AUSTRALIA 2008

Ponieważ jest to kontynuacja poprzedniego wątku „Kiwi express”, wszystkich zainteresowanych poznaniem zdarzeń które skierowały nas na antypody, zapraszam do przeczytania przynajmniej początku tamtej podróży.

Dodam jeszcze, że pomiędzy mną z moją Żoną nie ma ciągle zgodności, czy była to wycieczka do Australii i przy okazji Nowa Zelandia (wersja Żony), czy do Nowej Zelandii zakończona w Australii (moja wersja). Ponieważ ja piszę te wypociny i ja robiłem zdjęcia …

Tak więc. po zimowych klimatach w Kiwilandzie samolot (Voy, to dla Ciebie) poniósł nas na stalowych skrzydłach nad oceanem w kierunku krainy Oz. Naszym celem było Cairns leżące na samej północy, jednak po drodze musieliśmy przesiąść się w Brisbane. Nie było to nic miłego. Lotnisko w Brisbane dzieli się na dwie osobne części, oddalone od siebie o kilka kilometrów. Niestety jedną częścią jest lotnisko międzynarodowe do którego przylecieliśmy, a drugą krajowe :) cokolwiek to oznacza w wypadku Australii. Oddzielenie oznaczało niestety tachanie ciężkich walizek do pociągu, a potem na drugie lotnisko… Ale temperatura i słońce, którego brakowało w krainie kiwi, wynagradzało te drobne problemy.

Z Brisbane nie mam nic co by się nadawało do publikacji poza samolotami - Voy :)

Dla przypomnienia, procedury wlotowe do Australii są bardzo wymagające i restrykcyjne. Nie wolno wwozić nieprzetworzonej termicznie żywności, a dokładniej trzeba wszystko zgłosić. Australijczycy panicznie boją się zaimportowania na swój kontynent jakichś nowych zwierząt czy roślin. Nie chcą powtórki z rozrywki. Wszystko zgłaszać i działać zgodnie ze wskazówkami służb na lotnisku. Skanery bagażu mają znakomite o czym przekonała się jedna z uczestniczek naszej wyprawy…

  • rękaw
  • Airbus A320 linia Jet Star
  • kołowanie
  • Wielka Rafa Koralowa

CAIRNS

Wylądowaliśmy bez problemów w Cairns oglądając z powietrza wspaniałe widoki Wielkiej Rafy Koralowej, a dokładniej Barierowej. Zapiera dech w piersiach. Niestety przez okienko z samolotu nie da się zrobić dobrej fotki. Mimo wszystko dwie zamieściłem.

Lotnisko w Cairns to taka większa szopa, przypomina mi lotnisko w Katowicach-Pyrzowicach sprzed kilku lat. Ale remontują i rozbudowują.

Po wyjściu z samolotu aż chce się krzyczeć z radości – SŁOŃCE, SŁOŃCE, SŁOŃCE, CIEPŁO!!!!!! Wyglądamy nieco śmiesznie, ponieważ na razie nie zdążyliśmy się przebrać i mamy ciuchy dobre na chłodne Christchurch a nie cieplutką północ krainy Oz. Ale co tam, jest ciepło…

Busikiem a nawet kilkoma jedziemy do hotelu. Pierwsze wrażenia z Cairns – western. Niska zabudowa, domki podobne do tego co pokazałem na zdjęciach z Rotorua w Nowej Zelandii. Piętrowe, z balkonikami, szerokie ulice, czuć TOTALNY LUZ… JEST PIĘKNIE! A jeszcze piękniej, ponieważ mamy spędzić w jednym miejscu trzy noce z rzędu. WOW, na razie prawie codziennie mieliśmy inne miejsce nocowania (za wyjątkiem Queenstown). Marzymy już o praniu i jakimś odpoczynku. Będzie można także się trochę wyspać, bo dotychczas wstawaliśmy wczesnym świtem, szybkie śniadanko i w drogę…

Zaraz po zalogowaniu się w hotelu (dość specyficzny swoją drogą), idziemy w kierunku plaży. Prawdą okazało się (niestety), że wybrzeże jest niebezpieczne z co najmniej dwóch powodów, mianowicie parzących meduz i krokodyli słonowodnych. Nieco zniechęciło nas to do próby kąpieli w morzu. Co prawda temperatura była "średnia" czyli w okolicach 25 st w dzień, ale jednak...

Korzystaliśmy za to z pięknego basenu miejskiego ulokowanego praktycznie na brzegu morza. Byliśmy tam w środku miejscowej zimy, czyli w sierpniu, i podobno jest to właściwie jedyny moment, gdy można te okolice zwiedzać komfortowo.

Fascynujący jest zwyczaj korzystania z publicznych stanowisk grillowych umieszczonych na przybrzeżnym deptaku. Zarówno rano jak i wieczorem grupy osób przychodzą na wspólne posiłki. Coś wspaniałego.

W samym Cairns wbrew pozorom jest sporo do zobaczenia. Ponieważ jest to miasteczko typowo turystyczne, jest mnóstwo knajpek i sklepów. Do dzisiaj żałuję, że nie kupiłem sobie paska ze skóry krokodyla. Obawiałem się, że przy przekraczaniu granicy mogę mieć kłopoty. Ale i tak żałuję. Sklepów jest co niemiara, tak samo knajpek o różnym standardzie. Można bardzo dobrze zjeść w zasadzie na każdą kieszeń.

Po powrocie do hotelu odpoczywamy i staramy się dorwać do pralek (proszek do prania można kupić w woreczkach w recepcji). To jest teraz strategiczne miejsce i toczą się tutaj prawdziwie harcerskie podchody. Najważniejsze, że są trzy pralki, ale tylko jedna suszarka. Nie wiadomo jak długo pierze, więc trzeba do jakiś czas biec z tarasu na I piętrze na którym testujemy australijskie wina, i pilnować swojej kolejki do suszarki. Jakoś mam pecha. Może to atmosfera pikniku na ulicy, gdzie gra orkiestra, ludzie tańczą i bawią się, może kolejne kieliszki wina nalewanego z tzw. ‘casku’ czyli kartonowego pudła.

UWAGA! Każdemu kto z góry nas odsądzi od czci i wiary za picie wina z kartonu uprzedzam, że to są inne zwyczaje i inne wino. Zresztą całkiem niedawno w Katowicach w sklepie znanego winiarza-aktora, kupiłem kilka takich kartonów – BARDZO DOBRE wino…

W końcu jednak udaje się wysuszyć pranie i można spokojnie się przespać… Zbieramy siły na kolejne wycieczki. Przed nami wycieczka do Kurrandy.

  • dla Voya
  • uliczkę znam w ....
  • sjesta
  • ptasie pogawędki
  • mewka
  • smoczek
  • łowy
  • hmmmm.
  • o krokodyl!
  • pelikany
  • chmurki
  • pokój z widokiem
  • oddech
  • jaka woda?
  • kolory zimy
  • bezpieczna kąpiel
  • kapelusz w dzień
  • rybki
  • z widokiem na morze
  • crocodiles hides
  • hotel
  • też pokój z widokiem...
  • impra
  • nocne grillowanie
  • kapelusz w nocy

KURRANDA

Po przyjemnym poranku i śniadaniu na tarasie hotelu – co za widok, z szyneczką i serem zapewnianym przez naszego nieocenionego przewodnika, szykujemy się na całodzienną wycieczką do Kurrandy. Nazwa jest nieco dziwna i jakaś taka … mroczna? Zobaczymy.

OKO w OKO Z KROKODYLEM

Zanim jednak tam się znajdziemy, Boguś zaprasza nas na pieszą wycieczkę: oko w oko z krokodylem. Całe Cairns jest otoczone lasem deszczowym, w którym znajdują swoje legowiska krokodyle (zapewne jest to taka „wersja dla prasy”), ale skutecznie zachęca nas do trzymania się w kupie. Idziemy specjalną ścieżką wytyczoną przez las, która prowadzi do ogrodu botanicznego.  Idzie się po drewnianych belkach między drzewami i co chwilę tabliczka ostrzegająca przed zbaczaniem ze ścieżki z powodu krokodyli. Jakoś dość szybko docieramy do celu…

Jeśli w zimie wygląda tak jak na zdjęciach, to ciekaw jestem jak wygląda w lecie...

OKO W OKO Z ABORYGENEM

Po wrażeniach florystycznych pakujemy się do busa i jedziemy do Kurrandy. Okazuje się jednak, że mamy jeszcze jeden przystanek, tym razem pod nazwą „oko w oko z Aborygenem”.

Zanim dotarliśmy "po drucie" do Kurrandy, zwiedziliśmy turystyczną wioskę Aborygenów. Wioska została zbudowana w okolicy pierwszej stacji kolejki linowej, więc prosto z wioski, na piechotę przechodzi się, oczywiście przez sklep z pamiątkami :), do stacji.

Nie jestem specjalnie zwolennikiem takiej "cepelii", ale oceniam to przedstawienie jako warte zobaczenia. Wioska składa sie z wielu stanowisk, na których odgrywane są różne prezentacje. Można dowiedzieć się wielu rzeczy o Aborygenach ich historii, ich wierze, ale także rzucać bumerangiem (naprawdę wraca), specjalną włócznią, czy też posłuchać niskich dźwięków DIGIDERIDOO, czyli ichniej trombity.

Poza wersją "dla prasy", Aborygeni uchodzą w Australii (przepraszam z góry za generalizowanie, ale tak to odczułem), za nieco inny rodzaj ludzi. W odróżnieniu od nowozelandzkich Maorysów, których korzenie sięgają Polinezji, Aborygeni przybyli na wyspę z kontynentu, zapewne z Azji. Nie uchodzą za zbyt "robotnych" a ich skłonność do alkoholu jest widoczna na ulicach. Podobno powodem jest ich pochodzenie i styl życia jaki wypracowali od wieków. Nie mieli w zwyczaju ciężkiej pracy, niczego nie uprawiali. Żyli z tego, co znaleźli w okolicy w której się osiedlili. Ich jedynym majątkiem były włócznia,  bumerang i niewielki tobołek dla kobiet. Jak wyczerpali zasoby w miejscu pobytu, po prostu przenosili się w inne miejsce. 100% wędrowny tryb życia. Mam wrażenie, że nieco podobny do amerykańskich Indian... Zresztą dzisiaj i jedni i drudzy mają podobne problemy. Ale temat dość śliski, więc idziemy dalej.

OKO W OKO Z MISIEM

Można w końcu jechać do Kurrandy.  Jest to znany ośrodek turystyczny, opisany np. w
powieści "Miasteczko jak Alice Springs". Typowa zabudowa turystyczna umieszczona w środku lasu deszczowego w okolicach Cairns. Można do niej dotrzeć na dwa sposoby. Jednym jest kolejka (typowa ciuchcia z wagonami), a druga to także kolejka, ale linowa. My jechaliśmy wersją linową, a powrót autokarem.

Wsiadamy do kolejki linowej, znanej części z nas która włóczy się po Alpach, zresztą o ile pamiętam, wykonawca to nie kto inny jak Doppelmayr. Wagoniki przesuwają się dość gładko po linie nad totalną plątaniną drzew, lian i czego tam jeszcze, a towarzyszy temu bardzo głośny skrzek ptactwa leśnego. Swoją drogą w lesie deszczowym nie obowiązują reguły odnajdywania się w terenie w postaci np. mchu porastającego pnie (podobno) od północy, czy też motyw z zegarkiem (wskazówkowym). Tam po prostu na dole nie ma światła kierunkowego, jest wyłącznie rozproszone i jedyne co można stwierdzić, to czy jest jasno czy ciemno. Można próbować wejść na drzewo, ale to chyba potrafią jedynie tubylcy, a drzewa mają po 20-30 metrów, więc życzę powodzenia.

Dodatkowo w okolicach gdzie las styka się z brzegiem morza, można natknąć się na krokodyle. Generalnie pewnie jest to trochę dmuchanie na zimne, aby służby ratunkowe nie miały roboto, ale schładza chęci wejścia w las. Po drodze kolejka ma dwa przystanki pośrednie, gdzie można (ale nie trzeba) wysiąść i przespacerować się po okolicznym lesie ścieżką zrobioną z desek. "Sicher ist sicher" jak by powiedział budowniczy kolejki. Z daleka można podziwiać całkiem malownicze wodospady, jednak widoczność była tego dnia dość kiepska - paliło się trochę lasów, i zdjęcia nie nadają się do publikacji.

W końcu dojeżdżamy (a może jest inne słowo na dojechanie kolejką linową ?) i wysiadamy (prawie) w raju. Zaraz zetkniemy się mniej lub bardziej bezpośrednio z fauną Australii. A jest to fauna tak puchata i miła w dotyku, że ...

Proszę Państwa, oto MIŚ
MIŚ jest bardzo grzeczny dziś
Chętnie Państwu łapkę poda
Nie chce podać...?
A to szkoda.

Chyba każdy zna ten wierszyk.

Proszę Państwa - MIŚ KOALA

Wejście do zoo w Kurrandzie kosztuje ok 40 AUD od osoby, a za dodatkowe 15AUD można zrobić sobie zdjęcie w misiem trzymanym w rękach. Wrażenie jest niesamowite. Milutka, ciepła, śmierdząca :) kulka, żyjąca w jakimś zupełnie innym świecie, nie zwracająca uwagi na takie drobnostki jak jakiś turysta trzymający go na rękach. Jedyna niewielka skaza to niezbyt przyjemny zapach :D, ale to w końcu dzikie zwierzę.Ich iście angielska flegma jest widoczna w każdym elemencie zachowania. Pozy jakie przyjmują śpiąc na drzewach zdają się przeczyć prawom fizyki. Chyba zacznę jadać eukaliptus po ciężkich dniach w pracy :)

Do kompletu jeszcze kilka stworzeń dość popularnych w tych rejonach Australii...

W drodze powrotnej natykamy się na stado walabii w przydomowym ogórku prywatnego domu. Bynajmniej nie były zapraszane. Ponieważ domy powstają na terenach na których kiedyś swobodnie żyły, a dodatkowo ludzie dbają o trawę, którą walabie z przyjemnością jedzą, nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Nie ma takiego płotu, którego nie przeskoczą...

Wracamy do hotelu i na tarasie przy kolejnym casku wina przeżywamy nasze spotkania z dziką florą i fauną tego kontynentu. Nie wiem dlaczego, ale po kilku winach Koala ma już najmarniej 2 m w kłębie i zjada ludzi żywcem… Na szczęście to tylko sen.

Jutro zmierzamy na kolejną wycieczkę z cyklu: „oko w oko z …”

PS. może przesadziłem z ilością zdjęć misiów, ale jakoś mam do nich wielką sympatię - przepraszam...

PS2. wszytskie zdjęcia ludzi wykonane za ich wiedzą i zgodą, a nawet za pieniądze :)

  • kolonialna przeszłość...
  • no i jest ...
  • lustro
  • kozie drzewo
  • błotko
  • krokodyl
  • zagadka
  • alergia na ludzi
  • wieloraczki
  • lsd?
  • kropelka
  • plamki
  • listek
  • trombita po drugiej stronie świata
  • grrrrrammmmmy
  • wróci, nie wróci...
  • strach się bać...
  • abo i nie
  • zaduma
  • irytacja (lekko skrywana)
  • w środowisku prawie naturalnym
  • ile jeszcze?
  • technika w służbie natury
  • wzorki
  • wzorki
  • staw bez krokodyli
  • doppelmayr
  • Kurranda
  • misie
  • miś
  • uszatek
  • smacznego
  • miś
  • on czy ona?
  • kangur
  • walabia
  • żywe hop-kosiarki

GREEN ISLAND

zapraszam na Green Island, wyspę niedaleko Cairns, część Wielkiej Rafy Koralowej. Dla przypomnienia można otworzyć "Miasteczko jak Alice Springs".

Mieliśmy tę wspaniałą okazję, że lecąc z Nowej Zelandii do Australii, mogliśmy z lotu ptaka podziwiać rafy koralowe. Te zdjęcia z lotu stalowego ptaka już widzieliście.

Wycieczka na Green Island zaczyna się w porcie w Cairns od zaokrętowania na jeden z dużych statków wycieczkowych. W naszym wypadku był to spory katamaran w kolorze blachy ocynkowanej. Wyglądał jakby brakło w stoczni na farbę. Ale płynął bardzo gładko (do czasu), a serwis był do wytrzymania. Napoje (herbata i kawa) za darmo, reszta płatna. Podróż trwała około godziny (albo trochę dłużej) i po wyjściu z zatoki zaczęło naprawdę nieźle kołysać. Spowodował to spore spustoszenie na pokładzie widokowym. Ale warto było tam zostać i cieszyć się słońcem, wiatrem i swobodą.

OKO W OKO Z REKINEM

W końcu na horyzoncie pojawiła się kępa pięknej zieleni na lazurze oceanu :) Wyspa okazała się kombinatem turystycznym dość gęsto zabudowanym hotelem i wieloma knajpami. Zdecydowanie polecam wypożyczenie na statku pianki, płetw i maski do nurkowania. Za niewielką opłatą można otrzymać podstawowy sprzęt i jeśli nie brzydzicie się brać do ust wymiętolonego ustnika, to WARTO skorzystać i trochę ponurkować w cudownej wodzie. Najciekawsze rafy są w okolicy molo, ale trzeba uważać na statki, które co chwilę podwożą kolejne wycieczki. Na samej wyspie są do dyspozycji szafki do których można schować swoje nadmiarowe rzeczy na czas kąpieli w morzu. Nie trzeba wszystkiego targać na plażę. Są przebieralnie i prysznice, więc jest zapewniony komfort powrotu do hotelu bez warstwy soli na ciele.

A rekinów nie ma. Choć w wodzie może czaić się wiele mniej lub bardziej przyjaznych stworzeń. Widziałem całkiem sporą ośmiornicę zmieniającą kolor z niebiesko-żółtego na szaro-bury i kilka sporych rybek, ale rekina nie… Na szczęście dla niego oczywiście….

Podczas pobytu na wyspie można skorzystać z dodatkowych atrakcji znanych wielu z nas z Egiptu, czyli rejs "łodzią (pół)podwodną", czy też łodzią ze szklanym dnem. Polecam tę łódź, choć przy średnio-mocnym wietrze nieźle kołysało. Zwykle w cenie wycieczki jest lunch na łodzi którą się przypłynęło i trzeba w środku dnia wrócić z lądu na pomost aby móc się posilić.

Wycieczka w sumie interesująca, jednak jeśli ktoś chciałby poczuć to co jest opisane w "Miasteczku jak Alice Springs", to musi kupić sobie nocleg w hotelu na miejscu. Po odpłynięciu ostatniego statku ze stonką turystyczną, można znaleźć tam chwilę rajskiego spokoju, co jednak nie było nam dane tym razem. Mimo wszystko było warto.

Powoli zapraszam na kolejną część z serii „oko w oko z ….” tym razem w głębi kontynentu.

  • marina
  • blaszak
  • Cairns
  • białe szaleństwo
  • jak po sznurku
  • wachta
  • zielona wyspa
  • łodzie podwodne w okolicy
  • ubot
  • ssawka
  • słoneczny patrol
  • auto(r)portret
  • wzorek
  • piasek
  • kolory rafy
  • pożar

INTERIOR

Zakończyliśmy pobyt na północy krainy Oz i z Cairns ruszamy odkrywać tajemnice monolitu Aborygenów w Uluru.

Przelot samolotem z Cairns trwa około 4 godzin. Widoki interioru z lotu ptaka robią wielkie wrażenie i w kontraście do zielonej i żywej okolicy Cairns, okolica razi wręcz martwotą i dzikością. Z samolotu widać bardzo daleko od siebie umieszczone farmy, zwykle położone w okolicy jakiegoś cieku wodnego. Tam są zwykle kępy zieleni. Wąskie, proste jak strzała drogi, łączą te niewielkie ośrodki cywilizacji.

ALE…. wreszcie z okiem samolotu widać z daleka wielką czerwoną skałę. Chwila emocji i…. nie, to jeszcze nie TA skała. To jedna z wielu podobnych formacji znajdujących się w tej okolicy. Po chwili samolot przechyla się wyraźnie na skrzydło i zaczynamy podejście do lądowania w sercu kontynentu.

AYERS ROCK 

Po nieco ‘trzęsącym’ podejściu do lądowania stawiamy stopy na czerwonym gruncie w centrum kontynentu. Jakiś dreszcz przechodzi nam po plecach. Z lotniska już w tle majaczy czerwień Ayers Rock. Na razie udajemy się do czegoś w rodzaju hotelu.

To jest zdecydowanie najsłabszy punkt tej wyprawy. W okolicy Ayers Rock jest kilka hoteli i różnym poziomie. Nasze biuro podróży wybrało najtańszą wersję, nazywającą się Pioneers Outback Lodge. Miejsce to składa się z kolonii drewnianych budek, w których są cztery niewielkie pokoje wyposażone wyłącznie w cztery łóżka ułożone piętrowo po dwa. Nic poza tym. Do celów sanitarnych służą umywalnie (całkiem zresztą przyzwoite) umieszczone w centrum tego ‘ośrodka’. Przypuszczam, że po zobaczeniu tego miejsca, każdy z uczestników byłby w stanie dopłacić nawet kilkaset złotych do możliwości spędzenia nocy w lepszych warunkach. ALE … to nie jest najważniejsze. Po wyładowaniu naszych bagaży ruszamy na spotkanie z czerwonymi skałami. 

Na pierwszy ogień idzie Kata Tjuta (The Olgas), bardzo duży kompleks kamiennych ostańców położonych niedaleko od Ayers Rock. Krajobraz jest niesamowity i widok czerwonych zaokrąglonych skał na tle błękitnego nieba jest fascynujący. Wchodzimy do wewnątrz kompleksu ciesząc oczy niesamowitym widokiem. Swoją drogą, jeśli w zimie panuje tu taka temperatura (warto zabrać wodę), to co się dzieje w lecie? Lepiej nie myśleć… Teraz, po czasie mogę dodać, że spotkaliśmy ludzi, którzy byli w tym miejscu w lecie.

Różnic jest kilka:

·         Jest cieplej (nic zaskakującego)

·         Są miliony much i na dzień dobry, na lotnisku każdy dostał swoją osobistą moskitierę do powieszenia na głowie. Inaczej muchy wchodzą wszędzie…

·         Zachód słońca jest później.

·         Wschód słońca jest wcześniej, co oznacza, że trzeba wstać jeszcze wcześniej niż zimą, a to jest już problem…

Po zwiedzaniu Kata Tjuta, powoli zmierzamy w kierunku Ayers Rock aby podziwiać zachód słońca.

ZACHÓD SŁOŃCA 

Zmierzamy w kierunku dużej skały w nadziei na piękny zachód słońca. Nasz przewodnik zaopatrzył się w odpowiednią ilość szampana, materiały kolacyjne w postaci bułek, szynki itp. i zaplanował kolację podczas zachodu słońca.

Okazuje się, że jest to typowy zwyczaj w tym rejonie. Miejsc z których ogląda się zachód słońca jest niewiele, a ludzi (nawet w zimie) bardzo dużo. Ponieważ jest to rezerwat i nie można wychodzić poza oznaczone ścieżki, znalezienie dobrego miejsca do obserwacji nie jest takie proste. Udało mi się w końcu ustawić statyw i zaczęło się oczekiwanie.

Ograniczenia poruszania się poza ścieżkami są bardzo mocno przestrzegane. Przekonało się o tym kilka osób, które podczas krótkiego postoju na przydrożnym parkingu chciały załatwić tak zwane potrzeby fizjologiczne w krzaczkach, nie czekając w ogromnej kolejce do jedynej czynnej toalety. Chwilę po ich zniknięciu, praktycznie znikąd pojawiło się dwoje rangersów, którzy bez litości wygonili ich z krzaków, nie zważając na często niezbyt kompletną garderobę. Tylko wstawiennictwo naszego przewodnika uchroniło ich od sporego mandatu. Polecam więc wielką ostrożność.

A więc czekamy na zachodzące słońce. Jest to czas na eksperymenty z ustawieniem aparatu, doborem odpowiednich ustawień, filtrów itp. Czas płynie leniwie, wokół trwa wielki piknik. Śmiechy, żarty, wino, … wszędzie znakomita zabawa. Jest tylko nieco chłodno. W końcu jesteśmy na środku pustyni w zimie. W ciągu dnia temperatury są bardzo przyzwoite (ponad 25 stC), ale w nocy jak się okaże niebawem, jest w okolicy zera.

W końcu nadchodzi TEN moment. Rzeczywiście góra zmienia kolory. Z jasnej pomarańczy, przez czerwień, potem fiolet, aż w końcu zostaje ostatni promyk słońca…. I to już koniec? W sumie ten ostatni akord trwał zdecydowanie za krótko. Gdzieś w środku pozostaje żal że już się skończyło. Z reakcji kilku osób z innych grup, można się zorientować, że ilość wina mogła spowodować, że w ogóle nie zauważyli co się stało.

Powoli zwijamy obóz mając w pamięci piękny spektakl, a w głowie nieco szumu wina. Po drodze do najbardziej wymagającego noclegu zaglądamy jeszcze do supermarketu aby kupić coś na śniadanie, które będziemy spożywać w autobusie jadąc tym razem na wschód słońca.

NOCLEG I NOCNE ZDJĘCIA 

Ale zanim to nastąpi, czeka nas jeszcze noc w „hotelu” na pustyni.

Kolacja była dość ciekawa. Swoją drogą, widać jak wiele różnych ‘interesów’ można robić. Otóż największą atrakcją dla turystów są grille gazowe na których można sobie usmażyć kupione wcześniej kawałki mięsa różnych lokalnych zwierząt. Do tego mnóstwo cebulki, chleba i innych dodatków, a także (oczywiście) lokalne wino kupione wcześniej w ‘caskach’ w supermarkecie.

Jestem amatorem kucharzem i bardzo lubię eksperymenty, więc nie mogłem sobie odmówić spróbowania mięsa z kangura, krokodyla i emu, a także kiełbasek bliżej nie sprecyzowanej zawartości. Wrażenia smakowe nie były może zwalające z nóg, ale wiem już, że mięso z krokodyla było znakomite – trochę podobne do indyka, w odróżnieniu od kangura, które nieco łykowate. To wszystko za 26 AUD i to do samodzielnego usmażenia. Na fotce widzicie autora przy jednym z ulubionych zajęć :)

Ciepła kolacja zalana winem, pozwoliła lepiej przygotować się do trudów nocy. Problemów było kilka. Po pierwsze zimno. Jak się potem przekonałem, temperatura w nocy spadła w okolice zera, no może 5-6 stopni. Po drugie warunki. To był prawdziwy dramat. Klitka o wymiarach 3 * 3m z dwoma piętrowymi łóżkami bez jakiegokolwiek wyposażenia. Uppps przepraszam – były drzwi :) Nawet na jakiś czas położyłem się na łóżku, ale ponieważ nie mogłem spać, a była pełnia księżyca postanowiłem wykorzystać noc najlepiej jak mogłem. Wziąłem aparat, statyw (dźwigałem cały czas plecak z aparatem i niezbędnymi dodatkami – jakieś 10 kg i do tego statyw Manfrotto 1,5 kg)… i poszedłem na niewielki pagórek w pobliżu.

Wiem już, że spartoliłem co nieco od strony technicznej, ale i tak są to moje ulubione zdjęcia. Pamiętajcie, że wszystkie są robione wyłącznie w świetle księżyca w pełni. Kolory takie jak powstały na matrycy. Niestety bezlitośnie wyszły szumy przy ISO800, ale nie byłem w stanie ocenić tego na ekranie mojego Canona 40D. Na przyszłość postaram się lepiej, ale i tak mi się podobają i wiem, że będę takie eksperymenty dalej kontynuował. Serię nocnych zdjęć kończy moje ulubione, czyli Uluru Ghost. Autoportret z wykorzystaniem latarki trzymanej w ręce do podświetlenia od dołu. Efekt całkiem zabawny :)

Na chwilę wróciłem prawie zamarznięty do „pokoju” w noclegowni, ale nie bardzo dało się ogrzać. Z utęsknieniem czekałem na świt….

ŚWIT NAD ULURU 

Jeszcze w całkowitej ciemności, o ile pamiętam około szóstej rano zebraliśmy się w dość sporym pośpiechu do autobusu. Co odważniejsi skorzystali z publicznych umywalni, ale jak widziałem, większość postanowiła zrobić sobie „dzień dziecka”. Z bagażami w ręku pojechaliśmy z powrotem w kierunku świętej ziemi Aborygenów aby podziwiać misterium wschodu słońca.

Można powiedzieć, że wschód słońca jest tym samym co zachód tylko odwrotnie. Tak samo zaplanowane śniadanie w plenerze, także spore tłumy turystów i wszechobecny trzask migawek, bądź innych śmiesznych dźwięków wydawanych przez aparaty. Nie chcę uchodzić za starego zgreda, ale naprawdę nie wiem, dlaczego naciśnięcie spustu aparatu jest ciekawsze gdy wydaje dźwięk zarzynanej świni, albo chichot hieny…. Ale cóż, o gustach trudno dyskutować.

Wschód słońca był pięknym widowiskiem. Tym razem wielka skała, na początku zlewająca się z niebem, zaczęła lekko szarzeć, aby w pewnym momencie wręcz wybuchnąć intensywną, pomarańczową barwą. Aż chciało się klaskać. Niewielki księżyc dodawał jeszcze uroku tej scenie.

SPACER 

Po tym przedstawieniu – WARTO, WARTO i raz jeszcze WARTO to zobaczyć, ruszyliśmy w obchód wokół skały. I to był jeden z najpiękniejszych spacerów w moim życiu.

Po śniadaniu spożytym w pięknych okolicznościach przyrody, ruszamy na spacer wokół południowej części SKAŁY. Niskie, ostre słońce, rześkie powietrze i spokój, ponieważ większość turystów ruszyła na zwiedzanie z poziomu siedzeń w autokarach, to wszystko po prostu zwalało z nóg.

Jeśli będziecie kiedyś w tym miejscu, to KONIECZNIE przejdźcie się wokół skały. Spacer „połówka” to około 5 km, czyli spokojnym krokiem 1 h 20 min.

I tak zakończyła się nasza przygoda z dziką Australią. Wylatujemy z Ayers Rock i z pozostającymi w pamięci obrazami Uluru w promieniach wschodzącego słońca, zmierzamy w kierunku Sydney i południowego wybrzeża.
  • nie-ta-skała
  • hala przylotów
  • nie-hotel
  • obozowisko
  • czerwono
  • highway
  • skrzyżowanie
  • uwaga woda!
  • Kata Tjuta
  • drzewko
  • kamyk
  • samolocik
  • skały
  • światłocień
  • perspektywa
  • kontrasty
  • paleta australijska
  • las
  • TA skała - The Rock
  • zachód I
  • zachód II
  • ostatki
  • aussie menu
  • grill
  • krzyż południa
  • krzyż południa
  • w świetle księżyca
  • cień księżyca
  • gwiazdy
  • duch
  • gwiazdy nade mną
  • przedświt
  • świt
  • płonąca skała
  • autoportrety
  • patyki
  • głowa
  • sucho
  • drzewko
  • kontrasty
  • usta Jaeggera
  • przy skale
  • cień
  • Kata Tjuta
  • droga na skałę
  • impresje
  • chochoł

CANBERRA 

Teraz złamię nieco chronologię wydarzeń i zanim przejdę do Sydney, krótka dygresja na temat wycieczki do Canberry.

Canberra jest dziwnym miejscem. Sztuczność tego miasta jest tak oczywista jak kiepski chiński plastik. Ale tak chyba musi być w każdym wypadku, kiedy powstaje miasto, które nie ma rzeczywistej potrzeby bytu. Ponoć, powstanie Canberry związane jest z kłótnią pomiędzy Sydney i Melbourne, które z miast ma być stolicą Australii. Ponieważ nie można było znaleźć porozumienia, postanowiono wybudować nowe miasto mniej więcej pośrodku dwóch skłóconych metropolii.

Cóż, od strony wrażenia estetycznego można to miasto zaakceptować. Od strony ludzkiej, sztuczność bije z każdego kąta. Codziennością miasta są kangury, a raczej ich trupy na ulicach. Kangury do dzisiaj nie mogą się przyzwyczaić do tego, że na terenach na których żyły od dawna, teraj jeżdżą wielkie limuzyny z flagami różnych krajów. Nie mają wielkich szans w bezpośrednim starciu. Także pobicie właściciela domu przez agresywnego kangura objadającego się trawą w przydomowym ogródku nie są niczym zaskakującym.

Budynek nowego parlamentu robi duże wrażenie, a piękny trawnik na dachu, zwieńczony wielkim masztem flagowym o dość niecodziennej konstrukcji jest rzeczywiście wyjątkowy. 

Mimo wszystko nie widzę powodu aby tam wracać raz jeszcze…

PS. Specjalnie dla Voya :) kilka zdjęć samolotów, choć nie wiem czy te roczniki są dla niego interesujące... 

  • panorama
  • prospekt
  • fontanna
  • widoczek
  • muzeum wojny
  • samolot 1
  • kabina
  • samolot 2
  • samolot 3
  • samolot 4
  • parlament
  • ambasada
  • protest
  • info
  • szpaler
  • maszt
  • nowy parlament
  • woda
  • kolumny
  • wycieczka
  • symetrie
  • mozaika
  • sala posiedzeń

BLUE MOUNTAINS i ZWIERZĘTA

Canberra już poza nami, bez wielkiej ekscytacji, i można by zacząć zachwycać się Sydney, ale jeszcze chwila.

W czasie pobytu w Sydney wybraliśmy się na jeszcze jedną wycieczkę, tym razem do Blue Montains.

W drodze do miejscowości  Katoomba zwiedzamy dość spore zoo z wieloma egzotycznymi zwierzakami, wśród których OCZYWIŚCIE są misie koala, które znowu można dotknąć i nacieszyć się ich delikatnym futerkiem warto jednak wstrzymać oddech :)… to jednak dzikie zwierzę…

Nie mogłem sobie odmówić kilku zdjęć lokalnych zwierzątek.  

THREE SISTERS 

Niesamowite wrażenie robi formacja skalna „Trzy Siostry”. Widok na lasy eukaliptusowe spowite lekką niebieską poświatą z olejków eukaliptusa robi duże wrażenie. Po czasie dowiaduję się także, że jest to bardzo niebezpieczny teren dla turystów. Otóż Blue Mountains mają formę zagłębienia w płaskowyżu. Bardzo rozległy teren porośnięty wysokimi drzewami. W takim terenie, gdy turysta straci orientację, nie ma jak się wydostać. Typowa strategia, czyli podążanie w dół się nie sprawdza. Tutaj trzeba iść raczej w górę. Także wysokość drzew i gęsta roślinność raczej uniemożliwia zobaczenie co jest wokół. Podobno wielu ludzi straciło tam życie…

Przy wejściu do stacji kolejki linowo-szynowej zwożącej chętnych kilkaset metrów w dół zbocza, stoją rzeźby trzech sióstr jako ilustracja do starej legendy.

Zjeżdżamy kolejką … i pewien niedosyt. Liczyłem na coś więcej. Na dole spacer jedną z wielu ścieżek turystycznych, z których można podziwiać ciekawe widoki na Blue Mountains, a także poczytać co nieco na temat różnych roślin jakie rosną przy ścieżkach. Po około 40 minutach spaceru dochodzimy do dolnej stacji kolejki linowej (klasyka) i wyciągamy się z powrotem na górę.

  • zoo
  • walabie
  • papużki
  • kolorowy mix
  • kazuar
  • czółko
  • koala
  • jajcarz
  • za dużo kończyn
  • sówka
  • karmienie 1
  • karmienie 2
  • karmienie 3
  • wombat
  • atak
  • białas
  • białas 2
  • białas 3
  • kolorowy
  • krzyżówka
  • małe dingo
  • kolczatka
  • katoomba
  • skały
  • Blue mountains
  • pierwowzór
  • z górki
  • hamowanie
  • powrót

SYDNEY

To już ostatnie części mojego opisu z podróży, ale o Sydney i okolicy można pisać dużo.

Przyznam, że osobiście nie czekałem za bardzo na Sydney. Od zawsze wolę cuda natury, niż twórczość człowieka. Z napięciem i adrenaliną czekałem na Nową Zelandię z jej dzikością, czekałem na tajemnice Ayers Rock, na rafę na Green Island, a na Sydney jakoś niespecjalnie.

A tu zaskoczenie. Zarówno Cairns opisywane wcześniej, jak i Sydney i okolice bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Jedynie Canberra przeszła bez echa, ale to nie było tylko moje osobiste odczucie. Jak pisałem wcześniej, nieco zniszczyłem chronologię opisu wycieczki wstawiając wcześniej zdjęcia z Canberry i Katoomba (Blue Mountains), ale chciałem aby Sydney pozostało w kawałku.

Wracając do Sydney….
Po wylocie z Ayers Rock, polecieliśmy do Sydney. Miasto przywitało nas przyjemnym ciepłym popołudniem i po krótkiej i sprawnej odprawie zalogowaliśmy się w hotelu. Tym razem nasz cicerone – Boguś, sam wcielił się podwójną rolę kierowcy-przewodnika i woził nas swoim firmowym busem. Hotel mieścił się w dość ciekawym miejscu, jakieś 30 min spacerem do ścisłego centrum, w dzielnicy nazywającej się Woollomooloo. To coś znaczy, ale nie bardzo znaleźliśmy kogoś kto by wiedział. Jest to dzielnica portowa położona bezpośrednio przy starych dokach, które zostały przerobione na ekskluzywne apartamenty, a jednym z właścicieli jest nie kto inny jak Russel Crowe. Nawet widzieliśmy światło w jego mieszkaniu, ale jakoś sam się nie pokazał.

Zaraz po zalogowaniu w hotelu, który okazał się hotelem dla kadry oficerskiej marynarzy (co pozostawiło pewien ślad na moim ciele - pluskwy) wyruszyliśmy na przechadzkę po wieczornym Sydney. Najpierw znaleźliśmy świetną knajpkę gdzie zjadłem wspaniałą sałatkę z owocami morza – zresztą serdecznie polecam wszelkie sałatki w Australii i Nowej Zelandii. Jak dla mnie (poza sushi i sashimi) były to nowe doświadczenia kulinarne.

Potem zidentyfikowaliśmy sklep z alkoholem, jak pisałem wcześniej, tak samo jak w Nowej Zelandii, alkohol sprzedaje się w Australii wyłącznie w specjalizowanych sklepach, i wyruszyliśmy na pierwszy spacerek po Sydney. Miasto warto zwiedzać na piechotę. Centrum nie jest wielkie i można przyjemnym spacerem zobaczyć wszystkie interesujące miejsca. Co prawda położone jest na wzgórzach, więc czasami trzeba trochę popracować pod górkę, ale nikomu to jeszcze nie zaszkodziło.

Oczywiście program obowiązkowy – budynek opery. Operę widać wspaniale z kilku miejsc, ale mnie osobiście najbardziej podoba się widok z Mrs. Macquarie’s Point, przylądka znajdującego się obok pięknych ogrodów botanicznych ze słynnymi nietoperzami. Szczególnie o zachodzie słońca widać zachwycające kontury skrzydeł budynku  w towarzystwie Harbour Bridge, znanego chyba wszystkim z pokazów sztucznych ogni w Nowy Rok. Pocztówkowo, ale pięknie…

  • ogon
  • cepelia
  • cepelia 2
  • Harbour Bridge
  • Harbour Bridge
  • wspinaczka
  • city
  • wieżowce
  • port
  • miasto
  • arrrrrmata
  • wieża
  • fontanna
  • katedra
  • kamień na kamieniu
  • netoperki
  • moczenie kija
  • kobieta guma 1
  • kobieta guma 2
  • świątynia handlu
  • co?
  • z wieży 2
  • z wieży 1
  • z wieży 2
  • domek
  • olimpiada
  • Woolloomooloo
  • Russel Crowe
  • nocne Sydney
  • nocne Sydney

DARLING HARBOUR

na koniec, bo koniec już blisko, zapraszam do najpiękniejszego zakątka Sydney jaki znalazłem, a moim skromnym zdaniem jednego z najpiękniejszych jakie widziałem w ogóle, do DARLING HARBOUR.

To jest port w centralnej - południowej części Sydney, niesamowicie urokliwy o każdej porze dnia, szczególnie w nocy. Ulubione miejsce spotkań tubylców i turystów. Mnóstwo knajpek i sklepów otwartych do późna w nocy. Zawsze zaprasza do spędzenia czasu.

Zjadłem tam najlepsze dotychczas sashimi w życiu. Tak świeżych ryb jeszcze nie miałem okazji próbować, no może łosoś z hodowli w Nowej Zelandii, ale SUUUUUPER.

Od strony kulinarnej mekka w Sydney. Każdy znajdzie coś dla siebie i co ważniejsze prawie na każdą kieszeń.

Widok wieżowców odbijających się w wodach zatoki robi niesamowite wrażenie. Polecam zdecydowanie przejażdżkę kolejką magnetyczną robiącą pętlę po Darling Harbour i centrum Sydney.

Ostatniego dnia, a właściwie wieczora pobytu trafił nam się pokaz sztucznych ogni. Warto czytać ogłoszenia na słupach :)

  • maszt
  • port
  • city
  • kalorie
  • sashimi
  • start
  • prawie jak Hitchcock
  • kolejka
  • wieża
  • nocne darling
  • nocne darling
  • nocne darling
  • nocne darling
  • nocne darling
  • nocne darling
  • fajerwerki
  • fajerwerki
  • fajerwerki
  • fajerwerki
  • fajerwerki
Australia

OPERA 2010-04-24

OPERA

Jak wspomniałem, operze postanowiłem poświęcić osobny akapit. W tej części tylko zdjęcia, bez gadania.

  • moon over Opera
  • zaduma
  • wejście
  • na krawędzi
  • detal
  • detal
  • detal
  • detal
  • umywalki
  • zza krat
  • wszystko płynie
  • kontrasty
  • na tle miasta
  • ikona

 

BONDI BEACH i MANLY

Zdecydowanie warto wybrać się na wycieczkę do Bondi Beach i do Manly. Obie miejscowością są dla mieszkańców Sydney kultowe.

Bondi Beach, leżące kilka kilometrów od Sydney można zwiedzić autobusem bądź taksówką. Jest to mekka surferów i sportów wodnych. Nie jestem w tym względzie fachowcem, ale spacer ścieżką nad brzegiem morza dostarcza niezapomnianych wrażeń.

Manly leży po drugiej stronie zatoki. Można oczywiście próbować się tam dostać samochodem, ale najlepszą drogą jest prom, z którego rozciąga się wspaniała panorama Sydney. Także budynek opery można z tej perspektywy oglądać bez końca. Samo Manly jest gwarnym i tłocznym kurortem. Także tutaj sporty wodne są wszędzie. Na ulicy można spotkać ludzi w piankach niosących na ramieniu deskę. Najtrudniej chyba spotkać kogoś w garniturze.

Na plaży są dziesiątki boisk na których można uprawiać siatkówkę plażową i wszystko inne co można robić na piasku. Plaża ciągnie się kilometrami. Równolegle do niej biegnie promenada na której spacerują setki odpoczywających miejscowych i turystów. Manly jest chyba najbardziej uczęszczanym miejscem krótkich wypadów dla mieszkańców Sydney. Cóż, wszystko co dobre musi się skończyć, więc wsiadamy na prom, wracamy do Sydney i powoli pakujemy walizki… Szkoda opuszczać ten kraj i Sydney w szczególności.

 

  • mekka
  • foczki
  • jazda
  • basen
  • prom do Manly
  • luz blues
  • jak w Cairns
  • przechodniem byłem...
  • Manly
  • wejść nie wejść ...
  • poszukiwanie
  • prawo - lewo
  • zabawa
  • zabawa
  • ruch
  • walka
  • surfer
  • sporty
  • też będę pływał
  • drzemka
  • ruch to zdrowie
  • prom do Sydney

POSŁOWIE

Nie wiemy jeszcze wtedy, że w walizkach wrócą z nami dodatkowi pasażerowie – pluskwy.  Ale to już inna, nieco mniej interesująca Was historia, powiem tylko że zakończyła się po 6 miesiącach od powrotu z Australii, a teraz wracając z daleka dezynfekujemy walizki i wszystkie ubrania.

Po tak krótkim pobycie w tak wielkim kraju nie ma co robić listy rzeczy których się nie widziało. Byłaby za długa. Oznacza to, że po prostu trzeba tu/tam jeszcze wrócić.

Dziękuję za uwagę i pozdrawiam, bArtek

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. koniczyna
    koniczyna (09.12.2015 15:14)
    Fajna relacja. Choć do wszystkich miejsc przez Ciebie wymienionych nie dotrę, poczytałam z przyjemnością.
    Zastanawia mnie jak to możliwe, że widzieliście misie koala tylko w Zoo, czy mam rację?
    Myślałam, że dość spora populacja tych zwierząt żyje w Australii i można je spotkać prawie wszędzie.
    Aż się boję, że będąc w Australii nie uda mi się zobaczyć "miśka" w jego naturalnym środowisku, a to byłaby szkoda.
    Zaintrygowałeś mnie wzmianką o podróży do Nowej Zelandii w swoim wstępie. Muszę tam zajrzeć bo ten kraj stoi bardzo wysoko na mojej liście "must see".
    Oj, pewnie tu jeszcze wrócę.
  2. marek55
    marek55 (24.11.2013 5:21)
    Zastanawiam sie Bartku co przyszlo Ci do glowy, by nazwac mnie "trollem"? Widze, ze poczules sie urazony jak dziecko po moim wpisie. Napisalem na poczatku jak byk "fajna relacja", lecz Ty skoncentrowales sie wylacznie na tym, co krytykuje. Osobiscie mialem nadzieje, ze wywiaze sie z tego jakas fajna dyskusja, ktora pomoglaby w przyszlosci tym, ktorzy tu zawitaja zaplanowac wojaze po Australii. Jakby nie bylo nie tylko , ze mieszkam w tym kraju od niemal 30 lat, to czesc wschodnia Australii zjezdzilem w kazda strone, a rowniez byl czas, kiedy zawodowo prowadzilem turystow.
    Ty jednak zdecydowales sie na pokazanie focha. Uszanowalem to, gdy pisales , ze nie chcesz dalej na ten temat rozmawiac, jednak Ty nie uszanowales wlasnego slowa i probujesz mnie z ukrycia szkalowac, ( jak zreszta paru innych userow). Przynioslo Ci to satysfakcje, czy tez moze zaczales juz czuc niesmak? Zaskoczony bylem Twoja wczesniejsza reakcja na to , co napisalem ponizej, tym bardziej ze jak juz wczesniej wspominalem kiedys calkiem niezle sie dogadywalismy. Powiedzialem sobie jednak " no trudno. nie zawsze jest Sie zrozumianym". Nigdy bym jednak nie pomyslal o Tobie, ze moglbys sie az tak ponizyc. Bartku - nie dokopales mnie, ale sobie samemu. Byc moze jeszcze w tej chwili nie dotarlo to jeszcze do Ciebie, ale jestem przekonany, ze wczesniej, czy pozniej dotrze.
  3. marek55
    marek55 (23.02.2013 3:47) +1
    Bartek - fajna relacja, ale...jest w niej wszystko to, jak nie nalezy pod zadnym pozorem zwiedzac Australii.To wielki kraj i potrzebuje sporo czasu. Nad to Bartku byles tylko w paru punktach, punktach ktore maja niezwykle wielki ruch turystyczny i przez to ogromnie skomercjalizowanych, podczas gdy Australia tej komerchy ma tak naprawde niewiele.
    Sydney nie jest "niewielkie", jak piszesz. Poza Circular Quey Jest na terenie Sydney bardzo wiele naprawde cudnych miejsc, lecz niestety dojazd do nich wymaga sporo czasu, jesli korzysta sie wylacznie z publicznych srodkow transportu ( oczywiscie pomijam koszmarnie drogie taksowki). Sydney jest miastem wyjatkowo obdarzonym przez przyrode i warto tam spedzic co najmniej 4-5 dni, by zapoznac sie chocby z najblizsza okolica.

    Przy Uluru bez wlasnego srodka transportu narazonym sie jest na tak zwane "odpowiedzialne praktyki serwisowe", a to oznacza program skrojony pod wytrzymalosc 90-latka, ktory do tego nigdy w zyciu nie zajmowal sie zadnym sportem.
    Baza noclegowa w Uluru jest wlasnoscia Aborygenow, ktorzy w tym miejscu ( podobnie jak w Kakadu ) kroja na turystach skore zywcem. O wiele lepsza opcja jest dobrze wyposazone pole campingowe i wlasny namiot. Niestety na tym terenie nie mozna sie rozbijac na dziko.
    Zastanawiam sie Bartku co kieruje turystami, ze jada nascie tysiecy kilometrow, a potem ida do zoo, aby zobaczyc natywne zwierzaki. Te bestie ogladac mozna rowniez w europejskich ogrodach zoologicznych, wiec placenie AUD40 za wstep i co wazniejsze marnotrawienie czasu , ktorego na Australie bylo tak niewiele wydaje mi sie ogromnym marnotrawstwem. Lepiej wyjsc do lasu , nawet w poblizu miasta, ale wczesnym rankiem i pewnosc, ze zobaczymy na drzewie koale jest bliska 100%
    Ogolnie fajna fotorelacja, ale wycieczka, jakiej nigdy bym nie polecal,
  4. wojtass83
    wojtass83 (06.01.2011 21:51) +2
    Wczoraj Peru i Boliwia dziś Australia fajnie zobaczyć tak wspaniałe i słoneczne miejsca kiedy u nas za oknem zimno i szaro
  5. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (29.05.2010 11:27) +1
    Leszku, dziękuję za ocenę i świetne komentarze.
    Pzdr/bARtek
  6. lmichorowski
    lmichorowski (28.05.2010 15:45) +2
    Tak jak poprzednikom i mnie się też podobało. Zostawiam plusa i na razie się żeganm. Wrócę jeszcze do pozostałych podróży, ale muszę teraz odwiedzić innych znajomych. Pozdrawiam.
  7. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (04.05.2010 22:59) +1
    @siuniek - zapraszam z przyjemnością.
    Pzdr/bArtek
  8. siuniek
    siuniek (04.05.2010 22:40) +2
    Super relacja i rewelacja zdjęcia. Wrócę tu z przyjemnością na dłużej :)
  9. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (26.04.2010 22:03) +3
    hej, dziękuję za miłe słowa. Opis, cóż ..., to się nazywa wodolejstwo :) albo chęć zapamiętania ulotnych niestety wrażeń dla siebie i dla Was.
    Pzdr/bArtek
  10. ye2bnik
    ye2bnik (26.04.2010 8:52) +3
    Świetna relacja i super zdjęcia. Opis wskazywałby raczej na dłuższy pobyt, niż na kilkudniowy wypad. Dla mnie miodzio, pozdrawiam :)
  11. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (26.04.2010 6:48) +3
    @smoku dzięki za miłe słowa. Wiem, że do OZ muszę jeszcze wrócić. Zresztą, powiedzieć że się widziało Australię po 9 dniach pobytu, to tak jakby po zobaczeniu północy Polski, południa Włoch i środkowych Niemiec powiedzieć że się widziało Europę. No, może ze względu na raczej pustynny charakter centralnej części Australii jest pewna różnica :) ale jednak...
    Zapraszam na inne kierunki i raz jeszcze dziękuje za wizytę i komentarze,
    bArtek
  12. s.wawelski
    s.wawelski (26.04.2010 6:45) +3
    Z przyjemnoscia przeczytalem Twoja relacje - ten styl juz rozpoznaje :-) Pare lat temu spedzilem w Australii caly miesiac, ale mimo, ze zrobilem tam petle liczaca lacznie okolo 16 000 km, to jedynym pokrywajacym sie miejscem naszych podrozy bylo Uluru i Katatjuta... :-) Ten fragment przeczytalem wlasnie z najwieksza ciekawoscia zastanawiajac sie jakie byly Twoje wrazenia z tych miejsc.
  13. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (25.04.2010 22:26) +2
    @city - dziękuję za miłe słowa. Cała przyjemność z robienia zdjęć, to móc je komuś pokazać.
    Pozdrawiam, bArtek
  14. city_hopper
    city_hopper (25.04.2010 22:22) +3
    Świetna relacja, z przyjemnością obejrzałem i przeczytałem :-)
  15. bartek_sleczka
    bartek_sleczka (25.04.2010 12:31) +3
    Zapraszam z przyjemnością :)
  16. voyager747
    voyager747 (25.04.2010 11:02) +3
    później obejrzę resztę :) zapowiada się ciekawie, brakuje trochę A 380 :)