół do rzeki i jej korytem docieramy do Pheriche.
Koniec wędrówki. Jest 12.30. Zrobiło się pochmurno i chłodno. Szukamy noclegu. Testujemy 4 miejsca. Polecany Himalayan Hotel okazał się najdroższy, bo kosztował 150 rupii od osoby, 400 za prysznic, ale to akurat najmniej nas obchodzi bo i tak się nie kąpiemy. W jadalni też drogo. Poszliśmy z ciekawości spytać w inne miejsca. Ale wróciliśmy bo 3 w kolejności miejsce nie było zbyt przyjemne, choć było dużo tańsze. Wróciliśmy, a nadąsany i sfochowany właściciel obrażonym tonem mówi, że wszystkie pokoje są zajęte. Choć dobrze wiemy, że tak nie jest. Obraził się, że chcieliśmy sprawdzić inne Lodge. Dziwny ten kraj. Ale hotelików tu pod dostatkiem. Jak nie chce naszych pieniędzy to przecież nie będziemy go prosić. Lądujemy tuż obok, w sporo tańszym hoteliku Panorama Lodge. Mamy pokoiki po 50 rupii od osoby i całkiem tanią jadalnię. Dostajemy duży 2 osobowy pokój z Magdą. Proponują nam dostawić 3 łóżko, bo jest tam wystarczająco miejsca dla 3 osób. Magda nie chce spać z JP w jednym pokoju, bo mówi że nie ma w zwyczaju w jednym pokoju sypiać z obcymi. No cóż. Każdy ma jakieś dziwactwa. Aby sytuacja nam się nie zaogniła powstrzymuję się od komentarzy. Więc JP śpi w pokoju obok.
Jest po 13ej. Jakoś musimy dotrwać do wieczora. JP pożycza laptopa za 20 rupii za minutę łączności z Internetem i melduje się swojej Fince. My pijemy herbatkę. Magda coś je. Czekam, aby przed wieczorem chmury się rozeszły i żeby porobić trochę zdjęć. Może w końcu jakiś zachód słońca. Ale póki co nudy na pudy. Podobnie jest codziennie. Ale dobrze jest wyjść z samego rana ze względu na piękna pogodę i widoki, nawet kosztem tego, że później przez pół dnia człowiek umiera z nudów. Coraz bardziej mi się ten trekking podoba. Mniej ludzi, coraz ładniejsze widoki. Nie można już złapać zasięgu. Wczoraj doszedł sms o wybuchu wulkanu na Islandii. Wytrzymaliśmy 12 dni bez telefonu pod Dhaulagiri. Teraz to też nie jest priorytet – nawet lepiej, że jesteśmy odcięci od świata.
Pheriche leży na 4280 mnpm w korycie Lobuche Khola, bardzo szerokiego strumienia. Jakoś przemęczyliśmy się do wieczora. W tym czasie można leżeć, albo siedzieć, później dla rozrywki poleżeć i znowu posiedzieć, a jak się znudzi to można przysnąć. I tak mija człowiekowi w spokoju pół dnia na przemyśleniach i odpoczynku po środku gór. Poleżeliśmy, podrzemaliśmy i doczekaliśmy do pysznej kolacji. Po raz drugi decyduję się na jaka. JP też. Jest przepyszny z dodatkiem frytek z miejscowych słodkawych ziemniaków i z serem. Przepyszny. Kosztował 450 rupii. A za oknem pada deszcz. Więc po kolacji dla odmiany idziemy poleżeć i spać.
Zmiany 2010-04-19
Ranek powitał nas lekkim mrozem. Ale za to mamy piękne widoki. W końcu widzimy gdzie jesteśmy i w jakim otoczeniu jest koryto naszego strumienia. Wyruszamy sprawnie koło 7. Mamy kawałek do podejścia. Jest rześko, ale słońce powoli wkracza do doliny. Idziemy przez jakąś godzinę w górę rzeki jej korytem. Widoki w porannym słońcu robią się przepiękne.
W tyle zostawiamy Ama Dablam. Przed nami pojawiają się nowe góry, w tym część nienazwana. Powoli przyzwyczajamy się do nowych widoków. Leciutko się wznosimy. Kawałek za wioską z kamiennymi domkami Phulung Karpo skręcamy w prawo i intensywniej podchodzimy pod górę żeby za chwilę skręcić w lewo, przekroczyć mostek nad jakimś strumieniem wypływającym już chyba z lodowca Khumbu.
Docieramy do Duglhi na 4620 mnpm. Minęły ponad 2 godziny. Jesteśmy w połowie drogi. Widoki porywające. Z każdej strony piękne, ośnieżone szczyty. Pojawiło się ponownie Nuptse. Ama Dablam zostawiamy w tyle i za chwilę powinno się schować za kolejnymi wzgórzami. Jest ładnie i przy bezchmurnym niebie jest cieplutko. Jest nawet na tyle ciepło, że znowu idę w samym t-shircie. Moja głowa już się chyba nieźle opaliła, a pierwsza w życiu 3-tygodniowa broda i wąsy nie drapią. Jakoś nie mogę się do nich przyzwyczaić, ale golenie nie ma tu sensu.
Przed nami ostre podejście na Thokla Pass. To 200 metrów do góry. Czuję po oddechu, że jesteśmy wyżej. Nie jest już taki głęboki. Stawiam kroki wolno, jeden po drugim. Oprócz konieczności zwolnienia tempa nie mam żadnych kłopotów z wysokością. Wkraczamy na przełęcz. Jesteśmy już na ponad 4800 mnpm. Na przełęczy mijamy wiele czortenów ku czci osób, które zginęły pod Mount Everestem. A w oddali po prawej stronie zapierające dech w piersiach Nuptse, po lewej Ami Peak, a z tyłu Cholatse. Dalsza trasa to spacer. Godzinka lekkiego wznoszenia się pod górkę dobrą ścieżką z lewej strony lodowca Khumbu. Jest bardzo przyjemnie, ciepło. Po drodze odwiedzamy bazę międzynarodowej wyprawy aklimatyzacyjnej na Lobuche. Dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy, oglądamy ich wyposażenie, namioty. W oddali widzimy na śniegu 2 osoby zmierzające do wierzchołka Lobuche.
W międzyczasie pojawia się Pumo Ri (7138 mnpm). To chyba najładniejsza góra jaką widziałem. Taki usypany kopczyk. Strasznie mi się podoba. Docieram do Lobuche. Mamy już prawie 5000 mnpm wysokości, a dokładnie 4940 mnpm. Widoki piękne. Mógłbym ten dzień nazwać dniem z najpiękniejszymi widokami, ale zachowuję ten tytuł na dzień wejścia na Kala Patthar. Czekając na resztę teamu wykorzystuję czas na znalezienie noclegu. W 2 lodgach nie ma miejsc. Jeden hotel jest koszmarnie drogi (20 dolarów za pokój). Znajduję odpowiedni Above The Cloud Lodge. Za pokój płacimy 200 rupii. Jedzenie jest bardzo drogie. Dwa gotowane jajka kosztują 5 dolarów, pizza 6 dolarów, a stek z jaka podrożał wraz z wysokością, w ciągu 700 metrów, z 450 rupii do 550 rupii (8 dolarów). Chwilę później pojawia się JP z Magdą.
Jest chwilę po 13-ej. Znowu musimy czymś zająć czas. Magda coś zjada. Ja wypijam 2 herbaty. Siedzimy w jadalni i nie ma totalnie co robić. Zaczynają się schodzić do jadalni kolejni goście. Poznajemy grupkę Finów, którzy idą na moje ulubione Pumo Ri. Poznajemy też grupę Szwajcarów w wieku powyżej 60 lat. Jeden z nich w latach 70-tych przejechał Afrykę samochodem i wszedł na Kilimandżaro. Bardzo dużo podróżuje. Jego żona organizuje wyjazdy ze Szwajcarii do Nepalu. On zajmuje się handlem szlachetnymi kamieniami. Spotykamy też Niemca – Denisa, który idzie sam przez dolinę. O rany, jak ja dużo rozmawiam po angielsku. Jeszcze nigdy się tak nie podszlifowałem w angielskim. Bardzo mi z tym dobrze. Rozmawiam po angielsku z JP, z Dżondrą, z wieloma napotkanymi osobami. Mam wrażenie jakbym po angielsku mówił i myślał cały czas.
Poznany Niemiec zaraża nas pomysłem, aby zmienić nasze plany na 2 najbliższe dni i zamiast pierwszego dnia wchodzić na Kala Patthar, a drugiego iść do MEBC zamienić kolejność. Pomysł jest świetny, bo jutro poszlibyśmy sobie spokojnie przez Gorak Sheep do MEBC. Dojdziemy tam koło południa, a ponieważ podobno nie ma stamtąd zbyt pięknych widoków i nie widać Mount Everestu wiele nie stracimy. Ale za to dzień później szykuje się rewelacyjna rzecz. Wstaniemy o 4 rano i wejdziemy na Kala Patthar. Będziemy tam około 6 rano. To będzie wspaniała rzecz. Wschód słońca na 5550 mnpm z widokiem na Mount Everest. Rewelacja. Nie mogę się doczekać. Strasznie się cieszę. To będzie coś. Lubię taki pomysły. Dobrze, że poznaliśmy Denisa. Teraz mamy polsko-tanzańsko-niemiecko-nepalski team, bo Denis przyłącza się do nas. Znowu dużo czasu spędzam na rozmowach po angielsku z nowo poznanymi osobami. W naszym Lodge jako odświeżacz do powietrza używane są kadzidełka.
Wpadliśmy jeszcze na jeden pomysł na zmianę planów. Napaliliśmy się na kilkudniowy wypad do Tybetu. Przed wyjazdem do Nepalu nawet o tym nie pomyślałem. A teraz nie mogę o tym przestać myśleć. To byłoby coś. Musimy tam pojechać zamiast do Chitwan. Koniecznie. Na kolację niestety nie udało się zjeść tym razem jaka. Nie doszli jeszcze tragarze z mięsem z Namche. Okazało się przy okazji, że mięso do jedzenia pochodzi ze specjalnej hodowlanej odmiany jaka. Zamiast mojego przysmaku zjadam Hash Brown, co okazało się plackiem ziemniaczanym. W międzyczasie się ściemniło i zachmurzyło. W nocy ma być około -5 stopni i prawdopodobnie poprószy drobny śnieg. O 18 wędrujemy do naszych komórek sypialnych z dykty i powoli razem ze wszystkimi zasypiamy jak dzieci. To był dobry dzień z nowymi pomysłami i pięknymi widokami.
Mount Everest Base Camp 2010-04-20
Po nocnych opadach marznącego deszczu ze śniegiem prawie nie ma śladu. Ruszamy około 6.30. Droga jest bardzo łatwa. Nachylenie niewielkie. Idziemy spokojnie robiąc sporo zdjęć. Tylko przez około pół godziny musimy trochę się wysilić, bo mamy bardziej strome podejście pod jakąś przełęcz.
Widoki, jak co rano, wspaniałe. Pumo Ri, Nuptse i inne ośnieżone szczyty zapierają dech. Szybko docieramy do kolejnej noclegowni w Gorak Sheep. Jesteśmy na 5100 mnpm. Szybko znajdujemy noclegownię w Himalayan Lodge za 150 rupii od osoby. Jedzenie jest w podobnej cenie jak w Lobuche, więc tragedii nie ma. Obawialiśmy się, że tu w ogóle noclegu nie będzie można znaleźć albo, że będzie koszmarnie droga, ale umówmy się, że 2 dolary za noc od osoby to cena do zaakceptowania ;-). Zostawiamy bagaże w pokoju i ruszamy do MEBC. Przechodzimy przez spore wyschnięte jezioro Goraksheep Tsho. W resztkach wody odbija się Nuptse.
Skaczemy po kamieniach żeby nie wpaść w błoto. Ale to koniec przyjemności. Musimy podejść jeszcze jakieś 200 metrów w górę. Pniemy się więc pomiędzy kamieniami. Obok wciąż przechodzą jaki z różnych ekspedycji. Idziemy bokiem Khumbu Glacier. W końcu jednak wchodzimy na lodowiec. Drugi raz dostrzegamy w oddali kawałek Mount Everestu w chmurach. Jesteśmy już całkiem wysoko, więc nie można już tak szybko chodzić, szczególnie w górę. Kilka szybkich kroków i łapie się zadyszkę. Człapiemy więc spokojnie starając się miarowo oddychać.
Jesteśmy! Osiągnęliśmy właśnie drugi cel naszej wycieczki. Jesteśmy w Mount Everest Base Camp na Khumbu Glacier. Wokół wspaniałe Nuptse i Pumo Ri. Cieszymy się w trójkę z osiągniętego celu. Robimy sobie masę zdjęć w koszulkach od JP. Obozowiska ekspedycji znajdują się nieco dalej niż tablica z napisem MEBC. Chcemy z JP przejść się po Base Campie. Magda wraca z naszym tragarzem do Gorak Sheep.
A my idziemy do obozowiska. Zajmuje nam to ze 40 minut. Robimy sobie z JP kilka zdjęć na lodowcu, na którym rozbite są obozowiska. Jest ich strasznie dużo. Musimy wracać. Pogoda się zmienia jak zwykle. Pumo Ri tonie w chmurach, po czym schodzi z niego z hukiem lawina śnieżna. Zaczął padać zmrożony śnieg. Wracając zatrzymujemy się jeszcze na pamiątkowe zdjęcie z flagą Tanzanii pod tablicą z MEBC. JP cieszy się, że udało mu się tu ze mną dotrzeć. Dziękuje, ze mu to zaproponowałem. Dziękuje tez za to, że parę miesięcy wcześniej wspólnie ze znajomymi, z którymi byliśmy na Kilimandżaro pomogliśmy mu, gdy był chory. Dostałem od niego bransoletkę w barwach tanzańskich. Chciałem sobie taką przywieźć z Tanzanii, ale zapomniałem, więc teraz się cieszę.
Wracamy bardzo szybkim krokiem pomiędzy wystającymi kawałkami lodu. Idziemy szybko jak na tutejsze warunki. Można powiedzieć, że prawie biegniemy, a tylko podczas krótkich podejść zwalniamy i pilnujemy oddechu. W mgnieniu oka wracamy do Gorak Sheep. Zajęło nam to jakieś 1,5h. Droga do MEBC dla odmiany zajęła nam aż 2,5h. Jest 15.39. Wyjątkowo późny koniec wycieczki. Droga powrotna dała nam trochę w kość. Ale potrzebowałem trochę prawdziwego wysiłku. Jednak mam trochę kondycji i nie czuję się źle na tej wysokości.
Nasza sypialna komórka dla odmiany tutaj nie ma nawet żarówki. Ale wygląda tak samo. Wszystko z dykty. Drzwi zamykane na kłódkę. Okno nie otwieralne, bo i po co? No i dwa wąziutkie łóżka z dykty. Pomiędzy nami z 50 cm przestrzeni. To wszystko. Jutro z rana wyruszamy na Kala Patthar żeby w końcu w całej okazałości podziwiać Mount Everest. A póki co spędzamy noc w najwyżej położonym miejscu w jakim było nam to dane, czyli na 5160 mnpm.
Strasznie się cieszę z osiągniętego celu. Himalaje są piękne i dla samych widoków warto tu przyjechać. Bardziej od MEBC podobało mi się pod Dhaulagiri. Nie było tam nikogo. Tu jest straszna ilość ludzi. Pod Dhaulagiri można było naprawdę się zapomnieć i cieszyć się otaczającą przyrodą i pięknymi widokami. Pod Everestem jest inaczej.
Ale mimo wszystko takie wielogodzinne wędrówki wspaniale odprężają i dają możliwość odpoczynku od ciągłego pośpiechu i wszystkich innych niepotrzebnych codziennych problemów. Wspaniały relaks, wspaniałe chwile z górami, zimnem, wysokością i własnymi uspokojonymi myślami. Takie wędrówki i wyjazdy powinny być obowiązkowe, bo dają niesamowite poczucie spokoju i pozwalają inaczej spojrzeć na świat, życie i problemy. Dają inną perspektywę. Dają czas na wszystko, na spokojne myśli i marzenia. Wszystko to co jest problemem w domu tu staje się małe i nieważne. Wędrówki na takiej wysokości pozwalają poznać swoje możliwości, pozwalają pokonać niemoc. Mam szczęście, że mogę tego wszystkiego doznać.
Z WIDOKIEM NA DACH ŚWIATA 2010-04-21
Dziś mamy osiągnąć najwyższy punkt podczas drugiego trekkingu. Mamy wejść na Kala Patthar, z którego podobno ma się rozciągać piękny widok na okoliczne góry, ale przede wszystkim mamy w końcu ujrzeć w całej okazałości Mount Everest, dla którego tu jesteśmy. Mamy wejść na 5500 mnpm. Wyruszamy przed 8 rano. Od samego początku podejście jest dosyć strome. Musimy się wznieść o około 400 metrów. Dosyć strome podejście na wysokości ponad 5000 mnpm nie pozwala na zbyt wiele. Idziemy bardzo spokojnym tempem. Zza wzgórz i lodowca Khumbu wyłania się coraz więcej gór w całej okazałości.
Ostatnie 100 metrów podejścia na Kala Patthar to podejście po wielkich głazach. Oddechu starcza na pokonywanie kilku głazów. I chwila przerwy.
Wdrapuję się szczęśliwy na sam szczyt. Jest pełno ludzi. Minęła 9.20. Zachwycam się pięknymi widokami. Mam wrażenie, że jestem po środku wielkiej kotliny, a wokół mnie same góry. Zachwycają mnie te widoki. Ujrzałem w końcu Mount Everest, lekko przesłonięty przez Nuptse. To był tak naprawdę mój cel. Podziwiać Mount Everest z wysokości 5500 mnpm.
Wieje silny wiatr. Zawieszone na szczycie modlitewne chorągiewki głośno trzepoczą. Jest mroźno. Jak wiatr przestaje wiać, robi się cicho i ciepło. Tylko ci ludzie. Po 25 minutach na szczyt dociera Magda i JP. Udało się nam wszystkim. Cieszymy się z wejścia na Kala Patthar i wspaniałych widoków.
Warto było przemęczyć się 7 dni, aby 7 dnia to wszystko ujrzeć. Warto było przemęczyć się 3 noce prawie nie śpiąc. Warto było iść z mozołem pod górę, z ciągłym wrażeniem, że czegoś w płucach brakuje. Jesteśmy teraz w samym środku przepięknych Himalajów. Z każdej strony góra. Pumo Ri za nami, później zgodnie ze wskazówkami zegara Lingtren, Khumbutse, prawdopodobnie tybetańskie Changtse, Mount Everest, Nuptse, Chhukhung. To wszystko przedzielone ogromnym jęzorem Khumbu Glacier. A po prawej stronie lodowca Changri-La Tong – gu Ri, Lobuche, Changri i Chumbu, a w dole Changri Shar Glacier i jakieś jezioro na lodowcu. Jesteśmy na wyciągnięcie reki od Pumo Ri, a w dole nad Dried Lake widać Pumori Base Camp. Widoki są wspaniałe.
Gdy nie wieje jest ciepło, gdy wieje, mroźny wiatr robi się przeraźliwie zimno pomimo ostrego słońca. Wtedy nawet trzęsę się z zimna, będąc naprawdę ciepło ubrany – oczywiście jak na mnie. Jest naprawdę super. Bardzo się cieszę, że widziałem tak wspaniałe widoki. Dla uczczenia chwili zdobycia drugiej co do wysokości góry w moim życiu wyciągam Prince Polo, które przebyło długą drogę z Warszawy.
Nasycony widokami wręcz zbiegam z Kala Patthar. Zatrzymujemy się jeszcze na kilka fotek w wyschniętym jeziorze Gorak Sheep. Po krótkim odpoczynku w jadalni miejscowego hotelu wyruszamy w drogę powrotną. Jako nagrodę kupuję sobie za 350 rupii butelkę coca-coli. Droga powrotna z Gorak Sheep mija w mgnieniu oka. Idzie się dobrze, tym bardziej że raczej w dół.
Po drodze zatrzymuję się w osłoniętym od wiatru miejscu i wygrzewam się w słońcu, oparty o jakąś skałę, delektując się jeszcze wspaniałymi górskimi widokami. Jest przyjemnie, a na dodatek przez dłuższą chwilę w okolicy nie przechodzi zupełnie nikt, ani turysta, ani Nepalczyk z koszem na plecach, ani żadne stado jaków. Jest mi dobrze. Sam w środku Himalajów z własnymi spokojnymi myślami. Czego tu chcieć więcej od życia?
Schodzę dalej. Nad Nuptse pokazał się księżyc. Robi wrażenie. Ośnieżone Nuptse i połówka wielkiego księżyca nad skałami. Oczywiście szaleję ze zdjęciami. Jestem zachwycony.
Docieramy do znanego już nam Lobuche na 4920 mnpm. Idziemy do znanego nam Lodge. Miła Pani oferuje dwa ostatnie pokoje z dykty. Ponieważ do niej wróciliśmy i ponieważ pokoje sąsiadują z toaletą nocleg dostajemy za darmo. Pani obiecała nam też duże steki z jaka, bo podczas poprzedniego pobytu niestety ich nie było. Zjadamy kisiel i od godziny 14 znowu musimy zabijać nudę. Oglądamy więc zdjęcia, mapy, piszemy dzienniki. Leżymy, czasem dla rozrywki urozmaicamy sobie czas drzemką. I tak do 18-ej, bo na 18-ą zamawiamy jaka. Jest dobrze. Osiągnąłem wszystkie 3 wyjazdowe cele. Wszedłem na drugą co do wysokości moją górę. Mam dużo czasu na przemyślenia i podziwianie super widoków. Czego mi jeszcze trzeba do szczęścia? Jest naprawdę dobrze. Może fajnie by było spotkać dzikie zwierze, np. śnieżną panterę albo pandę czerwoną. Ale to już by było za dużo szczęścia i rozpusta. Niech te chwile trwają jeszcze, niech nic się nie zmienia. Jeszcze 3 dni w dół i wrócimy do Lukli, a później do hałaśliwego i w końcu ciepłego Katmandu. Brakuje mi trochę możliwości umycia się innego niż mokrą chusteczką. Brakuje czystego ubrania i ciepła. W końcu jesteśmy tu już prawie 8 dni w prawie tych samych ciuchach i prawie bez mycia…. Ale coś za coś. Nie widziałbym tego wszystkiego, nie przeżywałbym takich wspaniałych emocji. Nie czułbym się tak dobrze, tak wolny, tak spokojny gdybym siedział w Katmandu w hotelu. Jest mi dobrze!
1000 METRÓW NIŻEJ 2010-04-22
To była pierwsza noc, podczas której się wyspałem, tzn. może nie wyspałem, ale przynajmniej spałem. Po śniadaniu z podsmażanych ziemniaków ruszamy w dalszą trasę.
Powinniśmy przejść w jeden dzień to, co poprzednio w górę szliśmy w półtora dnia. Po kolei więc odwracamy kolejność marszu. Idziemy przez Thokla Pass do Duglha, później do Phulung Karpo i jesteśmy w Pheriche. Jest około 11, a my już przeszliśmy to, co poprzednio w jeden dzień. No, ale teraz łatwo bo z górki.
Gdzieś po drodze wystąpiły stada jaków z małymi jakami zupełnie nie podobnymi do dorosłych. Wdrapujemy się za Pheriche na kolejną przełęcz i korzystając tym razem z pięknej pogody widzimy Lhotse lekko otoczone chmurami. Dzień mija szybko. Jest ciepło i tylko czasem zawieje silniejszy i zimny wiatr. Docieramy około 14 do Pengboche.
Teoretycznie mieliśmy tu nocować. Ale jest wcześnie, więc decydujemy się iść dalej. Zjadamy u siostry portera jakieś brązowe miejscowe coś (taka papka klejąca - niedobra) i tybetański chleb z przepysznym świeżym miodem.
Kupujemy też litr miejscowej wódki – raksi – na wynos. A to wszystko za grosze, bo w lokalnym miejscu. To zawsze warto zrobić, jak ktoś nie obawia się kłopotów żołądkowych i jest odporny na eksperymenty. Idziemy jeszcze z pół godziny i jesteśmy znów w Deboche, w miejscu gdzie spaliśmy w drodze do góry. Zeszliśmy z góry około 1000 metrów. Przeszliśmy w jeden dzień to, co poprzednio w 2.
Zasłużyliśmy na odpoczynek. Właściciel Lodge wita nas Hot Lemonem. Z Magdą kąpiemy się częściowo w pobliskim strumieniu. A ja kładę się na trawce przed Lodge i delektuję się ostatnimi promieniami słońca. Powoli zaczyna się robić chłodno, ale mi jest wspaniale i nie bardzo się tym przejmuję. Kiedy jednak zaczynam się trzęść z zimna, bo leżę oczywiście tylko w t-shircie, przenoszę się do jadalni ogrzewanej piecem na jakowe kupy. Na kolację pizza i zakupiona wcześniej około 20% raksi. Smakuje raczej tak sobie i nie jesteśmy w stanie w piątkę zwalczyć całej butelki. Pojawił się zasięg, więc wysyłam do paru osób sms-y, że wracamy z udanego trekkingu spod Mount Everestu. Trochę zaniepokoiła mnie informacja o trzęsieniu ziemi w Tybecie, jaką od kogoś dostałem, ale na razie nie zmienia to w ogóle mojej chęci wyjazdu do Tybetu. Dalej chcę tam jechać. Ciekawe też, czy na początku maja nie będzie już problemów z lataniem po Europie, bo takie newsy też do nas doszły A jak będą to trudno. Nie przejmuję się tym absolutnie. Jest mi tu tak dobrze, że wcale się tym nie zmartwię, że będę musiał siedzieć dłużej w Nepalu. Najwyżej nasze wakacje będą dłuższe i spędzimy ten czas w Nepalu, Indiach, Tybecie lub gdziekolwiek indziej. Po 19-ej powoli zmierzamy do spania. Jutro chyba ostatni dzień wstawania o 6 rano. A dzisiejszy dzień był bardzo przyjemny. Nareszcie było ciepło. Skończyły się jakiekolwiek problemy z oddychaniem.
Długi dzień 2010-04-23
I znowu noc minęła na śnie. Jak dobrze jest spać bez żadnych problemów. Krótkie śniadanie, mycie zębów w strumieniu po drodze i znowu jesteśmy w drodze powrotnej. Dziś idziemy w 5 osób: ja, Magda, JP, porter Dżondra i poznany wczoraj dziwny Kazach Andriej. Po 20 minutach podchodzimy do Tengboche.
Tym razem jest w pełnym słońcu. Oglądamy bardzo ładny, niedawno odnowiony klasztor. Robimy sobie sporo eksperymentalnych zdjęć korzystając z ładnej pogody i dobrego światła.
Po czym przed nami spory kawałek stromego zejścia przez las do wioski Phunki Tenga. W zasadzie nigdzie nam się nie śpieszy. Każdy idzie swoim tempem. Ja idę szybciej, raz wolniej, w zasadzie zawsze sam ze swoimi myślami. Robi się coraz więcej ludzi. Jeszcze jest trochę rześko, ale w samym słońcu jest przyjemnie.
Spotykamy się wszyscy po zejściu w wiosce. Wspólnie odpoczywamy i po chwili musimy wyruszyć, aby podejść 400 metrów w górę przed Namche Bazaar. Ruszam pierwszy i mam ochotę szybszym tempem pokonać podejście. Wędruję sobie przez las i kilka wiosek zboczem jakiegoś wzgórza. Docieram do najwyżej położonego miejsca w wiosce Sanasa. Rozsiadam się w jakiejś knajpce i wygrzewam na słońcu. Piję milk coffee i czekam ponad pół godziny na resztę. Znowu wspólnie odpoczywamy i ruszamy do Namche Bazaar. Nareszcie spadły ceny. Kupuję tu na sztuki miejscowe słodycze ze słoika. Targujemy się o jakiś wisiorek i czapkę. Biorę na spróbowanie kawałek żółtego sera z jaka.
Po godzinie spędzonej w Namche idziemy dalej. Kolejne długie zejście. Jeszcze nie wiemy ostatecznie dokąd dziś dojdziemy. Po prostu schodzimy. Znowu dobrze mi się idziemy na przedzie. Chwilami wieje silniejszy wiatr, który mam wrażenie w porywach nieco mnie przesuwa. Docieram do wiszącego mostu. Przepuszczam stado załadowanych osłów i czekam na ekipę. Chyba jesteśmy już trochę zmęczeni. To był ciężki dzień. Długie zejścia, długie podejście. Przechodzimy przez Jorsale gdzie musimy poczekać aż z trasy zabiorą agresywną krowę z przed paroma chwilami urodzoną krówką i docieramy do granicy Sagarmatha National Park.
Jesteśmy znowu w Monjo, choć nie chcieliśmy wracać do tej wioski. Na szczęście porter znalazł nam inny hotel, w którym nad drzwiami leżą wypchane zwłoki jakiś małych zwierzątek. Zrobiło się naprawdę tanio. Herbata nie kosztuje już 70 rupii, tylko 20, a jajka nie kosztują 350 rupii tylko 120. No i zeszliśmy o kolejne 1000 metrów w dół. I ponownie w jeden dzień przeszliśmy to, co poprzednio w dwa. Zjadamy kolację. W łóżku, w chyba najładniejszym pokoju ze wszystkich, w których tu spaliśmy, dojadam ser z jaka i zasypiam. Budzę się w nocy kiedy przez okno wpada nam do pokoju blask księżyca. A sam księżyc oświetla widoczne z okna góry. Mam chęć wstać i zrobić zdjęcie, ale lenistwo zwycięża. Wsłuchuję się w wędrujące w jakiejś pokojowej konstrukcji myszy, szczury a może inne gryzonie. Po czym zasypiam.
Imprezowa Lukla 2010-04-24
Tym razem pospaliśmy aż do 7 rano. Śniadanko i w drogę. Przed nami ostatni luźno i spokojnie zapowiadający się dzień marszu do Lukli. Maksymalnie 4 godziny. Trochę w górę, trochę w dół. Znowu idę pierwszy. Lekko czuję zmęczone noszeniem plecaka plecy. Docieram do Phakdang, gdzie w drodze w górę jedliśmy pyszne, ale niesamowicie pikantne pierożki z mięsem, zwane momo. Tym razem też mam taki plan, który JP oczywiście podchwyca. Czekam na niego i zamawiamy pyszne pierożki w pikantnej zupie. Zjadamy je ze smakiem w zadymionej miejscowej chatce. JP wymienia się numerem telefonu z dziewczyną (na moje oko jakąś 15-tką) z knajpy i obiecuje ją zabrać do Afryki za dwa lata. Idziemy dalej. Tym razem mamy kawałek pod górę. Z 200 do 300 metrów. Na koniec podejścia w nagrodę zatrzymujemy się w Chheplung.
Tu jedliśmy śniadanie w dniu startu na trekking. Teraz z JP w nagrodę zamawiamy coca-colę. A co tam. Zostało nam jeszcze z pół godziny do Lukli. Czekamy na Magdę. Zaraz koniec trekkingu!
Jesteśmy w Lukli! Znowu się udało wejść i zejść! Każdy po kolei przechodzi przez bramę powitalną w Lukli z uniesionymi w geście radości rękoma. Zobaczyliśmy Everest! Idziemy do hotelu. Pojawiają się lekkie wątpliwości, czy 10 dni temu zgłosiliśmy się do właściwej osoby, która miała nam zorganizować tragarzy. Mamy nadzieję, że nie złapaliśmy się na jakiś numer i że nie będziemy dodatkowo płacić za tragarzy i nasze gapiostwo. Ale wszystko się wyjaśnia i jest w porządeczku. Ceny noclegu pozostają na stałym poziomie 100 rupii od osoby. Jedzenie za to można powiedzieć, że taniocha i prawie możemy szaleć.
Zjadamy coś tam dobrego i idziemy w miasteczko na sklepy. Przedziwnie wyglądają miasta, gdzie są ulice, ale nie jeżdżą samochody, bo nie ma ich jak tutaj przetransportować. W mieście trochę się targujemy o różne pierdoły. Kupuję niezłe cukierki na sztuki – będę je mógł przywieźć do Warszawy na spróbowanie. Kupuje colę i miejscowy rum. Tanzańczyk z Kazachem robią po trzy piwa. Łazimy po uliczkach w te i spowrotem do zmroku. JP ma trochę w czubie i postanawia iść w miasto zaszaleć. Mnie też ciągnie na jakąś imprezę, więc idę z nim i naszym opiekunem w Lukli. Wcześniej wręczyliśmy naszemu tragarzowi napiwek, ja z Magdą po 20 dolarów, JP 1000 rupii i spodnie. Myślę, że sporo zarobił, jak na miejscowe warunki.
Magda z Kazachem idą spać, a my z JP w miasto. Lądujemy w jakimś pubie, chociaż nie podoba mi się fakt otwierania pubów w takich miejscach. Nie pasują tu absolutnie. Robimy kilka piwek, ja dopijam jeszcze Long Island. JP stara się załatwić trochę trawy. Nasz opiekun niestety nie jest w stanie nic zorganizować, bo jest sucha pora i nikt nic nie ma. Wszystko podobno zostało sprzedane do Katmandu. No cóż, szkoda. Nie wypalimy trawy za szczęśliwe przejście do bazy Everestu. W pubie trochę podpici rozmawiamy z JP o współpracy i innych biznesowych sprawach. JP płaci za wizytę w pubie i na wszelki wypadek daje mi pieniądze na hotel żebyśmy wszystkiego nie przepili.
Wracamy do hotelu. Po drodze, na ulicy miejscowi piją jakąś whisky. Częstują nas. Bierzemy po łyku i idziemy dalej. W hotelu dopijamy mój miejscowy rum. I jesteśmy dobrze wcięci. Zamawiamy frytki. JP rozpruwa swój t-shirt z logo swojej firmy i wiesza na ścianie obok innych wiszących t-shirtów i flag z różnych krajów. Szkoda, że nie mam nic z polską flagą. Wcięci pakujemy się do pokoi. Obyśmy wstali o 5.30, bo kładziemy się koło północy autochtonicznego czasu, czyli ekstremalnie późno jak na tutejsze warunki. Słucham jeszcze trochę muzyki i zasypiam.
Upalne Katmandu 2010-04-25
Udało się wstać. Nie jest źle. W ekspresowym tempie się pakujemy i zabierają nasze bagaże na odprawę. My wypijamy jeszcze herbatę i też idziemy na lotnisko. Patrzymy z przerażeniem jak jeden z samolotów startuje. Wygląda, jakby miał za chwilę wpakować w górę naprzeciwko. Udaje mu się jednak na czas skręcić. O rany. Mam nadzieję, że nam też się uda. Na wszelki wypadek idziemy, żeby nie patrzeć jak inny samolot ląduje, bo wtedy zastanawialibyśmy się, czy wyląduje w ścianie i zmiecie przy okazji nas, czy nie.
Dostajemy karty pokładowe. Co za kraj. Na kartach żadnego nazwiska, imienia, numeru. Po prostu kartka papieru z nadrukowanym logo linii lotniczej i napis „1st”, co rzekomo ma oznaczać pierwszy lot dnia dzisiejszego. Odprawa też ciekawa. Pytają, czy mamy nóż albo zapalniczkę. Mówimy, że nie. Otwierają plecak. Zerkają, że jest aparat na wierzchu. I każą zamknąć. A w środku mogło być wszystko. Na butelki z piciem nie zwraca się tu żadnej uwagi. Bezpieczeństwo… No to lecimy. Start po pasie startowym pod kątem w dół. Z tyłu ściana. Z przodu przepaść. Trzeba się zmieścić. Lądowanie było wyzwaniem żeby nie walnąć w ścianę. Start też niczego sobie i wyzwanie żeby nie spaść w przepaść i nie huknąć w przeciwległą górę. Magda trafia na siedzenie bez działającego pasa. Ja obserwuję na skrzydle rdzę i śruby, które po latach rdzewienia nie trzymają już nic. Ale lecimy i lądujemy szczęśliwie.
A więc drugi trekking w całości za nami. Ktoś przyjeżdża po nas na lotnisko i zawozi do nowego, poleconego przez JP hotelu o nazwie Peak Point. Jak dla mnie jest naprawdę ładny. Jest nowy i czysty. Pokoje z dużymi łóżkami. Czysta łazienka. Darmowy Internet. A że w okolicy budują kolejne hotele. No trudno. Ten hotel kosztuje nas 5 dolarów od głowy. Potala kosztował nas 15 dolarów od głowy. Decyzja jest prosta. Zmieniamy hotel. 10 dolarów dziennie piechotą nie chodzi. To są 3 porządne obiady. Idziemy z Magdą po depozyt bagażowy do Potali. Zjadamy tam zaległe śniadanie z 15 kwietnia. W drodze powrotnej Magda się gubi, ale ostatecznie się odnajdujemy i Magda trafia do hotelu. Zasłużony prysznic i pierwsze moje normalne i całościowe mycie od 10 dni. Z przyjemnością zmieniam w końcu mocno brudne ciuchy. Golę łysinkę na 0. Jestem w końcu czysty. Jest przyjemnie. Całkiem mocno się opaliłem. To nie był tylko brud.
Idziemy w miasto, a potem do Beni dowiedzieć się o Tybet. Przykra niespodzianka. Niestety. Nie damy rady pojechać do Tybetu. Jesteśmy zawiedzeni i to bardzo. Zabrakło nam 1 dnia. Jakbyśmy wylatywali z Nepalu jeden dzień później wszystko by się udało. Podłączylibyśmy się pod inną grupę i byłoby w miarę znośnie cenowo i mylibyśmy prawie tydzień w Tybecie. A jako oddzielna grupa musielibyśmy zapłacić ponad 1000 dolarów od osoby. Nie mamy już tyle. Wprawdzie nie wydałem tu zbyt wiele pieniędzy, ale nie mam aż takiej kasy. A więc nici z naszych pomysłów. Bhutan też odpada, bo jest jeszcze droższy. Wracamy do pierwotnego planu i decydujemy się jechać we wtorek (o rany operuje normalną nazwą dnia a nie pojęciem jutro, pojutrze, przed 5 dniami!) do Chitwan National Park. Jednak ważna informacja na przyszłość jest taka, że w przyszłości wyjazd do Tybetu, czy Bhutanu trzeba załatwiać stąd, bo wszelki formalności tu można załatwić w ciągu jednego dnia i jest zdecydowanie taniej się tam dostać niż z Polski. Wydłużamy sobie wyjazd do Chitwan w porównaniu z pierwotnym planem o dwa dni. Jeden dzień lenistwa w upalnym Chitwanie i jeden dzień wycieczki do Lumbini, miejsca urodzin Buddy. Mi te pomysły i tak bardzo się podobają, chociaż Tybetu szkoda. Może kiedy indziej. Podróż do Chitwan zapowiada się całkiem niedrogo. Jest szansa, że zaoszczędzimy całkiem sporo pieniędzy. Możemy je również przehulać na miejscu.
Idziemy w miasto. Najpierw do Gaya restauracji, która wygląda na bardzo popularną. Wypijamy pyszny świeży sok z mango i banana lassi, a na obiad zjadam kurczaka masala. No i wreszcie ludzkie ceny mimo, że to na Thamelu. Robi się ciemno. Łazimy trochę bez celu po ciemnych uliczkach Thamelu. Trochę się targujemy i kupuję parę rzeczy. Próbuję gdzieś znaleźć zasłyszaną piosenkę o Dhaulagiri, której rzekomy tytuł zapisał nam porter Dżondra. Kierują nas na lokalny bazar, do lokalnych, nie turystycznych sklepów. Będę musiał tam się przejść jutro. Kupuję parę innych płyt w ciemno. W domu zobaczę co to. W końcu kupujemy też malutkie banany i mango. Kupuję też nowy długopis, bo stary już wypisałem, a drugi zgubiłem. Na spróbowanie kupuję tez jakieś ostre orzeszki masala ze sznurka w miejscowym kiosku spożywczym ze wszystkim. Lubię takie malutkie lokalne sklepiki. Wracamy po ciemnym, pozbawionym znowu planowo na parę godzin prądu Katmandu do hotelu.
Odpoczywamy po ponad 3 tygodniach chodzenia po górach. Ja odpoczywam tylko fizycznie, bo lepiej mi było w górach. Tu znowu hałas, pełno ludzi, pośpiech. Ale i tak jest mi dobrze, bo tak naprawdę nic mnie nie goni, mam czas na wszystko, mogę robić co chcę i zażywać tutejszej egzotyki w pełni. To lubię i to chcę robić. Upalne Katmandu powoli idzie spać. Za dwa dni, pewnie w Chitwan będziemy mieli pełnię księżyca. Jest bardzo ciepło mimo późnego wieczoru.
Przeglądam zrobione zdjęcia. Jest parę ciekawych ujęć. Chcę je wysłać do kilku osób mejlem, ale komputer w Poincie właśnie się zepsuł. Może jutro. Piszę więc historię ostatnich dwóch dni i powoli też idę spać. Po imprezowej Lukli, tym razem na spokojnie doczekałem prawie 23-ej. Zjadam jeszcze przed snem kilka malutkich bananów i świeżutkie mango. O rany jak ja to lubię. Dla takich chwil warto tu być.
SOK Z PATYKA, MOMO Z LIŚCIA 2010-04-26
Obudziłem się tym razem o 5.30. Za oknem właśnie był wschód słońca.
Poszedłem na dach naszego hotelu. Poranny przyjemny chłód i powoli unoszące się w górę słońce wprawiły mnie w fantastyczny nastrój. Panorama budzącego się do życia Katmandu w porannej żółto-pomarańczowej mgle wyglądała magicznie. W powietrzu unosił się delikatny zapach palonej trawy. Piękny poranek. Musiałem oczywiście utrwalić to na zdjęciach. Posiedziałem chwilę na górze delektując się wspaniałym porankiem. Całkowicie odechciało mi się spać. Wróciłem do pokoju i przy otwartym oknie, słuchając muzyki cieszyłem się z tak przyjemnego poranka. Zasnąłem ponownie.
Cały dzień spędziliśmy na chodzeniu po mieście, kupowaniu pamiątek, próbowaniu miejscowych specjałów znalezionych na straganach. Wynalazkiem dnia uznaliśmy wspólnie sok wyciskany z patyków. Te patyki to trzcina cukrowa miażdżona w specjalnej maszynie. Sok wychodzi z tego pyszny i okazało się na dodatek, że jest to najtańszy sok (50 rupii) spośród wszystkich wyciskanych soków do wyboru. Niebo w gębie. Spróbowaliśmy też soków wyciskanych z papai i granatów, ale sok z kija był bezkonkurencyjny.
Podczas porannej wędrówki szukając na miejscowych straganach piosenki o Dhaulagiri zasmakowałem śniadania w miejscowym barze szybkiej obsługi.
Zjadłem kotleta z ziemniaka, krokieta z farszem z soczewicy z jakąś sałatką. Całkiem niezłe. Na deser było okrągłe ciastko smażone w gorącym miodzie. Bardzo dobre.
Nagraliśmy dla JP płyty ze zdjęciami z trekkingu, a on wypalił nam swoje zdjęcia. Po wizycie u Beni znowu odbyliśmy wałęsanie się po sklepach. Znowu pamiątki, super pachnąca Lemon Tea, czy przyprawa masala meat. Wpadłem też w szał kupowania masek i kupiłem chyba 6 za 4000 rupii. Musieliśmy też zakupić dodatkową torbę podróżną na pamiątki bo oczywiste się stało, że ja nie jestem w stanie zapakować się do jednego plecaka. Nadbagaż będę miał solidny i torba będzie szczelnie wypełniona. Kupiłem tez jakieś drobne pierdoły i kinkiet do mojego planowanego oświetlenia z bambusów. Kinkiet jest w żyrafy.
W międzyczasie kolejna degustacja. Zjadłem sprzedawane ze straganu rowerowego momo w liściu podawane w pikantnej zupie. Bardzo pyszne i za jedyne 30 rupii za 10 pierożków. Na koniec dnia wybraliśmy się z Kazachami Wadimem i Andriejem, no i z JP z jego „dziewczyną” na stek z jaka. Był pyszny. Podawany w jeszcze skwierczącym sosie grzybowym. Najlepszy jaki udało nam się zjeść był w Pheriche, podawany z serem. Na drugim miejscu był jak z Lobuche z jakimś dziwnym sosem, na trzecim miejscu ten dzisiejszy, a na czwartym jak z Namche. Jaka popiliśmy strasznie dziwnym tybetańskim piwem podawanym w drewnianym pojemniku pełnym nasion (nie wiemy co to). Do pojemnika wlewało się wrzątku, mieszało i przez słomkę z dziurami należało pić ten wywar. W smaku nie było to dobre, raczej kwaśne i bez procentów.
Posiedzieliśmy trochę. JP był mocno zestresowany obecnością Finki, więc szybko się zmył, wypijając z nami pół piwa. Gdzie się podział JP z poprzedniego wieczora…. My wypiliśmy kolejne piwo, tym razem normalne i postanowiliśmy przejść przez sklep nocny i wylądować z Kazachami na dachu naszego hotelu. I tak popijając piwo siedzieliśmy do drugiej w nocy. Kazachowie się spili, ale zanim to im się udało pogadaliśmy trochę o Kazachstanie i Kirgizji, bo jeden z nich w zasadzie był Kirgizem, no i o górach. Dowiedzieliśmy się sporo o tych krajach. Całe szczęście, że o 2 się zmyli, bo z oczami na zapałkach musieliśmy się jeszcze spakować w jeden plecak przed porannym wyjazdem do Chitwan.
Ale fajnie było przebąblować cały dzień na niczym i na koniec posiedzieć na dachu, wpatrując się w niebo oświetlone przez prawie pełnię księżyca. W międzyczasie w rześkim powietrzu Katmandu powoli w księżycowym blasku kładło się spać. Z nieba spadały gwiazdy. Szkoda, że nie widać było aż tylu fantastycznych gwiazd, które podziwialiśmy pod Dhaulagiri. Ale było bardzo przyjemnie.
Podnieśliśmy się z trudem. Nie było ciepłej wody, co spowodowało trochę nerwów. W pośpiechu wymeldowaliśmy się z hotelu. Recepcjonista chciał nam dopisać do rachunku rzekome 100 rupii podatku rządowego, zarzekając się, że to rządowy podatek i jeżeli chcemy to możemy go nie płacić. Więc nie chcieliśmy płacić i nie zapłaciliśmy. Trochę nerwów nam zjada obawa o depozyt jaki zostawiliśmy w tym hotelu. Jakoś jednak nie do końca sprawiają tu wrażenie uczciwych. Mimo wszystko postanawiamy zostawić w nim w niby przechowalni większość naszych rzeczy. Żądamy jednak pisemnego potwierdzenia, że zostawiliśmy tam konkretne pakunki. Chcemy na tym pieczątkę hotelu i podpis recepcjonisty, który przedstawia się jako Vik. Chcemy też potwierdzenia zapłaty za dotychczasowe noclegi i za dodatkową stówę, której nam nie wydali w ramach reszty, bo nie mieli niby drobnych z samego rana. Trochę się obawiam, czy cały nasz bagaż doczeka naszego powrotu.
Ruszamy na dworzec autobusowy linii Greenline. Trochę krążymy, bo w tym kraju nie wszystko wydaje się tak oczywiste i łatwe do znalezienia i opisania gdzie się znajduje i każdy nas kieruje na miejsce na swój sposób. Po kilku podejściach znajdujemy dworzec z luksusowo wyglądającym jak na miejscowe warunki autobusem. Logujemy się i o 7.30 jesteśmy w drodze. Dostajemy po litrowej butelce wody. Przed wejściem jeszcze wytargowałem kilka bananów od rowerowego sprzedawcy. Droga, jak to w Nepalu bywa, każdy jedzie jak chce, dziury, wertepy, wariaci, zaparkowane gdzie popadnie samochody, ciężarówki wypchane do granic możliwości. Jeden wielki slalom. Trzeba to przeżyć żeby uwierzyć, że to można przeżyć. Na wyjeździe z Katmandu spędzamy trochę czasu stojąc w korku. Później tez gdzieś utknęliśmy na godzinę. Jedziemy tą samą dolina, którą jechaliśmy w drodze powrotnej z Dhaulagiri. Ładna dolina, głęboki wąwóz z rzeką, pola uprawne kaskadowym układzie. Widać, że powoli rozkwita tu wiosna. Robi się coraz bardziej zielono. Po drodze przesiadamy się do mniejszego autobusu, jedząc przy tej okazji pyszny lunch w ramach 15 dolarowej opłaty za przejazd. Napycham się dobrym kurczakiem w sosie curry z ziemniakami. Spotykamy Słowaków, którzy przyjechali do Nepalu na zakupy. Mają sklep z nepalskimi towarami gdzieś na Słowacji, nie pamiętam gdzie.
Docieramy do Sauraha. Nie do końca możemy się zorientować jak i gdzie znaleźć hotel. Podobno miało ich tu być pełno. Dopadają nas naganiacze. Jeden krzyczy przez drugiego. Totalny koszmar i zamieszanie. Sami siebie uspokajają. Nie sposób zamienić słowa. Jakiś absurd. Kątem oka widzę dziewczynę siedzącą na tyle jakiegoś Suzuki dającą znaki żeby z nimi jechać. Wołam Magdę i nie do końca wiedząc z kim, gdzie i po co, wyrywamy się z tej gromady Nepalczyków. Co za ulga. Czuję, że mamy szczęście i będzie dobrze. Jedziemy parę chwil z jak się okazało Kanadyjczykami. Docieramy do jakiegoś Lodge położonego w niby dżungli. Jest niezły upał. Może i ze 40 stopni. Oglądamy pokoje. Krótkie negocjacje i staje na 400 rupiach za pokój za noc. Zostajemy bo jest naprawdę schludnie i przyjemnie. Odpoczywamy w cieniu drzew. Wsłuchujemy się w śpiew ptaków. Oglądamy egzotyczne motyle. Leżymy na leżakach przed pokojem. Zamawiamy lassi i piwko za dobre ceny. I tak przyjemnie leniuchując spędzamy czas.
Słuchamy opowieści o potencjalnym programie pobytu. Po krótkich negocjacjach staje na 67 dolarach osoby za 2 dni parkowych atrakcji: dwa razy spływ canoe, spacer po dżungli, jeep safari, kąpiel ze słoniami, karmienie małych słoni, wizyta w lokalnej knajpie. Nie jest to drogo. Rozmawiamy z właścicielem. Dopytujemy o sytuację polityczną, bo zaczęły do nas docierać słuchy o planowanych na 1 i 2 maja strajkach i zamieszkach. Wyjaśnia nam co i jak dokładnie. Musimy się zastanowić co robić, bo planowana na 1 maja podróż powrotna może się nie udać. Na ten czas Maoiści planują demonstrację w Katmandu na grubo ponad 600 tysięcy ludzi. Pobyt w tym czasie w mieście też może nie należeć do bezpiecznych, a sytuacja raczej zawsze wymyka się spod kontroli. No to chyba będziemy mieli przygodę. Przecież za późno też nie możemy wrócić do Katmandu, bo 4 mamy wylot. Jazda do Lumbini 30 kwietnia to też nie najlepszy pomysł. Postanawiamy poczekać do 29 kwietnia na rozwój wypadków i po konsultacji z Beni zdecydować co robić. Póki co, cieszymy się lub jak kto woli męczymy się upałem i wilgotnością.
Właściciel jest bardzo gadatliwym człowiekiem, ornitologiem. Opowiada ciekawie. Mówi dużo, podobnie jak większość jego załogi. Pokazuje nam niesamowitego białego dziwnego ptaka. Ptak wygląda jak wijący się biały plemnik. W locie zbliża się do wody i wijąc się w powietrzu pije wodę ze stawu. Robię zdjęcia dziwoląga, ale jest dość ciemno i zdjęcia wychodzą poruszone. To było pierwsze dziwadło. Drugie to jaskrawożółty gołąb, który ze mną gada. Wygląda jakby był farbowany jakimiś specjalnymi chemikaliami na jaskrawy kolor żeby był ładniejszy. Mogłem go dotknąć, a on się nastraszał i cos tam gdakał. Ale żeby taki jaskrawożółty? Co on żarł? Dziwadło.
Przeszliśmy przez wioskę. Ktoś jechał na słoniu. Inny słoń stał w zagrodzie na podwórku przywiązany łańcuchem do płotu i okładał się przy tym przy pomocy trąby sianem. Jakieś cuda. Słoń wyglądał jak domowe zwierze. Chyba dali mu tu rolę krowy i zamiast krów trzymają słonia. Dziwactwo. Po krótkim spacerze po wiosce, wśród dzieci krzyczących wciąż swoje „Namaste!” wracamy na kolację. Wymieniamy sms-y z Beni. Beni sugeruje nam wcześniejszy powrót do Katmandu, bo niewiadomo co będzie później, czy sytuacja nie wymknie się spod kontroli i czy będzie można wjechać do miasta. A wtedy może być naprawdę różnie, rewolucja, obalenie rządu, przedłużający się strajk. Może rzeczywiście lepiej, jak będziemy wtedy w Katmandu, chociaż niezbyt będzie tam bezpiecznie. Najwyżej będziemy świadkami zamieszek, strajku, przewrotu, czy czegoś tam może innego. Decydujemy się wracać 30-ego rano.
Idziemy spać. Ja spuszczam na łóżko moskitierę, bo jest tu sporo komarów, a nie mamy nic przeciwko malarii. Wykorzystuję też końcu prześcieradłowy śpiwór na takie upały. Jest gorąco, nocą około 30 stopni. Wyglądam spod tej moskitiery jak aktor filmu porno. Miło się relaksować w cieple, czy upale po trudach trekkingu. To jednak też relaks. Dobrze, że będziemy to spędzać czas w miarę aktywnie, podróżując w różny sposób po parku.
W krainie nosorożca 2010-04-28
Idziemy z rana nad rzekę przepłynąć się canoe. Łódki są wyciosane z pobliskich drzew cotton silk. Są z jednego kawałka tego drzewa. Wprawdzie płyniemy z prądem, ale łódką steruje miejscowy nepalczyk za pomocą długiego kija, którym się odpycha od dna rzeki. Płyniemy oglądając ptaki i krokodyla jakieś 45 minut spokojnym tempem.
Dobijamy do brzegu i z dwoma przewodnikami idziemy na „jungle walk”. Przeciskamy się przez kępy ogromnej słoniowej trawy sięgającej 3 metrów wysokości, a docelowo wyrastającej na około 9 metrów. W zasadzie ciężko cokolwiek zobaczyć oprócz wydeptanych przez zwierzęta ścieżek. No i to jest ciekawe, że za każdą taką trawą może sobie stać albo przechodzić zwierzak. Te trawy są przysmakiem słoni, ale również kryjówką licznych nosorożców. I nagle jest! Przestraszyliśmy go. A on nas. Podniósł swoje cielsko. Przeszedł kilka kroków. Zaczął węszyć i nasłuchiwać. Wielki nosorożec stoi w rzece, w gęstwinie drzew. A my przyglądamy się mu schowani za drzewami z odległości około 10 metrów. Wiemy, że jak będzie chciał zaatakować musimy się schować za drzewo albo na nie wejść. Mierzymy się wspólnie wzrokiem. Wychylamy się zza krzaków. Robimy zdjęcia. On nerwowo rusza uszami. Trochę adrenaliny nam to przysporzyło. W końcu chcemy dać mu spokój i odejść. On nas nie spuszcza z oczu. Jak wychodzimy na prostą odwraca się w nasza stronę i zaczyna ruszać. Cofamy się żeby nas nie widział. Stanął. Trochę kluczymy między drzewami żeby nie było wolnej przestrzeni między nami a nim, bo wtedy ruszyłby na nas biegiem, a biega jak na takie cielsko całkiem szybko. Odchodzimy. Nie zaatakował. Ale dreszczyk emocji przeżyliśmy.
Idziemy dalej. Raz między drzewami, raz tonąc w słoniowych trawach. Widzimy jakieś czerwone robactwo na drzewach, jelenie w białe kropki i co najdziwniejsze dzikie kury i koguty, na które początkowo nie zwracaliśmy uwagi. No bo kto by się interesował kurami. Ale po jakimś czasie zrozumieliśmy dlaczego nam je pokazują. Bo są naprawdę dzikie, nie jakieś tam wiejskie i żyją w parku. Różnią się od naszych domowych. Koguty są mniejsze i niesamowicie kolorowe. Kury też są mniejsze i szarawe.
Wracamy nad rzekę i przepływamy na drugą stronę. Widzimy wspaniałą scenę kąpiących się słoni, a razem z nimi ludzi. Ludzie siedzą na słoniach, a one nabierają wody w trąbę i opryskują nią ludzi. Przechylają się na bok i ludzie lądują w wodzie, nie mogąc się utrzymać na słoniach. I kąpiel w rzece gotowa. Bomba. Też tak chcę. Ale to jutro. Siedzimy i patrzymy na kąpiel popijając najpyszniejszą jak do tej pory w całym Nepalu banana lassi. Niektóre słonie leżą całe w wodzie i wystaje im tylko trąba, innym tylko nogi.
Po krótkim odpoczynku ruszamy na jeep safari. Jest trochę ciasno bo załadowali nas po 6 osób na jedno Suzuki. Znajduję wygodną stojącą pozycję na przedzie. Stoję na ławce i wszystko dobrze widzę. Lubię jeździć po parkach i wypatrywać zwierząt. Robi mi to wielką przyjemność. Widzimy znowu jelenie, tylko zdecydowanie więcej. No i jest nosorożec w trawie. Jest bardzo blisko. Ależ jest wielki i gruby. I jak fajnie w tej trawie wygląda. Kilka dobrych fotek, a może i takich na ścianę. Widzimy jeszcze krokodyle, orły, różne inne ptactwo, kolejne jelenie. Niestety, choć tego się spodziewaliśmy niestety, nie spotkaliśmy tygrysów, leopardów ani niedźwiedzi.
Ale za to nagle zobaczyliśmy zawracającego jeepa z inna grupą ludzi. Dał nam sygnał żebyśmy tez zawrócili. Okazało się, że zobaczyli dzikiego słonia i uciekają. Trochę się zdziwiłem, bo groźniejsze afrykańskie słonie nie robią aż takiego popłochu, a wręcz przeciwnie. Mogą sobie chodzić pomiędzy samochodami na safari i raczej nikt się tym nie przejmuje. Rzeczywiście po chwili zobaczyliśmy wędrującego drogą słonia. Skręcił w busz i przejechaliśmy obok niego w bezpiecznej odległości. Jak się później dowiedzieliśmy słoń ten 5 dni wcześniej stratował samochód i jest uważany za bardzo groźnego i niezbyt poczytalnego. Podobno jest chory i dlatego tak się zachowuje. Trochę przestałem się dziwić skąd ta panika. Może i lepiej, że ominęliśmy go z daleka. Strasznie zakurzeni wróciliśmy nad rzekę. Nie czekam na łódkę, którą ludzie przepływają na drugą stronę. Wskakuję do rzeki w ubraniu i przepływam na drugi brzeg. Wieczorem odpoczywamy przy pysznym banana lassi nad brzegiem rzeki.
Uciekając na słoniu 2010-04-29
Z samego rana znowu udajemy się na krótki spływ drzewem po rzece. Po nocnym opadzie deszczu powietrze jest przyjemnie rześkie. Jedziemy kawałek do Saurahy i wsiadamy do drzew. Bardzo przyjemny poranek na rzece. Cisza. Słychać jedynie szum wody i śpiew ptaków. W wodzie czeka na nas ukryty w dziurze krokodyl. Przed nami fruwają kolorowe kingfishery. W błocie stoi nasz bocian.
Docieramy do farmy słoni. To raczej dom dziecka słoniowego, albo raczej dom samotnej matki z dziećmi słoniowymi. Hodują tu i karmią małe słoniątka. Na każdym kroku podkreślają, że rok wcześniej miało miejsce rzadkie wydarzenie. Urodziły się słoniowe bliźniaki, które mają zaszczyt tutaj trzymać. Z bliska przyglądamy się pociesznym i wesołym słoniątkom. Obsypują się kurzem i piachem, dotykają trąbami. Są skore do zabawy.
Przyglądamy się też temu, jak miejscowi robią porcje żywieniowe, składające się z ryżu zawiniętego w słoniową trawę. To wygląda na całą fabrykę żywności dla słoni. Nie dziwne. Słonie jedzą dziesiątkami kilogramów dziennie takie przysmaki. Pracuje na te potrzeby kilkadziesiąt osób.
Nie możemy się doczekać następnej atrakcji. To kąpiel ze słoniami. Czekamy na nią przy banana lassi nad rzeką.
W końcu nadszedł ten moment. Będziemy się fotografować i nagrywać po kolei. Pierwsza na słonia idzie Magda. Ja później. Wdrapuję się z wody na słonia. Ma dziwną skórę, a na czuprynie pojedyncze włosy. Słoń wstaje.
Wykonuje polecenia Nepalczyka stojącego lub skaczącego po słoniu za mną. Najpierw kilka razy zanurza trąbę w wodzie, aby po chwili nabraną wodą mnie ochlapać.
Idziemy na głębszą wodę. Tu znowu kilka razy przewraca się na bok i ląduję z pluskiem w rzece. Fajna zabawa. Ale nie piszczę z radości jak inni ;-) Kto by uwierzył, że słonie można tak oswoić i coś takiego z nimi robić. Jeszcze kilka razy dostaję wodą z trąby po twarzy i koniec zabawy.
Było fajnie. Powiedziałbym nawet, że była to jedna z bardziej egzotycznych rzeczy tego wyjazdu.
Układam się na leżaku nad rzeką i wygrzewam w południowym słońcu. Jest bezchmurnie i gorąco. Szybko się opalam. Idę popływać w rzece. Słonie już sobie poszły. Atmosfera przypomina trochę plaże Goa. Upał, ciepła woda, leżaki, knajpy nad brzegiem, tanie drinki. Sielska atmosfera.
Czekamy na kolejną – ostatnia już atrakcję – słoniowe safari. Nie liczymy jako atrakcji wizyty w lokalnej knajpie i oglądania tańców, bo nie mamy zamiaru na to iść. Jest parno i bardzo gorąco. Znużeni zasypiamy na leżaku przed domkiem na godzinkę. Gdzieś w okolicy w międzyczasie zaczęło grzmieć. Zachmurzyło się i zaczęło padać. Lekki orzeźwiający deszczyk. Zastanawiamy się, czy przejażdżka słoniowa się odbędzie. Zapewniają nas, że tak. Takie burze są chwilowe i trwają najwyżej godzinkę i odchodzą. Przenosimy się jeszcze z drzemką do domku na jakiś czas. Wygląda na to, że nasza burza sobie idzie. Zrobiło się zdecydowanie przyjemniej. Wprawdzie niebo jest zachmurzone, ale jest przyjemnie ciepło.
Czas na nas. Wyjątkowo nie zabieram ze sobą całego plecaka, bo na słoniu może nie być wystarczająco miejsca. Biorę tylko aparat ze zwykłym obiektywem, dokumenty, kasę i telefon. Zgodnie z radą biorę też plastikową torbę. Jedziemy do słoniowego miejsca. Czekamy na swojego słonia w trzy osoby. Jeden za drugim słonie odchodzą w las, na z góry określone ścieżki. Mamy chodzić około 1,5 godziny. Przyszedł nasz. Pakujemy się na platformy wysiadkowe i siadamy na słoniu. Każdy na innym rogu kwadratowego drewnianego kosza do siedzenia. Stykamy się plecami. Nogi nam dyndają i obijają się o słonia. Każdy ma między nogami pionową konstrukcję kosza. Każdy z innej strony. Idziemy. Nasz słoń jest jakby wolniejszy. Stąpając kołysze się na każda stronę. Człapiemy. Ocieramy się o krzaki i drzewa. Po drodze na polanie spotykamy małego nosorożca. Zaczęło kropić. Wchodzimy w las. Spotykamy między drzewami jakieś jelenie i sarny innego rodzaju niż wczoraj, bo bez białych ciapek. Lekko się ściemniło i mam kłopoty ze zrobieniem dobrego zdjęcia.
Zaczęło mocniej padać. Chowam aparat do plastikowej torby razem z telefonem. Wyczłapujemy się z lasu. Pada coraz mocniej. Niebo wygląda tak, jakby za chwilę miało się przetrzeć i przejaśnić. Ale dzieje się coś zupełnie innego. Pada coraz mocniej. Pojawia się burza, która jest coraz bliżej i coraz gwałtowniejsza. Wciąż się nasila. Jesteśmy na dużej łące. Kilka słoni zbiera się obok siebie i prowadzący naradzają się chyba co z nami robić. Przemieszczamy się w okolice jakiegoś wysokiego budynku na środku dużej zielonej łąki. Pada już naprawdę mocno. Leje. Budynek nas przed niczym nie chroni. Mało tego leje się z dachu strumieniami woda – prosto na nas. W zasadzie nie wiem po co przy nim stoimy. Mam wrażenie, że jesteśmy trochę bezradni. Nie możemy tak po prostu zejść z tych słoni. Nie da rady. A nawet jakby z nich zejść to gdzie stąd uciekać. Osoby prowadzące słonie chyba też nie bardzo wiedzą co się dzieje i co robić. Burza jest już prawie dokładnie nad nami. Z nieba już nie pada tylko leją się potoki wody. Łąka w mgnieniu oka przekształca się w błotniste bajoro. Zerwał się wiatr. Jest bardzo gwałtowny. Wygina ogromne wielometrowe drzewa. Widoczność jest bardzo ograniczona. Wszędzie potoki wody, smagane wiatrem. Kręcimy się w kółko po polanie. Leje niemiłosiernie. Widać jak z pojedynczych drzew spadają gałęzie, jak drzewa uginają się pod naporem wichury. Prawdziwe oberwanie chmury. Kręcimy się dalej w kółko w tej błotnistej mazi uwięzieni na słoniu, nie wiedząc co robić. Czy mamy iść przez las spowrotem, czy przeczekać w lesie, czy tu na łące. W lesie jest strasznie niebezpiecznie. Gałęzie lecą w dół jedna za drugą. Drzewa łamią się na naszych oczach i padają jak zapałki na ziemię. Pioruny walą z każdej strony. Jesteśmy w samym środku strasznej wichury, ulewy i burzy. Decydujemy ruszać. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Fale wody spadają na ziemię. Ogromne drzewa bujają się na wszystkie strony. Wyglądają jakby miały zaraz na nas runąć. Na szczęście na razie nas omijają. Wpadają wokół gałęzie. Kilka drobnych gałęzi spada nam na głowy. Na szczęście nic się nie stało. Deszcz jest tak potężny, że prawie nic nie widać. Pioruny walą po bokach. Czuję, że zaraz nas trafi. Słoń za słoniem wędrujemy w błocie w szalejącej burzy. Mam ogromnego stracha. To 5 raz na tym wyjeździe kiedy się boję. Boję się, że któreś z drzew, ogromnych gałęzi lub piorun w końcu trafi w nas, a nie szczęśliwie tuż obok. Marzę o tym żeby już wrócić na miejsce. Nawet nie myślę o tym jak wygląda mój aparat. Ważne żebym to przeżył. Nasz wolny słoń zostaje na dodatek w tyle i spokojnie drepcze pośród spadających gałęzi i walących piorunów. Jestem wydygany na maksa. Woda jest wszędzie. Czuję, jak przelewa nam się w gaciach. Kiedy to się skończy? Jest coraz gorzej. Na horyzoncie pojawiają się zarysy jakiś budynków. To chyba to miejsce, z którego startowaliśmy. Leje gigantycznie. Jeszcze tylko parę metrów. Szybciej! Może nam się uda! Siedzimy jak na szpilkach obserwując ruchy drzew i spadające wokół konary na tyle na ile nam pozwala potok wody. Błyskawice rozświetlają niebo z każdej strony. Wiatr wieje potężnymi porywami. Docieramy do platformy. Wyskakuję jak z procy. Podaję rękę Magdzie i biegniemy w błocie pod dach gdzie schronili się już inni turyści. O rety. Przeżyłem to. Co za ulga. Trzęsę się z zimna i z ogromnej ilości emocji. To było straszne. Byliśmy zupełnie bezsilni. Uwiezieni na słoniach i jedyne na co można było liczyć to szczęście, że nie trafi w nas piorun ani drzewo. Ależ miałem stracha.
Biegniemy w deszczu do samochodu, który nie ma dachu i pędzimy nim do naszego domu. Jedziemy tak szybko, że lejący deszcz o ogromnych kroplach sprawia duży ból mojej łysinie. Musimy zwolnić.
Dojeżdżamy do Lodge. Jesteśmy pod dachem. Szybko wyjmuję rzeczy z torby. Są mokre. Szybko wyjmuję więc baterie z telefonu i aparatu. Telefon się wyłączył. To źle wróży. Przebieramy się w suche rzeczy. Wciąż pada, wciąż grzmi, ale już jakby mniej. Wycieram wszystko dokładnie z wody, ale boję się że jest po telefonie i aparacie. Ciekawe co by było gdybym nie miał przypadkiem tej torby…. Włączam telefon. Działa. Uff. Chociaż jego ekran szybko zaczyna zaparowywać. Próbuję włączyć aparat. Coś się pojawiło po włożeniu baterii, ale szybko jednak wyłączyłem. Znowu włączam. Nic. Wyciągam baterię. No to chyba miałem aparat. Postaram się doczekać do jutra aż wszystko porządnie wyschnie. Chociaż telefon działa. Wciąż przeżywam burzę. Była gigantyczna. To jakiś cud, że nic nam się nie stało. Martwię się aparatem.
Zjadamy w międzyczasie miejscowa rybę Rahu. Bardzo przeciętna i bardzo oścista. Jak dla mnie to była lekko waląca nieświeżością. Jestem ciągle w emocjach. Nie mogę przestać myśleć o tej burzy. Wciąż ekscytuję się tą ucieczką przed burzą na słoniu. Udało się! Zastanawiamy się jak przewieźć do Polski nadbagaż, który będziemy mieli. Może zrobimy to przy pomocy Beni i Piotra Pustelnika, który będzie odprawiał swoje cargo w podobnym terminie co my po zdobyciu Annapurny. Skontaktujemy się z nim jutro i pogadamy. Byłoby fajnie i na pewno taniej. Ehh, to była przygoda z ogromną dawką adrenaliny. Ale na szczęście skończyła się szczęśliwie.
Z Maoistami w drodze na strajk 2010-04-30
Aparat wciąż nie działa. Fuck! To dla mnie ogromna strata. Całe szczęście, że to już końcówka wyjazdu. Ale podświadomie jestem wściekły, że go zamoczyłem. Zjadamy śniadanko, zapychamy kibel. Niespodzianka. Dzwoni Beni i mówi, że naszego kierowcy nie będzie. No ładnie się ten dzień zaczyna. Próbują nam zorganizować jakiś inny transport. Może autobusem, ale autobusy już pojechały, a może innym transportem. Włącza się do tego Właściciel Chitwan Gaida Lodge. Udaje się załatwić miejscowego kierowcę.
Opuszczamy Chitwan. Za nocleg, jedzenie przez 3 dni płacę 25 dolarów. Taniocha. Nie policzyli nam za wczorajszą rybę. My nie przyznajemy się do tego i płacimy jak gdyby nigdy nic. Nie przyznajemy się również do kibla. Wpisujemy się do księgi z opiniami. Wpis jest bardzo pochlebny. Bo to miejsce jest naprawdę godne polecenia. Jedziemy Toyotą Corollą sprzed kilkudziesięciu lat. Spodziewamy się dużego ruchu. Podróż może nam zająć nawet 10 godzin. Początek jest optymistyczny. Przestało też w końcu padać. Podobno to była wyjątkowo wczesna burza przedmonsuonowa. Dzięki. Aparat wciąż nie działa. Stajemy. Korek na maksa. Ruch wahadłowy. Poprawiają tu jezdnię. Stoimy ze 2 godziny. Tutejszy ruch to totalne szaleństwo. Załadowane maksymalnie ciężarówki, autobusy ze stertą bagażu na dachu albo z ludźmi na dachu. Stoją, jadą, wyprzedzają na trzeciego, czwartego, z prawej, z lewej. Po prostu slalomem, gdzie się da. Jak się na chwilę zagapisz to na pewno ktoś się znajdzie kto się wepcha, wyprzedzi, przyblokuje, obtrąbi. Jak nie samochód, to autobus, ciężarówka, motor, albo rower. Tu żadne miejsce na drodze się nie marnuje. Totalny chaos. Trąbki, melodyjki. Hałas niemiłosierny. I te spaliny. O ekologii tu nie słyszeli. Ciągniemy się z różnymi Tatami, Mahindrami, Eicherami i Toyotami.
Po początkowym dramacie jakoś jedziemy. Na 65 km przed Katmandu robimy przerwę. Zjadam trochę miejscowych bananów. Korcą mnie miejscowe suszone ryby wiszące na okolicznych straganach po kilka sztuk nabitych na patyki. Pewnie bym spróbował, gdybym im się aż tak nie przyglądał. Na kilku zobaczyłem pełzające brązowe robaki i wtedy mi przeszła chęć. Dzięki. Ciekawe jak szybko bym szukał toalety. No i ciekawe, czy wczorajsza ryba też była z dodatkiem robaków, bo też niezbyt pewnie smakowała. W każdym razie nic nam po niej nie jest.
Ruszamy dalej. W stronę Katmandu ciągną gromady Maoistów, na motorach i w autobusach. Wszędzie mają poprzyczepiane czerwone flagi z białym sierpem i młotem. Powiewają na motorach i autobusach. To chyba będzie duża demonstracja. Mam nadzieję, że wjedziemy do Katmandu i spokojnie przeczekamy zamieszki. Podobno turystów nie ruszają.
Hura! Aparat zaczął działać. Zdjęcia z Chitwan i Katmandu są chyba uratowane. W każdym razie mogę je oglądać i robić kolejne. Rany jak się cieszę. Nieśmiało robię niezbyt udane zdjęcia Maoistów z flagami na motorach. Do tej pory mieliśmy szczęście. Przez 150 km było 5 posterunków i na żadnym nikogo nie kontrolowali. Pewnie wszystkie siły przerzucili pod Katmandu.
No i jest korek gigant. Zaczyna się 20 km przed Katmandu. Kontrolują samochody, a my po paręset metrów przemieszczamy się do przodu raz na kilkanaście minut. Może za dwie godziny dojedziemy. Ciekawe, czy będziemy mieli gdzie spać i czy przedostaniemy się do hotelu, skoro setki tysięcy walą do miasta. Stanęliśmy o 16.00. Przejechaliśmy z 10 km w 3,5 godziny. Minęliśmy pierwszy punkt kontrolny. Teraz przez chwilę trochę szybciej. Ale tylko na zachętę. Znowu stoimy. Teraz jest jeszcze gorzej. Przejeżdżamy może po 100 metrów. Dobrze, że jestem cierpliwy. Korek jest taki sam w obie strony. Od 19.30 do 22 dowlekamy się do drugiej kontroli. Jak dla mnie nic nie sprawdzają, tylko otwierają szlabany.
Wleczemy się dalej. Pewnie są kolejne punkty. Mija właśnie 12 godzina jazdy z Chitwanu i to chyba jeszcze potrwa. Niech mi ktoś jeszcze pomarudzi w Warszawie na korki. Jest trzecia kontrola – taka dla picu – jednożołnierzowa. W drugą stronę wszystko stoi. My trochę jedziemy. Jeszcze z 5 km. Dla przypomnienia, z Chitwan do Katmandu jest 167 km, w …. Ponad 12 godzin… Rewelka. Kiedy koniec? Kto to wie. Znów stoimy. I tak jeszcze dwa razy. Stoimy, jedziemy. Nagle koniec korka. Jak gdyby go w ogóle wcześniej nie było. Dojechaliśmy do Ring Road i wszystko się rozjechało. W Katmandu spokój. Jedynie na ulicy, na której mają się odbywać demonstracje masa maoistowskich flag. Ludzi w ogóle. Na Thamelu też spokój.
Jesteśmy w hotelu. Jest godzina 23. jechaliśmy 167 km w 13 godzin. Są też nasze bagaże. Wyglądają na nietknięte.
Wbrew opinii wszystkich idę jeszcze na miasto. Biorę trochę kasy i idę kupić coś do jedzenia i picia. Jest ciemno. Po ulicach łażą lekko wcięci imprezowi małolaci. Wszystko jest pozamykane. Nawet 24 godzinny sklep zamknęli. Kupuję więc dwa talerze momo i wodę od chłopaka ze straganem rowerowym.
Momo pyszne, ostre – na liściach – jak zwykle. Wracam pośpiesznie ciemnymi uliczkami do hotelu. Czuje lekki dreszczyk emocji na karku. Szybka kąpiel i idziemy spać. A aparat działa prawie jak przed zmoczeniem. Prawie. Chociaż tyle.
W oczekiwaniu na zamieszki 2010-05-01
Niech nam żyje 1 maja! Budzimy się w Święto Pracy. Za oknem spokój. Jest prawie 10. Wypijamy poranną kawę na dachu naszego hotelu. Idziemy na miasto. Na mieście jakoś dziwnie. Raz zamykają sklepy, to znowu otwierają. Generalnie większość zamknięta, ale sklepikarze jakby na coś czekali. W stoisku z sokiem z kija dowiadujemy się, że wszyscy obawiają się demonstracji Maoistów, która ma być po 14ej. Chodzimy po lekko wymarłym Thamelu. Robimy trochę zakupów. Wisiorki, banany i różne drobnostki. Spotykamy demonstrację. Ale ta podobno jest bezpieczna.
Robię fotki maoistów wykrzykujących hasła, aby ich przywódca został prezydentem. Idą dwoma równymi rzędami z czerwonymi flagami, na których sierp i młot. Co jakiś czas idzie człowiek z megafonem i wykrzykuje hasła, które powtarzają idący. Nagrywam fragmenty, robię zdjęcia.
W międzyczasie targujemy się o jakieś podrabiane polary z napisem Everest. Wracamy do hotelu. Wygląda na to, że musimy jakoś zabić wolny czas. Szkoda, że raczej nic dziś nie zobaczymy. Dzwonimy do Beni. Wstępnie umawiamy się na jutro. Może zaprosimy ją, Kamiego i Nimę na obiad. Dowiadujemy się, że Pusty wraca dziś do Katmandu. Wysyłamy sms-a z propozycją spotkania i wspólnego piwa. Z Beni rozmawialiśmy już wstępnie o nadaniu cargo.
Przepakowujemy się i w zasadzie 3 dni przed wylotem jesteśmy już gotowi do drogi. Oby było spokojnie i żeby można było się stąd ruszyć, bo ześwirujemy z nudów. Znowu robimy small pota z milk coffee na dachu hotelu. Strasznie dużo pamiątek mam z Nepalu. Zobaczymy jeszcze ile ich przewiezienie będzie mnie kosztowało. Siedzimy i siedzimy. Z oddali dochodzą odgłosy z megafonów. Wygląda na to, że demonstracja przechodzi przez miasto.
Wychodzimy połazić po mieście. Dużo sklepów jest na nowo otwartych. Od czasu do czasu przechodzi grupka z flagami. Albo przejeżdża napakowany policjantami samochód. Jakby życie wróciło do miasta. Ale to chyba cisza przed burzą. Sklepikarze spodziewają się jutro właściwych zamieszek. Mówią, że poza Thamelem większość miejsc jest zamknięta i na przykład nie mogą nam trzciny cukrowej kupić na nasz ulubiony sok z kija. Wałęsamy się do nocy, trochę targujemy o kolejne rzeczy. Na kolację wracamy do hotelu.
Podłączam się z aparatem do komputera i wysyłam do kilku osób w Polsce kilka fotek. Na jutro rano planujemy mimo wszystko wyruszyć w miejsce palenia zwłok. Szkoda tego bezczynnego siedzenia w hotelu.
Nocą przechodzi nad Katmandu spora burza. Leje całkiem solidnie. Oczywiście nie tak, jak w Chitwan, ale ulewa robi wrażenie. Rano kropi mały deszczyk, jest pochmurno, ale przyjemnie rześko. Nie możemy pojechać taksówką do Pashupati, bo podobno po mieście jeżdżą tylko autobusy na lotnisko. Próbujemy pożyczyć od kogoś rowery, ale nie udaje się. Pozostaje nam iść na piechotę. W sumie nie wiemy co się dzieje, ale idziemy. Nie będziemy bezczynnie tu siedzieć.
Wychodzimy na Thamel. Szok! Wszystko, ale to absolutnie wszystko zamknięte. Wszystkie witryny zasłonięte. Nie jeżdżą samochody, ani motory. Rowery widać bardzo rzadko, a jeżeli są to są prowadzone. Za to po ulicach chodzą tłumy. Jesteśmy w szoku. Katmandu to wymarłe miasto. Cisza, aż porażająca w porównaniu z normalnym dniem. Włączamy się więc w tłum sunący środkiem ulicy i kierujemy się w stronę agencji. Im dalej od centrum tym tłum jest mniejszy. Gdzieniegdzie siedzi lub stoi grupka ludzi z flagami.
Czujemy się bezpiecznie, ale nie wiemy co będzie dalej. Idziemy więc środkiem ulicy, która normalnie sunie sznur trąbiących samochodów, autobusów i motorów i wszystkiego, co tylko można użyć do przemieszczania się. W agencji spędzamy parę chwil i przemieszczamy się w stronę spalarni ludzi, jak to mawiają niektórzy – w stronę grilla. Kluczymy pustymi, cichymi uliczkami razem z innymi spacerowiczami. Przechodzimy przez most nad śmieciową rzeką. Jesteśmy w Paschupati. To turystyczne miejsce, ale nie tak zapchane turystami jak podczas normalnego dnia. Białych prawie nie ma. Raczej wszyscy siedzą po hotelach ze strachu. Nad niewielką rzeką i na pobliskim wzgórzu sporo świątyń i innych hinduskich i buddyjskich miejsc.
Dużo sadhu, małp i miejscowych turystów. Przede wszystkim jednak to jest miejsce, gdzie hindusi są paleni po swojej śmierci i ich popioły wrzucane są do przepływającej rzeki. Nad samą rzeką stoi cały rząd betonowych podestów służących jako podpory dla stosów.
Na jednym ze stosów dopalają się drewna po niedawno spalonym człowieku. W pomieszczeniu przy stosach tłum ludzi. Pomieszczenie to pewnie służy jakiejś pożegnalnej ceremonii, w której znajomi i rodzina modlą się za zmarłego, który ma być spalony, a jego prochy wrzucone do koszmarnie zaśmieconej i śmierdzącej rzeki.
Jednak to nie ci ludzie zwrócili naszą uwagę. Po drugiej stronie mostu inna grupa ludzi przyniosła owinięte w pomarańczowe szaty zwłoki. Położyli je przy rzece i wokół zapalili kadzidła. Następnie przenieśli zwłoki w pobliże przygotowanego na jednym podestów stosu. Ze zwłok zdjęli kilka warstw szat. Na zmarłym nie pozostało ich wiele. Spod szat wypadła bezwładna ręka. Ktoś ją schował. A ona wciąż wypada. Odsłaniają twarz zmarłego. Jedna osoba wykonuje jakieś czynności wokół oczu, a następnie smaruje twarz jakimś pomarańczowym pudrem. Pewnie są to jakieś znaki, ale z daleka nie widzimy dokładnie. W międzyczasie człowiek w białej szacie przygotowuje palenisko i „podpałkę”. Kilka osób bierze zwłoki, wchodzi na podest i kilkukrotnie obkręca się ze zwłokami dookoła paleniska. Ręka znowu wypadła. Kładą zwłoki na stosie. Odsłonili ponownie twarz zmarłego i schowali upartą martwą rękę. Jedna z osób podpala podpałkę i kładzie na zmarłym. Unosi się dym. Widzimy jak zaczyna się palić twarz zmarłego. Na zmarłym kładą przygotowaną słomę. Zwłoki zaczynają się palić. Unosi się gęsty dym. Nie czekamy na koniec, bo stos jest duży. Idziemy. Ja jeszcze wchodzę na taras i robię kilka ujęć z góry palącego się stosu. Ale szybko stamtąd odchodzę, bo gęsty czarny dym unosi się w moją stronę i nie bardzo mam ochotę wdychać dym z palonego człowieka. Chociaż i tak to właśnie robię.
Bardzo chciałem to zobaczyć i cieszę się, że się udało. Nie przeraziło mnie to. Ja też chciałbym zostać spalony po śmierci.
Wracając przez wciąż puste ulice znowu stępujemy do Cho Oyu, gdzie tym razem spotykamy Beni. Miło rozmawiamy. Wspominam o cargo. Beni sugeruje wstąpić do Pustego do hotelu żeby pogadać. Mamy potwierdzone bilety do Delhi. Dalsza część jeszcze czeka na potwierdzenie, bo w Europie niedziela. Beni oddaje nam też 115 dolarów za to, że nie byliśmy w Lumbini. Cieszymy się z tego dofinansowania. Wygląda na to, ze nasz wyjazd będzie jednak tańszy niż zakładaliśmy i to mimo majątku wydanego na pamiątki. Będziemy z Beni w kontakcie odnośnie transportu na lotnisko.
Idziemy do Mala Hotel na spotkanie z Pustym. Piotr Pustelnik i Peter Hamor siedzą i piją piwo przy stoliku. Przysiadamy się. Piotr ciągle żyje zdobyciem Annapurny. W końcu jest 20 człowiekiem i 3 Polakiem, któremu udało się zdobyć wszystkie 14 ośmiotysięczników. Opowiada o wyprawie, Hiszpanach, Koreańczykach. Zgadza się na nasze cargo. Super. Może jutro tez się spotkamy.
Wracamy do hotelu. Na mieście wciąż błoga cisza i tłumy pieszych i Maoistów. Na jednym z rond widzimy stosy dziwnych kijów, jakby pochodni.
Wygląda jednak na to, że na razie nic się nie zmieniło. Wszystko zamknięte na 4 spusty. Wracamy do hotelu. Udaje nam się zamówić jedzenie i picie. Zjadamy dopiekając się na słońcu na naszym dachu. Postanawiamy pójść jeszcze na jeden spacer.
I miasto nagle ożyło! Po kolei, jeden po drugim otwierają się sklepy. Wszystko jakby po deszczu obudziło się do życia. Sklepy, restauracje, stragany, ulice. Wszystko. Wraca nagle hałas normalnego Katmandu. Nie możemy uwierzyć w tą gwałtowną przemianę. Wygląda na to, że jednak coś się zmieniło. Może Maoiści wrócili do władzy? Chodzimy po mieście. Znaleźliśmy w innym miejscu nasz ulubiony sok z kija. Wstępujemy do supermarketu w środku Thamelu. Bierzemy kilka rzeczy.
Nagle słyszymy rumor opuszczanych w pośpiechu we wszystkich sklepach rolet antywłamaniowych. W mgnieniu oka nasz sklep został szczelnie zamknięty, a rolety dodatkowo zabezpieczono od środka. Ktoś szepnął, że Maoiści się biją. Słyszymy biegnących ludzi i krzyki. A my z kilkudziesięcioma innymi osobami stoimy przerażeni w zabarykadowanym sklepie. Płacę w nerwach za sok. Czuję dreszczyk emocji. Nie wiemy co się dzieje przed sklepem. Czy to Maoiści i co robią. Mam wrażenie, że przed zamknięciem widziałem ogień. Przemknęła mi przez myśl scena jak Maoiści podpalają cały budynek i musimy otworzyć rolety, bo inaczej spalimy się tu wszyscy w sklepie. Ktoś lekko uniósł roletę. Widać idący tłum Maoistów trzymających palące się pochodnie. Po prostu idą przez Thamel. Wyglądają na zadowolonych, chociaż tak naprawdę nie mamy pojęcia co się dzieje. Trochę strachu się najedliśmy. Wychodzimy ze sklepu. Maoiści cały czas idą. Robię zdjęcia Maoistów z pochodniami. Niedopalone, porzucone pochodnie dopalają się na ulicach Thamelu. Idziemy śladem pochodni w stronę hotelu. Czyżby to był pokojowy przemarsz, czy raczej pokaz siły? Nie wiemy tego.
Sklepikarze też nie wiedzieli skoro momentalnie wszystko było zamknięte. No i co tu robić. Idziemy znowu do hotelu. Znowu mamy adrenaliny pod dostatkiem. Chwila oddechu. W telewizorze widzimy tłumy Maoistów z pochodniami idących w niedalekiej odległości od naszego hotelu. Wygląda to spokojnie. Pytamy recepcjonistę o sytuację. Ten pokazuje nam filmik nagrany telefonem, jak Maoiści niosą premiera Nepalu na noszach. Mówi, że jest związany i że niosą go do Pashupati żeby go spalić zgodnie z panującym zwyczajem palenia zmarłych. Przeszywa mnie dreszczyk niepokoju. A emocje sięgają zenitu bo mam wrażenie, że sytuacja zmienia się co chwilę. Po chwili jednak dodał, że to tylko kukła premiera. Trochę mi ulżyło, ale to znaczy, że Maoiści nie do końca są zadowoleni i że strajk jeszcze potrwa. Tylko jak oni będą się zachowywać. Ale byłaby historia jakbyśmy byli w Pashupati w momencie, gdy Maoiści przynieśli kukłę premiera Nepalu do spalenia. Ale i tak byliśmy tam parę godzin wcześniej i widzieliśmy ceremonię palenia zwłok.
Nie zważając na bezpieczeństwo idziemy znowu w miasto. Ledwie weszliśmy w głąb Thamelu, znowu zamieszanie, rumor, krzyki, biegi, zamykanie rolet, gaszenie świateł. Wszyscy są przerażeni. A my znowu nie wiemy co się dzieje. Schowani w sklepie z do połowy opuszczonymi roletami czekamy. Mówią, że kogoś szukają. Są podenerwowani. Kilku Maoistów biega od sklepu do sklepu i coś krzyczy. Jest ciemno. Wygląda na to, że grożą sklepikarzom. Może dlatego, że otworzyli sklepy? Nie wiemy. Proszą nas o wyjście, bo zamykają. No i co tu robić. Na drodze do naszego hotelu rozróba i podejrzane zamieszanie. A to jedyna droga powrotna. Nie ma gdzie się ukryć, bo wszystko pozamykane. No cóż. Oby tylko przez przypadek nie oberwać. Sami tu przecież przyleźliśmy.
Idziemy przed siebie. Postanawiamy zatoczyć duże koło i wrócić do hotelu. Im dalej od tego dziwnego miejsca tym normalniej. Ale jesteśmy już wystarczająco zdenerwowani i mamy dość. Gdzieś przebiega truchtem grupka młodych Maoistów. Udało się wrócić do skrzyżowania niedaleko hotelu. Tu jakby spokojniej. Wypatruję straganu z momo. Kupuję momo z liścia i dodatkowo szaszłyka z podejrzanego mięsa – a jakże – też na liściu i za wszystko płacę 50 rupii (2,5 zł) i zabieram do hotelu. Mięso okazuje się przepyszne, choć nie mam pojęcia z czego ono było. A momo niezmiennie pikantne i dobre. Tym razem już chyba darujemy sobie dalsze emocje i zostajemy w hotelu. Wrażeń wbrew pozorom mieliśmy co nie miara.
Najpierw niesamowity spokój i cisza i ta masa chodzących ludzi. I totalnie wszystko zamknięte.
W Polsce nikt nie ma takiej siły żeby ludzie aż tak się zmobilizowali albo żeby ich siła zmobilizowała. A tu Maoiści mają ogromną siłę. Przywieźli tysiące ludzi spoza Katmandu, zapłacili im za przyjazd i demonstracje. Wmówili im, że to w słusznej sprawie. A większość z tych ludzi to prości młodzi ludzie ze wsi, czasem kilkunastoletni, podatni na proste hasła. No i 1,2 mln protestujących ludzi skutecznie zastraszyło cały Nepal. Dowiedzieliśmy się też, że jeśli ktoś jechałby motorem, czy samochodem, albo otworzyłby sklep podczas strajku to natychmiast byłby pobity, a sprzęt, czy pojazd zniszczony. No i sprawa załatwiona. Wszystko dzięki temu jest zamknięte, nic nie jeździ. Każdy się boi i chodzi na piechotę. Co za kraj.
Po porannym szoku nadeszły emocje związane z obserwacją ceremonii palenia ludzkich zwłok na stosie. A później nagle wszystko ożyło. Po czym ucieczka przed szarżującymi z pochodniami Maoistami. Co za dzień. Dzień z dreszczykiem. A miało być tak nudno. Ciekawe co przyniesie jutro.
Zamknięci w Katmandu 2010-05-03
Nowy dzień nie przyniósł zmian. W Polsce święto i wszystko zamknięte. U nas drugi dzień strajku i też wszystko zamknięte. Wynajdujemy sobie zajęcia. Godzinę spędzamy na dachu. Drzemka. Wizyta w agencji. Spacer. Drzemka. Nudzimy się bardzo. Szkoda czasu, ale nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Po prostu nic nie działa. Nawet komputer w hotelu. Na obiad zjadamy już nie to, co wybieramy ale to, co jest. Nawet cola się skończyła. Wyznaczyliśmy sobie kolejne atrakcje.
O 16 idziemy pogadać do Pustego. W międzyczasie do agencji podrzuciliśmy torbę z naszym nadbagażem do nadania na cargo. Idziemy do Pustego tradycyjną drogą, ale na głównym skrzyżowaniu trwają jakieś przemówienia i zebrało się tak wielu Maoistów, że nie jesteśmy w stanie się przecisnąć. Więc zawracamy i idziemy naokoło.
Robię trochę zdjęć znudzonym policjantom. Mówią, że nie wolno. Ale i tak zrobiłem. Spędzamy trochę czasu z Pustym i Hamorem. Wyczekujemy do 18ej, kiedy to znowu ludzie dostają dwugodzinne pozwolenie na życie od Maoistów. Wszystko znowu ma być otwarte przez dwie godziny. Tym razem wszystko obywa się bez przygód. Robimy drobne zakupy, starając się wydać ostatnie lokalne pieniądze. Kupuję jeszcze jedną maskę zrobioną z „home of bee”. Nienajlepsza, ale targowanie się o nią, jakiego dokonałem, zrekompensowało mi jej ułomności. Było naprawdę przednie. Cena z 4000 rupii stanęła na 680, a argumenty jakich używałem nigdy wcześniej nie przyszłyby mi do głowy. Kupuję jeszcze oczy Buddy na t-shircie. Wcześniej zapłaciliśmy też na wszelki wypadek za pobyt w hotelu żeby dokładnie wiedzieć ile nam zostało. A zatem pozostaję z 400 rupiami w kieszeni, w tym 200 na ewentualną opłatę za autobus na lotnisko. Nie liczę oczywiście dolarów, które wieziemy powrotem. Nie udaje mi się zjeść ostatniego momo, chociaż mam ogromną na to ochotę. Może rano. Spakowani jesteśmy od dwóch dni.
Nie bardzo znowu jest co robić. Z nudów więc chyba trzeba spać. Może jutro recepcjonista skombinuje mi maoistowską flagę. Chciałbym ja przywieźć na pamiątkę.
Ostatnie 27 godzin 2010-05-04
A zatem dziś ostatnie chwile pobytu w Nepalu. Leniwie zbieramy się z łóżek. Tradycyjne śniadanie na dachu. Mango i pomarańcze. Ostatnie rzeczy wrzucamy do plecaków i idziemy na piechotę do hotelu Mala, skąd agencyjny busik zabierze nas na lotnisko. Jedzie z nami jeszcze dwójka Polaków, ale tylko do Delhi. Na lotnisku okazuje się, że chłopak z agencji zapomniał naszych paszportów. Wracam z nim niejako zakładnik żeby Maoiści się nie przyczepili i w połowie drogi spotykamy Kamiego, który ma nasze paszporty, których to nie widzieliśmy od ponad miesiąca. Na pożegnanie dostajemy od Kamiego szale-chusty na szczęście, takie same jak dostaliśmy od przewodnika po zejściu z Dhaulagiri. Lecimy do Delhi.
Tu czeka nas 9 godzin czekania na połączenie do Wiednia. Czas mija tym razem wyjątkowo szybko. Sprawnie też załatwiliśmy wszystkie formalności przeładunkowo-przesiadkowe, specyficzne dla tego lotniska. Wydajemy dolary na pyszne indyjskie jedzenie Dal i ogromna ilość kurczaka curry. Najadam się po uszy. Czas mija bardzo szybko. Magda i dwoje Polaków oglądają zdjęcia, a mnie pochłonęła fantastyczna książka z podróży autostopem Kingi Choszcz i Chopina. Coś w tym jest. Postanawiam ją przeczytać całą w drodze do Polski. I czytam. Szybko nadchodzi czas odprawy. W strefie wolnocłowej kupujemy kilka rzeczy i znowu siedzimy w samolocie.
Do Warszawy 2010-05-05
Pochłonięty książką i indyjskim filmem prawie nie zauważam jak mija noc i lądujemy w Wiedniu. Przed lądowaniem obserwujemy jeszcze wspaniały wschód słońca ponad chmurami. I jesteśmy w zimnym i deszczowym Wiedniu. Czas leci coraz szybciej. Chwila czekania. W drodze powrotnej nie przejmuję się ścisła dietą startową, do której powrócę w Warszawie. Póki co piję jeszcze colę, zjadam kanapkę w McDonaldzie, zjadam ostatnie słodycze. Ale jeszcze mi wolno.
Tak jak postanowiłem, tak się udało. Dokładnie w czasie kiedy dotykamy kołami polskiej ziemi kończę czytać książkę. Coś w niej było takiego, co mnie do niej zbliża.
Czuję lekkie wzruszenie, ze jestem znowu w Polsce po ponad miesiącu pobytu w Nepalu. Cieszę się, że wszystko poszło zgodnie z planem. Jestem szczęśliwy, że spełniłem daną sobie rok temu obietnicę odwiedzenia miejsca gdzie zginął Piotrek i gór, które były jego pasją. Spełniłem coś co było jednocześnie obietnicą, marzeniem i czymś, co uważałem od samego początku za rzecz oczywistą, że to zrobię dla mojego najlepszego przyjaciela. A wszystkie wspaniałe chwile samotności w górach, z własnymi spokojnymi myślami, przygody, odwiedzone miejsca, poznani ludzie, moi towarzysze: Trzaska, Olga, Paweł i JP byli wspaniałym dodatkiem do mojej podróży, do mojego pożegnania z Nim. Cieszę się, że byli tam ze mną.
GerberWarszawa, Nepal, Indie: 30.03.2010 – 05.05.2010
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Znakomita relacja i wspaniała wyprawa. Szkoda tylko, że już bez Przyjaciela. Pozdrawiam.
-
Musiałam podzielić sobie tą podróż na dwa etapy, ale czyta się świetnie. Wspaniała podróż, piękne pożegnanie.
-
Genialna relacja, ciężko się oderwać od lektury. Współczuję utraty Przyjaciela.
-
Piękna, niesamowicie wzruszająca opowieść...