2007-07-28 - 2009-08-11

Podróż Romania 2007

miszkolc miskolc miskolc tapolca kąpiele baseny piatra neamt bacau rasnov bańska bystrzyca banska bistrica słowacja noclegi romania rumunia tokaj wino satu mare sapinta sapanta wesoły cmentarz camping rumunia noclegi vişeul de sus viseu de sus kolejka górska mocanita borsa przełęcz prislop cabana alpina vatra dornei ciorba tasca bicaz chei wąwóz bicaz bicaz jezioro czerwone lacul rosu mărăşeştii plac bohaterów galati gałacz ovidiu constanta nifon eforie nord rumuńska plaża eforie sud costinesti shabla sabla noclegi bułgaria camping bułgaria bułgarskie plaże silistra bucureşti bukareszt comarnic busteni bucegi schronisko górskie góry rumuńskie omul omu kolej linowa góru rumuńskie bran dracula legenda brasov braszów czarny kościół sighisoara rumuńskie carcasonne sibiu sybin transfogarian trasa transfogarska szosa transfogarska capatineni-ungureni curtea de arges cincis noclegi rumunia jezioro hunedoara deva timisoara arad oradea eger dolina pięknych pań węgry noclegi luncavita
Typ: Blog z podróży
Tym razem w poszukiwaniu DOBREGO WINA:) udaliśmy się do tajemniczej Romanii. Zebraliśmy niezbędne materiały m.in. z Centrum Informacji Turystycznej tamże i w drogę!
Przejazdem przez Bańską.
Kilka km gratis, bez zużycia paliwa. Już tłumaczę:
Byliśmy na drodze między Ruzomberokiem a Bańską, kiedy musieliśmy zjechać na pobocze. Samochód nam się zbuntował.. Łożysko.
Korzystając z ubezpieczenia wezwaliśmy pomoc. Po ok 2h oczekiwania przyjechała laweta i podrzucili nas do serwisu Forda.
Wszystko to działo się w sobotę. Na Słowacji raczej nie pracują.. nie mieliśmy wyjścia - 2 dni postoju nas czekały do poniedziałku.
Zostawiliśmy więc autko na terenie serwisu, pod opieką stróża, wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do miasta w poszukiwaniu noclegu. Zwrot za nocleg - zgodnie z ubezpieczeniem - nam się należał. Mimo to nie korzystaliśmy na siłę z tej opcji i nie zameldowaliśmy się w pięknym, starym hotelu w centrum za chorą kasę. Znaleźliśmy za to również w centrum motelik "Kuria" - bardzo sympatyczny. Nie był NAJtańszy, ale jak na centrum miasta oraz w porównaniu z innymi znalezionymi możliwościami był całkiem do przyjęcia. 1400Sk/osobę.
Zameldowaliśmy się więc i poszliśmy na nieplanowane zwiedzanie Bańskiej Bystricy. A wieczorkiem przysiedliśmy na uroczym ryneczku pełnym ludzi (taki maciupki Kraków) i sączyliśmy pierwsze i najlepsze (jak dotąd - 2010) Mohito:).
ps. za to już ubezpieczenie nie zwraca;)
Kolejny nieplanowany dzień.
Trzeba go jakoś wypełnić.
Chodziliśmy po pobliskich pagórkach, leżeliśmy na łące z dala od centrum, pogoda piękna, sielanka, ech.. Nigdzie się nie musimy spieszyć, bo i nie możemy. Pięknie :)
Po naprawieniu autka oraz wypełnieniu wszelkich formalności ruszyliśmy wypoczęci w dalszą drogę - oglądać świat:)
Mkniemy drogą E571 na Tokaj.
W drodze do Tokaja postanowiliśmy zaliczyć też kąpiele termalne w znanym nam kąpielisku Miskolc-Tapolca.
Tym razem nie zrobiło już takiego wrażenia, jak 4 lata wcześniej.
Pamiętam, że wtedy byliśmy zauroczeni organizacją, położeniem, pomysłem - woda płynie tam w grotach skalnych, w podziemiach. Robi to wrażenie. Jednak głównie za pierwszym razem.
Ok 17 wyjechaliśmy dalej. Do Tokaja.
Po długich poszukiwaniach noclegu w cenie innej, niż tej przygotowanej dla narodu niemieckiego udało nam się przy głównym deptaku dzięki młodym chłopakom krążącym po ulicach nocą, którzy zaczepili nas, zagubionych;)

Pensjonat.
Miejsce urocze, niedrogie - 5000Ft/ pokój (to ok. 70zł) (to oczywiście cena po negocjacjach:) )
Wniosek? Warto powybrzydzać i cierpliwie szukać. Zawsze warto!

Dla zainteresowanych: nieopodal - po drugiej stronie rzeki? był duży camping, z którego dochodziły śpiewy i odgłosy zabawy.

My jednak tym razem postawiliśmy na ciepło i wygody.
Na dobry sen zakupiliśmy Tokaj, po którego spożyciu zapadliśmy w dobry sen:)
Po przespanej nocy i śniadaniu rankiem wybraliśmy się w poszukiwaniu piwniczek.
Po drodze zakupiliśmy czekoladki z domowej wytwórni - okazało się, że tuż pod naszym pokojem jest prywatna cukiernia naszego gospodarza:)

A dla znajomych na powakacyjne pogaduchy kupiliśmy 5litrowy baniak Tokaja:)
Granicę węgiersko-rumuńską minęliśmy o godz. 12:58.
Do Satu Mare udaliśmy się w celu nabycia tamtejszej gotówki.
Baliśmy się trochę na początku bankomatów, ale zaraz nam przeszło. Musiało.
Ludzie..? Naczytaliśmy się niepotrzebnie forów różnych przed wyjazdem.
Nastawienie mieliśmy... niesprecyzowane.
Na szczęście dość szybko nam przeszło:)

Camping Poieni najbliżej położony "Wesołego Cmentarza".

Camping w sam raz na szybki nocleg w trasie, mały, cichy, z podstawowym wyposażeniem i strumykiem, przy którym można wieczorkiem z arbuzem i winkiem - chocby z Węgier przywiezionym:)

  • można zadzwonić..
Sam cmentarz..? Rzeczywiście można zobaczyć, jako ciekawostkę.
Cmentarz jest znany, dzięki temu, co przedstawiają nagrobki. Na każdym z nich przedstawiona jest (w formie opisu bądź malunku) informacja o tym, w jaki sposób dana osoba odeszła z tego świata naszego, bądź czym zajmowała się za życia.
W przypadku opisów przydałaby się znajomość języka rumuńskiego.

Ach, i trzeba pamiętać o drobnych na wejście..
Zanim tu trafiliśmy planowaliśmy wyprawę w góry.
Kierowaliśmy się więc w okolice gór z założeniem, że na jakiś szlak musimy trafić.. Dojechaliśmy do wioski. Nie pomnę nazwy. Wioska okazała się końcem świata:) Stare, rozpadajace się co i rusz domy, tambylcy przyglądali nam się z zaciekawieniem. Prawdopodobne bardzo, że turyści rzadko tam trafiają - kierowaliśmy się jedynie górami na horyzoncie.
Wracając z wioski (przejazdu przez nią nie było, stąd wspomniany 'koniec świata') zatrzymała nas policja. Z ciekawosci prawdopodobnie.. Sprawdził pan dokumenty i posłużył nam trochę za przewodnika: zapytaliśmy m.in., które tereny okoliczne poleca do górskiej włóczęgi (po angielsku, po angielsku :) ). Zaproponował nam pan Viseul de Sus i kursującą tam kolejkę górską, która wywozi turystów w górę, na całodniową wycieczkę. Stamdąd można wybrać się wyżej.

Trafiliśmy i oto jesteśmy.
Samo miasteczko szare, nieciekawe. Jedyne zachęcające miejsce, w jakim znaleźliśmy coś do jedzenia to włoska knajpka. Zamówiliśmy pasty.
Znaleźliśmy dworzec, z którego miała odchodzić kolejka. Potwierdziło się: kolejka wyjeżdża w górę o 8 rano i wraca późnym popołudniem. Trzeba było poszukać noclegu w mieście.
Tanio niestety nie było. Najtańszy nocleg, jaki znaleźliśmy to.... 60€ za pokój...! Ceny bardzo niemieckie znowu:(
Nie wiem, co w nas wstąpiło, że się zdecydowaliśmy. Odnoszę teraz wrażenie, że nie byliśmy chyba do końca świadomi tej ceny... A może to mnie pamięć szwankuje i inna waluta to była..?

dokładny opis wyprawy w podróży już tutaj opublikowanej - pod tym samym tytułem:)

  • dokąd nas to zaprowadzi..?

Po wyjeździe z Viseul de Sus zatrzymaliśmy się w miasteczku Borsa. Znów - uparcie - w nadziei na wyprawę w góry dnia następnego.
Znaleźliśmy cazare w okolicy domków, gdzie cazare było mnóstwo - w drodze do szlaku na Petrosul'a. A ze znowu wybrzydzaliśmy co do cen - lepiej trafić nie mogliśmy.
Nie miała Pani żadnej wywieszki, że wynajmuje pokoje, ale chętnie nas przyjęła.
Mąż gospodyni udostępnił nam swoje łóżko (dzięki temu gospodarze spali razem:) ) i prywatną łazienkę. Specjalnie dla nas nagrzali też państwo wody.
Ech.. i jak tu nie lubić ludzi..??? :)

Kiedy rankiem obudziliśmy się na dworze padał deszcz.....
Wobec tego nasz plan wyjścia w góry znowu spalony..
Pożegnaliśmy się więc z Panią, która nas przyjęła dnia poprzedniego i w drogę dalszą..
Ile kosztował nas nocleg?
Nic pani nie chciała.
A kiedy przez grzeczność, w podziękowaniu chcieliśmy Pani dać choć standardową opłatę za 1 osobę Pani odwróciła się i o mały włos się nie obraziła..
Nie ryzykując dłużej np. spuszczenia psa z łańcucha, oddaliliśmy się czem prędzej. Dziękujemy!:)

Na przełęczy zatrzymaliśmy się przy schronisku Cabana Alpina (przekonała nas stojąca na parkingu czarna wołga z czarnymi polskimi tablicami i numerem zaczynającym sie od BOR :) ).

Zjedliśmy w schronisku po zupie i poszliśmy na godzinny spacer po pobliskich pagórkach, pomiędzy łowieckami i krówkami:)

Zatrzymaliśmy się, żeby się posilić. Pogoda nie dopisywała, więc skupiliśmy się tylko na tym.
Trafiliśmy na deptak, gdzie w całkiem uroczej knajpce zjedliśmy pierwszą w życiu ciorbę - mmmmm:)
Jedna o ile pamiętam warzywna na ostro, druga chyba
Obsługa knajpki była bardzo uprzejma, anglojęzyczna, chętna do pomocy.

Nocą dotarliśmy w pobliże Bicaz Chei, który planowaliśmy zobaczyć jeszcze tego samego dnia, kilka godzin wcześniej.
W poszukiwaniu kolejnego noclegu trafiliśmy do mieściny Taşca. Było już po 23., kiedy zmęczeni i śpiący zatrzymaliśmy się przy domu przy drodze. W tym jednym domu włączone było jeszcze światło. W altanie za domem siedziała babuleńka z mężem i synem prawdopodobnie i sączyli swoj(ski)e winko.
Zgodzili się nas przenocować. Pan-syn obudził (!) żonę (było nam bardzo głupio...), żeby przygotowała dla nas miejsce do spania. Ulokowali nas w murowanej altanie wyposażonej we wszystko, co niezbędne do mieszkania. Prysznica nie było, ale umywalka w takiej sytuacji wystarcza w zupełności.
Byliśmy niestety zbyt zmęczeni, żeby skorzystać z ich zaproszenia do stołu, na szczęście pani-synowa pomogła nam wybrnąć z sytuacji, stając po naszej stronie i rozganiając towarzystwo.
Na koniec do altany wbiegł nam szczeniak, który z nami spał:)

Po noclegu z psiakiem w altance zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie z gospodarzami i pożegnaliśmy się.
W drodze do Bicaz zatrzymaliśmy się przy wejściu do rezerwatu (jak w tytule).
Kolejny nieplanowany przystanek (hmm, przeciez 90% z naszych przystanków, to przystanki nieplanowane:) )
Po prawej stronie drogi naszym oczom ukazały się wysokie skały i brama prowadząca do rezerwatu właśnie.
Weszliśmy w głąb, aby przyjrzeć się z bliska i.. znowu było warto!
Dokoła wysokie góry, przed nami dolinka z malutkimi w oddali chatkami, tuż obok.. schronisko? Pobyliśmy tam chwilę, nacieszyliśmy oczy i.. dłużej nie zostaliśmy. W góry i tak nie wyszlibyśmy, bo były to góry wspinaczkowe raczej.
Dotarliśmy do wąwozu Bicaz.
Atrakcja turystyczna..? jak dla nas zbyt mało atrakcyjna ;)
obejrzeliśmy więc stragany postawione przy drodze i pojechalismy nad Jezioro Czerwone.

  • Cheile Sugaului Munticelu
W pobliżu jeziora zjedliśmy późne śniadanie, po czym wybraliśmy się na spacer dokoła jeziora, gdzie trzeba było uważnie stawiać stopy, bo wszędzie było mnóstwo maleńkich żabek!
Przeszliśmy jezioro i po ok 1h ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nie żebyśmy się gdzieś spieszyli, ale jakoś tak.. czasem szkoda nam czasu, bo a nuż za rogiem coś na nas czeka:)
tylko przejazdem
też tylko przejazdem - wpisuję, dla nakreślenia trasy
Przejazdem. Z krótką przerwą na przejście placem Bohaterów. W ramach rozprostowania kości.
  • w drodze
Wieczorem dotarliśmy do spolszczonego Gałacza, czyli Galati.

Tuż przed miastem, po lewej stronie drogi dojrzeliśmy motel. Z zewnątrz nie wygladało to zachęcająco: odrapany, stary, kanciasty budynek, tuż przy przystani (zblizamy się wszak do Delty Dunaju).
Po wejściu jednak do środka zwątpienie prysło. Pojawiło się nowe: pewnie nas nie stać...
Cena okazała się jednak bardzo przystępna. Nie pamiętam, jaka, pamiętam jednak, że nie zastanawialiśmy się długo - musiała więc nie przekroczyć 60 zł za pokój:)
Pokój też bardzo przyjemny, sterylny (białe ściany choć są zimne, robią jednak swoje).
Zostaliśmy więc z przyjemnością.

Rano pod motelem przywitało nas stado psiaków:) Naprawdę jest ich tam mnóstwo na ulicach!

Po zjedzeniu śniadania na ławce w parku (pieczywo + konserwa + pomidorki + woda:) ) zrobiliśmy sobie wycieczkę po mieście.
Nic nadzwyczajnego. Aż dotarliśmy do parku (przypadkiem oczywiście), w którym były wieelkieee stoopyy:) (i nie chodzi tu o Indian;) )
Posiedzieliśmy trochę z nimi i w drogę.

  • galatyńskie wielkie stopy
Skrótem postanowiliśmy do Constanţa. A przy okazji moze coś ładnego zobaczymy.
Przejazd wioskami okazał się trafiony. Choć opóźniający nieco realizację planów.
Kolację zjedliśmy nad stawem, wsłuchując się w rechot żab, śpiew ptaków, itp.
Przyłączył się do nas psiak. I tak sobie wspólnie kolacjaliśmy. My zajadaliśmy się przyrządzoną na miejscu sałatką z niezawodnych! pomidorów z cebulką, a psiak (psiaczka raczej:) ) szczęśliwy zajadał sie otrzymanymi od nas kabanosami.. z samej Polski :)))
Posileni pożegnaliśmy się ze współbiesiadnikiem i pobieżyliśmy kołami w dalsze nieznane...
W okolicy Nifon, wciąż na naszym skrócie zapytaliśmy przechodniów prowadzących wóz z mułem o dalszą drogę. A po uzyskaniu informacji z gestykulacji i wybranych słów zorientowaliśmy się, że kawałek dalej bedzie szedł chłopiec, którego mamy podrzucić.. Rzeczywiście:)
Upchęliśmy więc nasze bagaże i zaprosiliśmy młodego do nas. Nasz autostopowicz okazał się wielką gadułą, wzięłam więc czym prędzej do ręki podstawowy słownik (dysponowaliśmy tylko tym, dodanym do przewodnika). Mam wrażenie, że opowiedział nam historię swojego życia;) - mówił o szkole, o mamie, o pracy w polu.. On on nas nie dowiedział się nic poza tym, ze my 'Nu înţeleg ' :)
W niczym chłopcu to nie wadziło - opowiadał, jak najęty, a my wychwytywaliśmy pojedyncze słówka i ambitnie próbowaliśmy go zrozumieć. I tak przez ok 15 minut. Imienia nie pamiętamy.

A kiedy już wyjechaliśmy z pustkowi, w centrum pewnej wioski zatrzymała nas policja.
Spisał nas pan, pozwolił zrobić sobie zdjęcie na służbie:) (co u nas jest nie do pomyślenia) i pojechaliśmy dalej na południe.

I znowu kilometry pokonywaliśmy pustkowiami. A wokół noc.
Droga była całkiem niezła, wokół pola i pustkowia, a daleko, daleko na horyzoncie przed nami burza. Na całej szerokości błyskawice, uderzające w morze raz po raz....
Wyglądało to przerażająco, bo pomiędzy jednym błyskiem a drugim nie było więcej niz 3 sekundy przerwy..
W końcu wjechalliśmy w tą burzę. Biorąc pod uwagę, że w okolicy wydawaliśmy się być najwyższym punktem.. byliśmy dobrej myśli :)
Aż w ulewie dojechaliśmy do Ovidiu.
I znowu nie było nam dane rozbijać namiotu.
Jakoś tak cała Rumunia jest nam mało namiotowa;)
Ulewa BARDZO. Znaleźliśmy przy drodze camping - complex. Zaoferował nam pan wynajęcie domku. Cena była przystępna (o ile się nie mylę ok 50zł za domek). Nie zastanawiając się w ulewie ulokowaliśmy się w tymże.
Warunki? Standard?
2 kozetki w pokoiku + toaleta: wc i umywalka. Do zniesienia, zwłaszcza dla nas:) Bardziej do zniesienia jednak byłoby, gdyby nie pająki, pajęczyny, itp.
W zaistniałej sytuacji.. niezawodne jest rumuńskie winko na dobry sen:)

W świeżym, podeszczowym klimacie zobaczyliśmy Constanţę. Stare, miejscami klimatyczne (głównie dzięki burzowemu zachmurzeniu) miasto. Stare Cazino na wybrzeżu (zajrzeliśmy od tyłu do wnętrza - stoły pokryte białymi obrusami i tyle, żadnego życia..).
I deszcz.

i znowu burza. I ogromna ulewa!
W Eforie trzeba było szukać noclegu. Zastała nas noc.
Jeździliśmy więc uliczkami nadmorskiego kurortu i pukaliśmy do kolejnych domów w poszukiwaniu 'cazare'. Tzn JA pukałam. Biegałam od domu do domu w ulewie, pluskając się w wodzie do pół łydki, podczas gdy Kris jeździł w ślad za mną:) I nawet w takich warunkach wybrzydzaliśmy co do ceny:)
W którymś w końcu domu zaoferowano nam chyba za przystępną cenę bardzo przyjemny pokoik na poziomie -0,5:)
Ulokowaliśmy się, ulewa nagle jakby ustała i można było wyjść.
Poszliśmy wiec późnym wieczorem (uzbrojeni w peleryny) w poszukiwaniu kolacji. Zjedliśmy jakis 'fast-food', bo tylko takie budki były czynne i pozostało nam wrócić. Do morza wzburzonego nie doszliśmy.

Upału nie było, wiał świeży, poburzowy, morski wiatr.

W drodze dalszej, do Eforie Sud zatrzymaliśmy się poza częścią Nord na śniadanie. Na późne śniadanie na plaży:) Zrobiliśmy kanapki, popiliśmy mlekiem i tak spędziliśmy tam godzinkę.

Plaża w tej części kraju jest kamienista i wąska. Woda też niespecjalnie zachęcająca, ale to pewnie przez nocny sztorm.

Do Eforie Sud dojechaliśmy ok 15.
Znaleźliśmy nocleg u miłej babuleńki jakieś 500m od centrum. I poszliśmy byczyć się na plażę.
Pogoda w międzyczasie zrobiła letnia bardziej. Wygrzaliśmy się na tej plaży z 2h i zgłodniali znaleźliśmy rybkę do nadbrzeżnej knajpki. Zamówiliśmy po rybie i karafkę białego, półwytrawnego. ech, pychota:)

A w tle, w telewizji wciąż pokazywali zdjęcia po katastrofalnych ulewach, jakie w ostatnich dniach nawiedziły wybrzeże Rumunii......

Wieczorem mozna było spokojnie wyjść na spacer do tętniącego życiem centrum, by udać się na plażową dyskotekę (fuj;) ), bądź na naleśniki przydrożne (mniam). O drinkach nie wspomnę, bo jeszcze ktoś gotowy pomyśleć, że... a tam, dobrego drinka też można się napić:)

Po nocy przespanej w Eforie Sud postanowiliśmy uciec od tłumów i poszukać plaży, położonej w ciszy i spokoju...
Znaleźliśmy. Dzika plaża. Spotkaliśmy tam dziesiątki(!) muszli, takich, jakie u nas sprzedawane są nad polskim morzem - duże muszle, wielkości pięści.
Nie było widać, czy 'ktoś' w nich mieszkał.
Prawdopodobnie wyrzuciło je morze w trakcie burz. A może to nie morze..?
Widok wart zobaczenia! :)

Postanowiliśmy zahaczyć o Bułgarię. Aż się prosiło! Wszak to tylko kilka km.
W pobliskiej mieścinie Sabla znaleźliśmy pole namiotowe i wreszcie rozłożyliśmy namiot:)
Pole namiotowe położone było ok 50m od plaży.
Na polu były prysznice (z wodą nagrzewaną słońcem) i toalety - BARDZO turystyczne. Ale były:)

Tuż przy polu namiotowym czynna była symatyczna restauracja, z daniami różnymi, regionalnymi oraz wszelakimi napojami.

Plaża była czysta, szeroka i piaszczysta.
Od razu widać było różnicę: w Rumunii plaże są wąskie i kamieniste. I brudne niestety.

Niewielka odległość od pustej plaży pozwoliła nam spedzić późny wieczór tamże. Nad głowami miliony gwiazd, co i rusz przeleciał meteor (wszak to sierpień:) ), a my tak delektowalismy się latem, ciepłem, morzem, winem, ech..

Zasiedzieliśmy się w Sabli. I dobrze. Przynajmniej raz na wakacje trzeba odetchnąć. Cały jeden dzień spędziliśmy więc tam, na plaży i na polu.
Plaża zaludniła się bardzo szybko, ale nie były to tłumy nasze nadmorskie upijające się piwem. Bardzo sympatycznie:)

Ale czas wracać. Udaliśmy się więc w kierunku granicy bułgarsko-rumuńskiej, którą postanowiliśmy przekroczyć w mieście Silistra, gdzie czekała nas przeprawa promem, rozgraniczająca te 2 państwa.

W Silistrze zjedliśmy obiad. Kiedy pytałam panią o potrawy, wymienione w przewodniku, jako tradycyjne, narodowe, bułgarskie - nie zaoferowano mi nic z wymienionych. Pozostało mi wziąć coś w ciemno. Do tej pory nie wiem, co jadłam;)
Przepłynęliśmy promem rzekę i udaliśmy się do Bukaresztu.

Nie rozpiszę się.

Bukareszt.
Stolica.
Zobaczyć wypada.
Czy warto? Wszędzie warto być! :))
Przemierzyliśmy miasto wzdłuż i wszerz. I Łuk Triumfalny, i Parlament, i ulice handlowe, i Ateneum, itp.
I wypadek śmiertelny motocyklisty..
Przez kilka godzin mozna sporo zobaczyć.
Zastała nas noc.
Ale nic wielkiego. No, poza Parlamentem. Temu obiektowi małości zarzucić nie można. Choćby nie wiem, jak się starać.

Miasto opuściliśmy ok. 23. W poszukiwaniu noclegu.

Gdzie to spaliśmy? W motelu przydrożnym.
Nie pomnę niestety szczegółów, więc je pominę.

Dojechaliśmy do miasta ok 11. Plan: dostać się wagonikiem linowym na górę. Potem się zobaczy, pewnie gdzieś dojdziemy.

Drogowskazy z centrum doprowadził nas pod kolejkę. Wjazd gondolą trwał ok 15 minut. Na górze ludzie rozproszyli się w okolicy stacji. 

My udaliśmy się dalej. Na szlak.

Idziemy w góry.
Kazde swoim tempem, ze swoimi myślami.
A okolica dla myśli okazała się NIEZWYKLE sprzyjająca.
Z każdym krokiem umysł był coraz bardziej zadziwiony i coraz bardziej szczęśliwy był.

Bucegi okazały się piękne.

Dokoła NIC, tylko góry. Ale JAKIE Góry! Urzekły nas. I tacy urzeczeni jesteśmy do dnia dzisiejszego:)

Szczytem jest Omu. U stóp szczytu stoi Vârful Omu (schronisko).
Dotarlismy tam ok 16:30.
Zmarznięci zasłużyliśmy na odrobinę ogrzania. Wszak im wyżej, tym oczywiście zimniej. Dużo zimniej.

Zjedliśmy swój prowiant, popiliśmy ciepłą herbatą, ubraliśmy się (zawsze byłam zdania, że trzeba mieć przy sobie ciuch na każdą ewentualność).
Okazało się przy okazji, że są wolne miejsca noclegowe.
Zdziwiłabym się szczerze, gdyby nie było: przez całą drogę w górę nie spotkaliśmy ani jednego(!) człowieka.
Na ewentualny nocleg byliśmy oczywiście przygotowani: szczoteczki do zębów były:)
Zarezerwowaliśmy sobie więc miejsca i poszliśmy kawałek dalej w góry, na krótki spacer.

Weszliśmy na szczyt pobliski, skąd dokoła roztaczał się niesamowity widok: to przepaście bez dna, to polany łagodne, to znów urwiska... Do tej pory mam wrażenie, że nie w pełni nacieszyłam oczy..
Minęliśmy w drodze 3 osoby i stado kozic. Pogoda wciąż się pogarszała. Kiedy byliśmy na szczycie coraz bliżej nas słychać było zbliżającą się burzę.
Trzeba było wracać. Szliśmy w chmurach. Daleko na szczęście do naszej Cabany nie było. Doszliśmy juz w deszczu.

Na miejscu napiliśmy się wina grzanego i na sali wieloosobowej, na piętrowych łóżkach zapadliśmy w zasłużony sen. Jak tylko zapadł mrok.
Na sali okazało się, że jest w niej ok 10 osób.

Schronisko było z prawdziwego zdarzenia: Nie ma tam elektryczności - przynajmniej nie dla turystów: dostępna jest jedna sala sypialna, wieloosobowa, w której dokoła ustawione są łózka piętrowe, jedno przy drugim. Na środku sali tli się ogień w kominku, obwieszonym przemoczoną garderobą gości.
Co mozna zjeść? To, co najważniejsze: śniadanie, obiad, kolację. Na śniadanie omlet. Na obiad zupę. Na kolację grzane kiełbaski. I herbata. Ach, no i grzane wino. Ale tam każdy zna umiar.
Nie ma wyboru. Jesteś głodny, jesz to, co jest. I tak powinno być.
W Tatrach o takich czasach juz się prawie zapomniało...
  • Bucegi w Rumunii, 08/07
Schronisko opuściliśmy ok 9 rano. Dobrze się spało :)
Ranek był chłodny i początkowo szliśmy w chmurach. Choć już doliny prześwitywały rozświetlone słońcem.. A że szliśmy w dół wyszliśmy z chmur jeszcze szybciej i chwilę później o chmurach zapomnieliśmy. Piękne nasłonecznione góry.
Gdy doszliśmy do trochę niższych partii w oddali dostrzegliśmy stado dzikich koni. Piękny widok! :)

Innym szlakiem, trochę okrężnie, po prawie 5h marszu doszliśmy do naszej kolejki. Taki był plan. Zwykle staramy sie wracać inną drogą.

W drodze mijaliśmy owce, krowy (widoki, jak z reklamy znanej fioletowej czekolady;) ).
Zwykle przy stadach krzątały się psy pasterskie, o których sporo jest opisów na różnych forach i w przewodnikach. Otóż psy te mają podobno rzucać się na obcych, kręcących się w pobliżu stada, które owe psy pilnują. Nie twierdzę, że to głupota, absolutnie. Warto być na to przygotowanym. Nam na szczęście jeden z psów tylko stracha napędził, kiedy to nagle wybiegł zza krzaka i pędził prosto na nas!..... już, już był tuż.... ominął nas i pobiegł dalej za swoim celem:)
Kamienie jednak w rękach ciągle mieliśmy.
Mówi się, że w razie ataku warto udawać, że bierze się do ręki kamień i należy wziąć zamach, jakby chciało się nim rzucić.
Czy działa?
Nie wiemy, nie musieliśmy tego na szczęście sprawdzać - psiaki są bardzo towarzyskie:)
Wjeżdżajac do Rumunii nie sposób nie pamietać o legendzie.
Nie sposób też podczas takiej wyprawy nie trafić choć raz na miejsce 'znane z Drakuli'.
Trafiliśmy więc do 'obowiązkowego' miasteczka Bran, w którym to stoi zamek, w którym to ponoć pomieszkiwał ów hrabia. Grunt to odpowiednie wypromowanie miasta:)

Do zamku oczywiście nie pchaliśmy się, skusiliśmy się za to na bardziej 'lajtową' wersję: przejście korytarzami, gdzie co i rusz ktoś próbował nas wystraszyć. Próbował. Coś, jak nasz "Pałac Strachów" w chorzowskim Wesołym Miasteczku. Jeśli ktoś nie jest zahartowany strachem i mało mu trzeba, aby zostać wystraszonym - polecamy. Ale tylko wtedy;)

Przeszliśmy się między straganami oferującymi wszelkie mozliwe pamiątki Transylwanii i uciekliśmy z tego tłumu.

W pobliżu zamku mnóstwo płatnych parkingów, najmniejszy placyk wykorzystywany jest w ten sposób. Warto stanąć kawałek przed centrum i zrobić sobie spacer.
Râşnov - przejazdem - wspominam dla nakreślenia trasy podróży
Rumunia

Braşov 2007-08-13

Odpuszczajac Rasnov, wieczorem dojechaliśmy do Braşova. Można zobaczyć. Rynek, jak wiele innych widzianych podczas tej podróży.
Warto zobaczyć jednak stary, wielki Czarny Kościół, widoczny z rynku.
Robi wrażenie..
Przeszliśmy się również 'obowiązkową' "najwęższą uliczką Europy" - ul. Sznurowa.
Takich wąskich uliczek w Eurpie pewnie są tysiące. Znowu jednak nie wszyscy prawdopodobnie wiedzą, jak zareklamować turystom swoje miasto:)

Wieczorem dnia poprzedniego dotarliśmy do Sighişoary.
To chciałam bardzo zobaczyć. Już sama nazwa mnie ciągnęła.
A do tego jeszcze odpowiednia znowu reklama: rumuńskie Carcassonne:)
Kto widział Carcassonne - Sighişoary też sobie nie odmówi. Po przyjeździe rozłożyliśmy namiot na camping'u - nie było problemu ze znalezieniem.
Kolejny z nielicznych noclegów pod namiotem w te wakacje:)
Rozłożyliśmy namiot nad basenem i po krótkim spacerze orientacyjnym po mieście poszliśmy spać.

Rankiem poszliśmy zobaczyć urocze stare miasto.
Zbyt długo tam nie zabawiliśmy, ale zobaczyć warto było.
Zwłaszcza jedną z kolorowych uliczek (prezentowana zresztą na okładce jednego z przewodników wydawanych w naszym kraju:) )
Brukowane uliczki prowadzące na stare miasto, co i rusz jakiś stragan pamiątkowy do okupienia. Skusiliśmy się koszulkę (takie nasze zboczenie - chcemy w miarę możliwości przywieźć z każdej wyprawy koszulkę:) )
Trafiliśmy też na ładnie zaopatrzoną piwniczkę z winami w beczółkach - troszkę jednak za drogo, jak dla nas.
"Poszukamy czegoś w drodze":)
No to w drogę.
Na Sybin.

Sybin - bardzo ładne miasto.
Przestronny plac w samym centrum, otoczony kamienicami wykończonymi 'oczami miasta'.
Na środku placu co i rusz wytruskuje na przechodniów woda z ziemi. To miejscowa fontanna.
Trafiliśmy na czas przygotowań do Sibiu International Theatre Festival, podczas którego miała wystąpić grupa Jethro Tull.
Czas nas niestety gonił, a i o nocleg nie było łatwo w zwiazku z natłokiem festiwalowych gości.
Centrum miasta bardzo ładnie utrzymane - wszak to coś w rodzaju ich miasta kultury. A ceny wyraźnie pokazują, na jakich gości, turystów miasto jest przygotowane.
Przeszliśmy Mostem Kłamców, przeszliśmy pobliskim zatłoczonym deptakiem i udaliśmy się w dalszą drogę.
Na drogę prowadzącą do Transfogarskiej zjechaliśmy ok 16.
Im dalej, im wyżej, tym oczywiscie zimniej.
Warto więc zatrzymać się na poboczu, by się ubrać. Na górze może się nie chcieć wyjść z samochodu w spodenkach..
W drodze machał nam z nieba chmurny misiek:) i poznaliśmy gromadę psiaków skorych do zabawy:)
W najwyższym punkcie byliśmy ok. 18:30. Tam w 'cabanie' wypiliśmy herbatę.  To jedyne czym mozna było się rozgrzać o tej porze. No, jeszcze kukurydza. Wzdłuż drogi porozstawiane były stoiska. Większość juz była nieczynna, prawdopodobnie ze względu na pogodę - zzzimno, mokro, mglisto... Na jednym z czynnych jeszcze stoisk kupiliśmy gorącą gotowaną kukurydzę i po półgodzinnej przerwie ruszyliśmy dalej, zjeżdżając w dół.
Minęliśmy jeszcze stadko koni pasących się przy drodze.

Droga w dół dłużyła się. Zjechaliśmy na dół po.. 22? Ciemno już było i późno:)

Planowaliśmy zanocować gdzieś po drodze w namiocie. Jednak okolice nie wyglądały na tyle przyjaźnie, żebyśmy mogli czuć się całkiem swobodnie we dwoje. A poza tym chyba trochę jednak zmarzliśmy tam, w górze i nie czułam się najlepiej. Odpuściliśmy więc i szukaliśmy noclegu pod dachem.
  • Trasa Transfogarska - u szczytu
Ok 23 zatrzymaliśmy się przy pensjonacie o dźwięcznej nazwie "Dracula", a jakże.
Biuro było oświetlone, w biurze obsłużył nas.... ok 9-letni chłopiec!:)
Wpisał, co trzeba w komuterze, wziął paszporty, zaprowadził do pokoju i to wszystko PO ANGIELSKU!
[tak, zaprowadził nas też po angielsku ;) ]

Po wieczornej toalecie dobiegło nas zza okna wycie psa.
Nie zwrócilibyśmy na to większej uwagi. Ale zwróciliśmy. Bo od tej pory wył tak przez ok godzinę.
I nie byłoby w tym nic więcej dziwnego, gdyby nie to, że ów pies zanosił się w tym wyciu! Za oknem nic nie było widać - czarna noc.
Momentami (jak już psiak bardziej się rozkręcił;)) owo wycie przypominało płacz dziecka dobiegający z lasu... Oj, potrafią gospodarze zapewnić swoim gościom bardzo odpowiednią atmosferę..:)
Pięknie było. I tajemniczo.

Rankiem nie omieszkaliśmy obejść dom, idąc w kierunku, z którego dochodziło nas zawodzenie.
Spotkaliśmy tam pięknego, wielkiego, obojętnego na nas psiura, wygrzewającego się w słońcu, przy budzie, na drewnianych belkach:)

Cały dzień spędziliśmy głównie w podróży.
Śniadanie (po noclegu w pensjonacie Dracula) zjedliśmy na łonie natury - nad rzeką za miastem Curtea De Arges.
Uroczo, słonecznie, śpiewajace ptaki, owady letnie zaciekawione..:)
Mijając tamtejsze wioski widzieliśmy m.in. oryginalną myjnię samochodową: dwóch panów brodziło w rzeczce z gąbkami w dłoniach, krzątając się wokół białej Dacii:)

Przytrafiła nam się wtedy również naprawa koła w jednym z dziesiątek przydrożnych zakładów wulkanizacyjnych (już wiemy, dlaczego ich aż tyle).
Panowie zakleili dziurę wbijając rozgrzany kołek w dziurę.

Nie mieliśmy niestety gotówki. Najbliższy bankomat był 10km stamtąd. Nie było to dla panów problemem - puścili nas, ufając, że wrócimy. Oczywiście nie zawiedliśmy ich.

Dalsza droga nie należała do najłatwiejszych.
Kierowaliśmy się na Huedoarę.
Droga nie była asfaltowa. Tzn kiedyś być może była, jednak teraz była w strasznym stanie. Nie daliśmy momentami rady rowinąć prędkości większej niż 20km/h. Droga prowadziła lasami. Wydawało się, że prowadzi na koniec świata.
Po kilku godzinach zmęczeni zatrzymaliśmy się nad jeziorem. Nie było za bardzo warunków do rozkładania namiotu. Zjedliśmy więc obiad przy zachodzie słońca (sałatkę własnej roboty) i ruszyliśmy dalej.
Po całym dniu podróży nocą dotarliśmy do Hunedoary.
Pojechaliśmy w kierunku pobliskiego jeziora, tam spodziewaliśmy się campingu, którego niestety nie znaleźliśmy.
Ok 1 w nocy znaleźliśmy hotelik.
Pukaliśmy, dzwoniliśmy.. cisza.
Dzwonek dzwonił na pewno - słyszeliśmy go. Widzieliśmy też, że krzątali się tam ludzie. Nikt nam jednak nie otworzył. Pozostało nam nocować w samochodzie na przyhotelowym parkingu

Po nocy przespanej w naszej maleńkiej, DZIELNEJ Mambie odjechaliśmy spod niegościnnego hotelu w Cincis. Pojechaliśmy nad jezioro. Wtedy znaleźliśmy camping.
Dzięki uprzejmości gospodarzy skorzystaliśmy z prysznica (chyba był to ich prywatny wakacyjny prysznic), po czym udaliśmy się na trawkę nadjeziorną, gdzie wszamaliśmy śniadaniowe kanapki z konserwą i pomidorkiem:)
Udaliśmy się do Hunedoary. Tam weszliśmy na teren zamku. Odwiedziliśmy kilka zakamarków (w przeciwieństwie do turystów idących wytyczonymi szlakami).
W jednej z komnat urządzony jest sklepik, gdzie można zakupić pamiątkowe wisiorki, kamienie i inne cenne okazy minerałów.
Przejazdem - zamieszczam dla nakreślenia trasy wyprawy
Do Timişoary dotarliśmy wczesnym wieczorem.
Kolejne urocze miasto.
Z uroczymi starymi żółtymi tramwajami, z uroczym parkiem i uroczym deptakiem.
Bardzo ładnie też było na jednym z rynków.
Zapadał mrok, na rynku mnóstwo kafejek, mnóstwo stolików - wszystko zapełnione.
Dokoła - na tle zachodu - tylko sylwetki kamienic i kościołów - pocztówkowy widok:)

Wieczorem znaleźliśmy tuż przed centrum duży camping. Dobrze zorganizowany, za co trzeba było odpowiednio zapłacić. Oczywiście cen nie pamietam, jednak były to raczej ceny europejskie. Ale w tym wypadku cena = jakość.

Nieopodal pola namiotowego wzdłuż ulicy były pub'y, pizzerie, itp. Tam też zaopatrzyliśmy się w kolację i pizzę na wynos zjedliśmy na trawniku przed namiotem.
  • Timisoara - mały rynek
Wracamy powoli do domu.
Do południa zwiedziliśmy wczorajszą Timişoarę.

W drodze do granicy nie mieliśmy juz żadnych konkretnych planów przystankowych. Zatrzymaliśmy się więc w mieście Arad, w którym to widzieliśmy reklamy czegoś w rodzaju aqua-park'u.
Trafiliśmy na baseny, gdzie spędziliśmy kilka godzin.
Jako że miasto nie było szczególnie mocno turystyczne ceny również były przystępne.
Kilka basenów, parę knajpek, kilka godzin na słońcu.
Tak, to chyba tam pływaliśmy w pontonach sztuczną rzeką wokół basenów..:)

Tak, to już ostatnie zwedzone rumuńskie miasto tych wakacji.

Nie potrafię przypomnieć sobie noclegu ostatniego. Brak nam fotek z tego miejsca. Uzupełnię więc w terminie późniejszym.

W Oradei trzeba było wydać ostatnie rumuńskie drobne - poszliśmy wiec na ostatnią rumuńską kawę. Trafiliśmy do zakątka w bramie z czarnym krukiem (witrażowym).
[jakiś czas później w jednym z programów był tam również R. Makłowicz:) ]

Oradea, to jedyne miasto, w którym trafiliśmy na prawdziwie po rumuńsku ubrane kobiety:) Długie, kolorowe spódnice, chusty na głowach, itp.

Po przejściu przez miasto opuściliśmy Rumunię...

Zakończenie wakacji 2007: węgierski Eger nasz.
Rozłożyliśmy namiot na camping'u Tulipani i poszliśmy rozejrzeć się, co też zmieniło się w Dolinie Pięknych Pań:)

Spędziliśmy tam wieczór. Poświęciliśmy go na degustację. To tu, to tam.
W jednej z piwniczek przysiedliśmy na dłużej.
Wino, wino, wino.
Uroczy wieczór:)

'Zakupy zrobimy rano, tak bedzie bezpieczniej' :)

Rankiem w Egerze zrobiliśmy obiecane sobie dnia poprzedniego zakupy i wyruszyliśmy do domu.

Po powrocie - jak zwykle - rozstawiliśmy wszystkie 'łupy' na podłodze, tak, żeby ogarnął je obiektyw (choć nie jest to łatwe;) ) i.. usz. Ot, cała nasza wyprawa.

Żal było trochę tak niewielu okazji spędzenia nocy w namiocie. Czy to przez pogodę, czy to przez rozsądek. Na szczęście Rumunia pozwala na noclegi pod dachem, nie nadwyrężając nadto portfela.

Jak widać nie ciągną nas cerkwie, zwiedzanie stałych punktów, kościołów, muzeów. Ciągnie nas włóczęga:)
Chciałoby się czasem pojechać z kimś jeszcze, ale jak sobie tak przysiądziemy, to trochę nam na myśl przechodzi, bo podejrzewamy, że mogliby mieć nam za złe TAKI wypoczynek.

Niemniej co roku próbujemy, dajemy sobie i znajomym szansę. I to oni wymiękają na etapie planowania;)

Pięknie było.
Na szczęście:)

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (17.02.2012 21:37)
    Koniecznie dodaj (jeśli możesz) trochę zdjęć!!! Bo opis jest super, ale obrazków zdecydowanie za mało. Pozdrawiam.
  2. sugar_mice
    sugar_mice (28.05.2010 14:24)
    nie planowałam. ale mogę to przemyśleć;)
  3. city_hopper
    city_hopper (28.05.2010 12:07)
    Będzie więcej zdjęć?